18 marca 2015
Czy MEN ukrywa koszty produkcji i dystrybucji podręcznikopodobnego wyrobu?
Właściwie mój wpis mógłby zostać zamknięty tylko pytaniem retorycznym. Tymczasem sprawa nie jest taka błaha. Od prawie dwóch lat polskie społeczeństwo jest wprowadzane w błąd w kwestii, która miała być produktem numer jeden kampanii politycznej Platformy Obywatelskiej z udziałem jej członkini - ministry edukacji Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Być może to jej poprzedniczki wsadziły ją na "minę", by w odpowiednim momencie ją "zdetonować". W końcu, politycznie przyspieszony ruch populistycznego rozwiązania, jakim miało być ofiarowanie rodzicom polskich dzieci uczęszczających do klasy pierwszej szkoły podstawowej, a w dalszej kolejności kontynuujących edukację w klasach starszych, rzekomo bezpłatnego podręcznika szkolnego. Tę rolę spełniać miał "rządowy" EleMENtarz", na którego napisanie nakłoniono bez jakiegokolwiek oporu merytorycznego panią Marię Lorek (szefową Fundacji i sieci prywatnych szkół w regionie wyborczym minister edukacji)oraz dr Lidię Wollman z Uniwersytetu Śląskiego, Wydział Etnologii i Nauk o Edukacji w Cieszynie.
Jak głosiła wszem i wobec pani Joanna Kluzik-Rostkowska, dzięki interwencji państwowej w wolny rynek wydawców, wolność autorów pomocy dydaktycznych i suwerenność polskich nauczycieli do wyboru najbardziej korzystnych dla własnych uczniów środków kształcenia, Polacy mieli zaoszczędzić 125 mln. zł. Oczywiście, nie każdy z nas odrębnie, bo osób o takich zasobach finansowych jest w naszym kraju niewiele, a w każdym razie nie należą do nich ani nauczyciele, ani naukowcy-pedagodzy. Przyznam szczerze, że nigdy nie interesowało mnie to, jaki jest koszt produkcji pomocy dydaktycznej, jaki jest poziom ryzyka zespołu redakcyjnego i wydawcy, ani też, jakie są z tego tytułu dochody samych autorów. Jedna z autorek cyklu podręczników do edukacji elementarnej wprawdzie sama chwaliła się, że zarobiła na tym w ciągu kilku lat miliony, ale jej podręczniki rzeczywiście były stosowane w kilkunastu tysiącach szkół podstawowych. Wystarczy przemnożyć liczbę tych szkół i uczniów klas I-III, by wyliczyć, że dochód z tego tytułu musiał być bardzo wysoki. Wysokie też musiała płacić podatki, a z tych przecież m.in. utrzymywane jest w Polsce szkolnictwo publiczne, także płace nauczycieli i urzędujących w MEN pracowników.
Uruchomiona nagle, przed dwoma laty kampania propagandowa MEN w sprawie zablokowania w/w wolności na rzecz rzekomego ulżenia obywatelom w ich corocznych wydatkach na zakup podręczników szkolnych, miała być powrotem do socjalistycznego stylu uprawiania władzy, która lepiej wie, od społeczeństwa, co jest dla niego dobre. Istotnie, każdy rodzic dziecka uczęszczającego do szkoły musi przed 1 września wydać często kilkaset złotych na zakup nie tylko podręczników szkolnych do wszystkich przedmiotów, ale także materiały piśmiennicze, często odzież szkolną (mundurki) czy osobistą i obuwie na skutek naturalnego wzrostu dziecka. Czy jednak ktoś z rządu przejmuje się tym, że rodzice młodszych dzieci, w wieku od noworodka do końca edukacji przedszkolnej też muszą wydawać pieniądze na zakup środków dydaktycznych, gier i zabawek rozwojowych, ubrań, żywności itd.?
Skąd zatem nagle takie zainteresowanie eleMENtarzem? Jak to jest w ogóle możliwe, że po 25 latach wolności resort edukacji funduje z pieniędzy podatników produkt, który nie tylko nie spełnia od samego początku norm prawa unijnego, bo te zostały sprytnie ominięte przyjęciem odpowiedniej ustawy przez Sejm i podpisania jej przez Prezydenta (rzecz dotyczy braku konkursu na autora elementarza oraz braku przetargu publicznego na druk), ale przede wszystkim nie odpowiada jakości procesu kształcenia i wychowywania najmłodszych dzieci w szkołach publicznych. Zmuszono bowiem nauczycieli do tego, by przyjęli do realizacji "wyrób podręcznikopodobny".
Nic tu nie pomoże minister edukacji wymachiwanie tym produktem na kolejnych konferencjach prasowych jako czymś rzekomo najlepszym, skoro nie kto inny, jak właśnie wcześniej naukowcy, a teraz już także sami nauczyciele ocenili ten wyrób jako poniżej dotychczas istniejących na polskim rynku wydawnictw. Nie chodzi tu o żadne boxy, komplety dodatkowych zeszytów ćwiczeń, tylko o główne źródło wiedzy alfabetycznej dla naszych najmłodszych uczniów. Otóż ten produkt jest bublem, za który płacą wszyscy rodzice, także ci, którzy w ogóle nie mają dzieci, jak i ci, których pociechy uczęszczają do przedszkoli czy szkół.
Nie jest prawdą, że jest to elementarz bezpłatny. Wierutnym kłamstwem jest także wmawianie społeczeństwu, że jest to "produkt" doskonały, skoro tyle tysięcy osób zapoznało się z jego treścią, a niektórzy nawet przesłali do MEN swoje uwagi krytyczne. Taką demagogią można karmić nieoświecony naród, ale ministra edukacji powinna okazywać Polakom wyższy poziom szacunku, niż ten, jaki wynika z socjotechniki manipulacji opinią publiczną.
No więc, pytajmy, dociekajmy, ile dziesiąt-milionów złotych rocznie wydawało MEN - przed tym wyrobem - na dofinansowanie, refinansowanie podręczników szkolnych dla uczniów klas I, których rodziców nie było stać na ich zakup? Ile set-milionów wydało MEN na obecny eleMENtarz oraz na materiały go wspomagające, biorąc pod uwagę to, że szkoły mogły zabiegać o finansowe pokrycie związanych z tym kosztów do wysokości 50 zł na ucznia klasy I?
Niezależnie od kolosalnych wydatków MEN na produkcję tego kiczu, ze środków resortu w tym roku przeznacza się 156 mln zł na wypłatę dofinansowania dla uczniów od klasy II szkoły podstawowej wzwyż na zakup podręczników, a w przypadku uczniów z upośledzeniem umysłowym w stopniu umiarkowanym lub znacznym także materiałów edukacyjnych. Jest wreszcie rządowy program pomocy dzieciom i uczniom w formie zasiłku losowego na cele edukacyjne oraz pomocy uczniom w formie wyjazdu terapeutyczno-edukacyjnego.
Jak podaje MEN program ten przewiduje następujące formy pomocy dzieciom i młodzieży z rodzin dotkniętych skutkami żywiołów m.in. zasiłek losowy na cele edukacyjne – wypłata świadczenia pieniężnego w wysokości 500 zł albo 1000 zł, która ma umożliwić zakup niezbędnego wyposażenia szkolnego, w tym np. obuwia szkolnego, plecaków, podręczników, stroju sportowego, artykułów piśmiennych, a w konsekwencji uczestniczenie uczniów we wszystkich zajęciach szkolnych z pełnym wyposażeniem wymaganym przez szkołę, niezbędnym do prawidłowego zdobywania wiedzy lub rozwoju fizycznego.
MEN jest od tego, żeby zatroszczyć się o najsłabszych, o potrzebujących pomocy, ale czy rolą tego resortu jest sponsorowanie rodzicom wszystkich uczniów elementarza, który jest bublem? Zsumujmy te wydatki MEN i oceńmy, czy warto było te środki wydać? Czy to jest marnotrawstwo czy niegospodarność w zakresie finansów publicznych? Czy taka polityka MEN i rządu nie powinna budzić społecznego sprzeciwu?