02 października 2025

Pedagogika w cieniu seriali oglądanych przez Profesora Ryszarda Koziołka

 





Wykłady inaugurujące rok akademicki niosą z sobą fenomenalne inspiracje. Ich autorzy mają przecież świadomość, że będą mówić do studentów pierwszego roku, którzy jeszcze nie posmakowali studiów. Z tym większą satysfakcją wysłuchałem wykładu w Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie, który wygłosił prof. Ryszard Koziołek

Wykład nosił tytuł: "Pedagogika kultury popularnej", a więc kultury, która nie jest tylko rozrywką. Wielokrotnie pisał o niej w swoich monografiach pedagog Wydziału Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu - prof. Zbyszko Melosik czy prof. Uniwersytetu Wrocławskiego Witold Jakubowski. Tym razem odniósł się do tego fenomenu kulturowego literaturoznawca a zarazem Rektor Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.  

Kultura popularna jest niewątpliwie zwierciadłem, w którym przeglądamy się codziennie, nawet jeśli udajemy, że to tylko zabawa. Profesor R. Koziołek przypomniał, że popkultura nie jest jedynie tłem życia, bowiem ona także wychowuje, kształtuje i prowadzi każdego z jej odbiorców i współtwórców do określonego świata wartości. Tak jak kiedyś ojcowie założyciele pedagogiki spierali się o to, czy o losie dziecka ma prawo decydować tylko rodzina, Kościół, a może państwo, tak też dziś, po cichu, bez żadnego dekretu, jednym z ukrytych wychowawców ponoć stają się seriale. 


Kto z nas nie nosi w sobie dziecięcej Pippi Langstrumpf,  anarchicznej, silnej, zuchwałej? Kto nie marzył, by choć raz tupnąć nogą jak ona, odrzucić konwenans i ocalić swoje poczucie wolności? A przecież Pippi to nie tylko bohaterka książek. To iskra, która rozpaliła w wielu z nas tęsknotę za odwagą. Serialowe postacie pełnią podobną rolę, skoro uczą kolejne pokolenia, choć nie stoją przy tablicy.

Zmęczony i  niezłomny zarazem Saul Berenson z "Homeland" wprowadza telewidzów w świat politycznej odpowiedzialności. Cyniczny i bezlitosny Frank Underwood z "House of Cards" uczy, jak łatwo moralność ustępuje miejsca ambicji. Fleabag patrzy nam prosto w oczy i pokazuje, że wstyd można oswoić śmiechem. Logan Roy z "Sukcesji" jest wulgarny, ale pod jego gniewem pulsuje samotność, która boli jak rana. Natomiast Beth Dutton z "Yellowstone" jest jak uosobienie dziecięcej fantazji o natychmiastowej sprawiedliwości,  niekiedy okrutnej, ale zawsze autentycznej.

Jak mówił Profesor R. Koziołek, to wszystko tak mocno działa, bo serial nie jest tylko opowieścią. To przestrzeń, w której ćwiczymy emocje: gniew, nadzieję, rozpacz, czułość. To poligon, na którym uczymy się reagować bez konsekwencji, ale z realnym przeżyciem oglądanych zdarzeń. Seriale socjalizują nas tak, jak dawniej robiła to literatura. Dają nam wspólny język – od "Mody na sukces" po "Sukcesję", dzięki którym możemy rozmawiać z drugim człowiekiem jak ze starym znajomym: „Widziałeś? Pamiętasz tę scenę?”

Zdaniem humanisty oglądanie seriali nie jest stratą czasu. Są one inwestycją w wyobraźnię i empatię. Serial nie tylko bawi, ale uczy widzów, jak być człowiekiem w świecie, który zmienia się szybciej niż szkolne programy.

I dlatego prof. R. Koziołek nie zakończył swojego wykładu teorią, lecz prostą radą, żebyśmy oglądali mądrze i z sercem, bo być może najlepszą lekcją pedagogiki naszych czasów nie jest podręcznik szkolny czy akademicki, lecz historia trenera piłki nożnej, który zamiast krzyczeć na swoich zawodników, patrzy im w oczy i mówi: "Wierzę w  Was".

Ten trener ma na imię Ted Lasso, zaś jego serial, jak każda wielka opowieść, zostaje z widzami na długo. Nie chodzi o to, byśmy wstydzili się własnych emocji przed ekranem telewizora, lecz byśmy dostrzegli, że kultura popularna wychowuje nas równie skutecznie, jak szkoła, a często wcale nie gorzej. 




(ilustracja:  ChatGPT 5.0).

01 października 2025

Mgła, która zna nasze imiona

 



Depresja nie puka do drzwi. Zajrzała na Wydział Nauk o Wychowaniu Uniwersytetu Łódzkiego w formie wykładu prof. dr. hab. Jana Chodkiewicza z Instytutu Psychologii UŁ, który odsłonił jej mroczną toń. Psycholog, terapeuta mówił do studentów pierwszego roku pedagogiki i psychologii o niepokojącym stanie psychiki ponad miliona Polaków. Czym zatem jest depresja? Spróbowałem zrekonstruować jego wykład.

Nie wchodzi z hałasem, nie tłucze talerzy. Przysiada cicho na krawędzi dnia i zaciąga zasłony w środku jasnego popołudnia. Czyni świat mniej nasyconym: z czerwieni robi cegłę a z błękitu popiół. Ten stan jest jednak konkretny, mierzalny, rozpoznawalny, bo to nie jest fanaberia czy czyjś zły humor, tylko choroba, najpowszechniejsza z zaburzeń nastroju przełomu XX i XXI wieku. Pod jej ciężarem uginają się kariery i rodziny, tygodnie rozciągają się w miesiące, niekiedy w lata. To nie jest katar, który mija, gdy skończy się paczka chusteczek; to raczej klimatyzacja duszy ustawiona na wieczny przeciąg.

Mówią o niej liczby, a tych  nie wolno zagłuszać. Setki milionów ludzi na świecie, około półtora miliona w Polsce. Zbyt wielu próbuje „po prostu dać radę”, jakby siła woli zmieniała biochemię, a surowa samodyscyplina zastępowała terapię. Zbyt wielu zderza się z murem wstydu, stereotypów i lęku przed lekami czy wizytą u psychiatry. Depresja nie słucha pouczeń typu „weź się w garść”, "trzymaj się". Ona potrzebuje rozpoznania, nazwania, leczenia  a przede wszystkim drugiego człowieka, który wytrzyma ciszę.

Jej mapa nie ma jednej legendy. Są co najmniej cztery nitki, którymi przędzie codzienność: nastrój, motywacja, myślenie i ciało. W nastroju poznajemy przygnębienie i anhedonię: radość nie wraca nawet po ulubionej piosence. Motywację cechuje zgaśnięta iskra: zrobienie herbaty bywa wyprawą w góry. W poznaniu, uczeniu się pamięć i koncentracja są jak szkło we mgle: wszystko blisko, a jakby poza zasięgiem. W ciele zaś doświadczany jest problem z zaśnięciem, skoro budzimy się o piątej zamiast jak dawniej o siódmej rano. Zanika apetyt albo jest zbyt silny; pojawiają się napięcia, bóle, spadek libido. Cztery nitki splatają się w jeden węzeł: „już nie mam siły”.

Depresja ma więcej twarzy niż ta, którą podsuwa nauka i wyobraźnia każdego z nas. U dziecka potrafi być krzykiem, trzaskaniem drzwiami, bólem brzucha i niechęcią do zabawy czy fobią szkolną. U nastolatka bywa poczuciem własnej marności, drażliwością, ucieczką w substancje psychoaktywne i przetkanym powiadomieniami lękiem, że coś mu ucieknie, choć ucieka on sam, od siebie. Po porodzie depresja objawia się natrętną troską o dziecko, poczuciem winy, że nie potrafi się kochać „jak trzeba”, zaś u seniorów spowolnieniem i zapominaniem tak przekonującym, że mylimy je z otępieniem, dopóki leczenie nie rozświetli pamięci. 

Depresja bywa sezonowa, jak zimowe popołudnia o czwartej, gdy ciało przechodzi na „hibernację”. Bywa egzystencjalna, gdy pytanie o sens staje się kamieniem w kieszeni. Coraz częściej bywa też „klimatyczna”: nie ma jej w klasyfikacjach, ale ma realne objawy: żałobę po wydarzeniu z przeszłości, bezradność wobec skali doświadczanej traumy.

Jest też odkryte przez psychologów nowe oblicze tego stanu zaburzenia psychosomatycznego, które częściej przykleja się do mężczyzn jako depresja eksternalizacyjna. Zamiast łez, bo mężczyźni nie płaczą, pojawiają się wybuchy, ryzyko, bieganie aż do bólu, siłownia „na maksa”, ucieczka w pracę jako znieczulenie, nagłe sięganie po to, co otumani. „Wszystko pod kontrolą” jest powtarzane do lustra i do ludzi. Między statystykami skrzypi paradoks: częściej rozpoznajemy depresję u kobiet, ale najczęściej umierają z jej powodu mężczyźni. Nie dlatego, że cierpią mniej. Często dlatego, że cierpią po cichu, w imię norm, które uczą nie prosić, nie pękać, nie mówić.

Skąd ta mgła? Nie z jednego źródła. W biochemii psuje się równowaga serotoniny, noradrenaliny, dopaminy. Mózg reaguje inaczej, czasem tkwi w przewlekłym stanie zapalnym, który ogranicza plastyczność, jakby ktoś poluzował śruby w zawiasach. W psychice uderza w tych, którzy łatwo przeżywają emocje negatywne, są surowi wobec siebie, zależni od cudzej akceptacji, skłonni widzieć porażki jako trwałe, wszechogarniające i „moją winę”. W świecie społecznym uderza tam, gdzie samotność wypiera rozmowę, a presja sukcesu i ciągłych zwrotów akcji zużywa nerwy szybciej niż je regeneruje. Najtwardszym gwoździem bywa jednak trauma z wczesnego dzieciństwa, jeśli ktoś doświadczał zaniedbania, przemocy czy utraty bliskiej osoby. 

Najbardziej jednak intensywne w depresji jest milczenie. Nie to, które koi, ale to, które knebluje. Milczenie w gabinecie lekarza rodzinnego, bo „to tylko przeziębienie”. Milczenie przy stole, bo „nie ma co martwić bliskich”. Milczenie w pracy, bo „nie wypada”. Milczenie mężczyzn, którym wmówiono, że łzy są oznaką słabości. A jednak właśnie przy zwykłym, pierwszym kontakcie z lekarzem rodzinnym, w kuchni, w tramwaju zaczyna się czasem leczenie od czyjegoś stwierdzenia „widzę, że cierpisz”.




„Ból psychiczny” brzmi abstrakcyjnie, dopóki nie staje się jedyną treścią dnia. Wtedy naprawdę ogranicza widzenie: zostaje tylko pytanie, jak przetrwać następny kwadrans. Nic dziwnego, że szukamy tunelu: ekranu, butelki, prędkości, snu bez poranka. Problem w tym, że większość tuneli nie prowadzi do światła, tylko do głębokiej studni autoalienacji. Dlatego tak fundamentalne jest komunikowanie takim osobom, że ów stan się leczy. Psychoterapia bywa jak powolne nauczenie się innego kroku. Farmakoterapia jest stabilizującą barierką na schodach, które nie wniosą nas same na piętro, ale pozwolą się nie przewrócić. Edukacja zaś jest profilaktyczną mapą, na której wreszcie widać, że to nie my „jesteśmy tacy”, tylko choroba tak rysuje kontury naszej niedyspozycji. Potrzebne jest każde wsparcie jak lampa nocna, która chociaż jest mała, to jednak rozprasza cienie.

Co może zrobić ten, kto stoi obok? Być. Nie poprawiać świata na siłę. Nie mówić „ogarnij się”, bo to jak krzyczeć na złamany obojczyk, że ma trzymać. Zamiast tego powiedzieć: „Jestem, a jeśli chcesz to pójdę z tobą do lekarza”. Można ugotować zupę, załatwić receptę na leki, przejść trzy przystanki pieszo bez ambicji bicia rekordów,  uważnie słuchać, czy nie pojawiają się sygnały alarmowe w postaci słów pożegnania, rozdawania rzeczy, nagłego spokoju po długiej rozpaczy. Wtedy nie należy czekać tylko warto zadzwonić, zapukać, zostać, wezwać pomoc, no i dbać o siebie, by mieć czym się dzielić.

Gdy świat będzie mówił o zdrowiu psychicznym w dniu 10 października łatwo wpaść w patos, operować danymi statystycznymi. Tymczasem depresja rozgrywa się w detalach, w tym, że ktoś przestał słuchać muzyki w drodze do pracy; że ktoś zaczął krzyczeć, choć kiedyś był spokojny; że ktoś przestał jeść, choć kiedyś kochał gotować. Niby drobiazgi, a jednak alfabet.

Albrecht Dürer w „Melancholii I” upchnął świat tak gęsto, że „brakuje tchu”. Anioł opiera głowę na pięści: bezradność została ujęta w miedziorycie. Pięć stuleci później nasze obrazy są cyfrowe, ale sens się nie zmienia: jest ktoś, kto siedzi w szarej ciszy i nie wie, jak wstać. I jest ktoś, kto może usiąść obok. Czasem to wszystko.

Jeśli więc depresja naprawdę jest mgłą, to  niech nas nauczy nowego patrzenia. Zamiast wypatrywać piorunów, wypatrujmy zgaszonych świateł w oknach. Zamiast radzić, zadbajmy o rozmowę, o spotkanie ze specjalistą, o poddanie się terapii, o cierpliwość, bo chociaż mgła bywa uparta, to słońce wschodzi codziennie. I nawet jeśli dziś jeszcze tego nie widzimy, możemy być jednym z jego promyków, cichym, ale wystarczającym, by rozjaśnić czyjś poranek życia.

 

(Ilustracja: „Milczenie, które osiada jak mgła” – wizja depresji wg ChatGPT-5)

30 września 2025

Etos troski: człowiek, solidarność, wspólnota




Zbliża się rok akademicki 2025/2026, a w mojej pamięci pobrzmiewa wystąpienie na V Ogólnopolskim Zjeździe Pedagogicznym w Olsztynie prof. Barbary Kromolickiej, która jako pedagog społeczna pięknie łączy badania naukowe z kształceniem studentów, w tym z uwrażliwianiem ich na wartość udzielania bezinteresownej pomocy osobom poranionym przez los, innych czy chorobę. Dlaczego to jest tak ważne w edukacji przyszłych pedagogów społecznych, środowiskowych, specjalnych? 

Na początku była troska, jeszcze nie ujęta w paragrafy, jeszcze nie skodyfikowana w aktach prawnych. Troska najprostsza - jak mówiła Profesor - to oczywiście dłonie matki, która podtrzymuje dziecko, to spojrzenie sąsiada, który nie przechodzi obojętnie wobec osoby przeżywającej jakąś traumę, to ciepło ognia dzielonego w zimową noc. Z tej pierwotnej potrzeby rodzi się kultura. Nie kultura w znaczeniu galerii sztuki czy wielkich ksiąg, ale kultura socjalna, która jest tkana z gestów, norm i etosu, który nakazuje pochylić się nad drugim człowiekiem.

Z czasem jednak pojawiło się pragnienie, by troskę ująć w ramy, zamknąć w strukturach państwa. Wierzono, że jeśli stworzy się procedury, instytucje i służby, to ludzkie dramaty zostaną rozwiązane jak matematyczną nierówność. Tak powstała wizja państwa opiekuńczego, które jest obietnicą, że nikt w potrzebie nie zostanie sam. A jednak życie szybko obnażyło złudzenie tej wiary. Okazało się, że system, choćby najbardziej rozbudowany, nie jest w stanie zasypać wszystkich pęknięć na mapie ludzkich losów. Jak plaster położony na ranę, która wciąż krwawi.

Dlatego trzeba było sięgnąć w Polsce po opcję kulturową, którą zapoczątkowała socjolog Antonina Kłoskowska. To podejście zaczyna się nie od metod, od procedur, lecz od wartości, bo kultura nie może być otoczką problemów ludzkich, lecz ich glebą, w której zakorzenia się życie społeczne. To pamięć, zwyczaje, sposób reagowania na cierpienie i radość. Dopiero splot rozwiązań państwowych z tym, co jest zakorzenione w ludzkim etosie, tworzy kulturę socjalną. Ta zaś jest jak tkanka: z jednej strony ściśnięta w ramy instytucji, z drugiej oddychająca oddechem zwykłych ludzi.

Jak ta tkanka pomocy wygląda dziś? Badania odsłaniają paradoks, bowiem w deklaracjach Polacy niemal jednogłośnie twierdzą: „Tak, trzeba być wrażliwym, trzeba pomagać”. Kiedy jednak pada pytanie: „Czy zrobiłeś coś dla drugiego człowieka w ostatnim roku?” - milkną. Osiemdziesiąt procent odpowiada: „Nie”. To tak, jakbyśmy żyli w społeczeństwie, które nosi w sercu wielką księgę ideałów, lecz trzyma ją zamkniętą na półce, nie sięgając po nią na co dzień.





Najczęściej brakuje czasu, spotkania z drugim człowiekiem. Dopiero gdy student pedagogiki pod opieką prof. B. Kromolickiej na Uniwersytecie Szczecińskim zostanie przez nią zachęcony do działalności wolontariackiej, stanie twarzą w twarz z czyjąś bezsilnością, dostrzega, że pomoc to nie abstrakcja, lecz konkret: dłonie spracowane do bólu, oczy dziecka czekającego na uwagę, staruszka, który potrzebuje rozmowy bardziej niż chleba. Wtedy rozumie, że etos troski nie jest dodatkiem do życia, ale jest jego rdzeniem.

Tymczasem świat współczesny podsuwa inne wzory. Coraz częściej zamiast opartych na zaufaniu relacji międzyludzkich stosujemy sformalizowane procedury, wypełnianie formularzy. Profesor przywołała z akademickiej praktyki sytuację, gdy chciała wpisać ocenę studentce, która oddała pracę po terminie, okazało się, że system USOS zablokował tę możliwość. Biurokracja okazała się silniejsza niż ludzka empatia. To jakby stalowe kratownice procedur przykryły ciepło ludzkiego spojrzenia.

A przecież – jak mówiła Profesor B. Kromolicka  – żadna procedura nie zastąpi ludzkiej wrażliwości, budowania wzajemnych więzi, uwzględniania indywidualnych przypadków. Nie da się napisać rozporządzenia o serdeczności ani ustawy o solidarności. One rodzą się w spotkaniu, w wyciągniętej dłoni, w odwadze, by nie przejść wobec kogoś obojętnie.




Dlatego tak ważne jest, że w Polsce pojawiły się Centra Usług Społecznych, które nie są kolejnym urzędem, lecz przestrzenią spotkania z osobą w potrzebie. Miejsce, gdzie państwo, samorząd i obywatel splatają siły. Badania wyraźnie to potwierdzają: ponad 80% mieszkańców dostrzega, że to działa. Żadna ustawa, żaden system, choćby najdoskonalszy, nie zastąpi człowieka.

W centrum wolontariackiego wsparcia zawsze jest człowiek, dobrze wykształcony, świadomy zadań społecznych, zdolny do współodczuwania, ktoś, kto jak most łączy instytucję z życiem, teorię z praktyką, słowo z gestem. To on decyduje, czy etos troski pozostanie martwym hasłem, czy stanie się żywą rzeką, w której zanurzy się codzienność.

I może właśnie w tym kryje się najważniejsze pytanie, jakie postawiła nam prof. B. Kromolicka: czy w epoce, w której łatwo zasłonić się systemem, potrafimy jeszcze odnaleźć w sobie odwagę do solidarności? Czy w świecie, który kocha procedury, mamy siłę, by kochać człowieka?

Odpowiedź nie jest raz na zawsze dana. Ona tworzy się w każdym drobnym geście. W decyzji, by zatrzymać się przy kimś, kto został na poboczu drogi. W wyborze, by nie odwrócić wzroku, w prostym „jestem”, które czasem waży więcej niż najobszerniejszy w normy kodeks. Wystąpienie naszej Profesorki, naszej, bo od lat aktywnej także w Komitecie Nauk Pedagogicznych PAN, spotkało się z salwą braw. Chociaż tak chcieliśmy Jej podziękować za piękną służbę akademicko-społeczną.  

 


(ilustracja we współpracy z ChatGPT 5.0)

29 września 2025

Nie istnieć, lecz stawać się. O antropologii i pedagogice Viktora Frankla na Zjeździe Pedagogicznym

 



Im dłużej trwa wojna w Ukrainie, tym bardziej przejmująco brzmi wypowiedź profesora Jarosława Gary w Sekcji I odbywającego się w Olsztynie V Ogólnopolskiego Zjazdu Pedagogicznego. Pedagog z Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie odwołał się w ramach swojego referatu do kategorii sensu, ujmowanego w perspektywie ontologii dymensjonalnej Viktora Frankla. W jego interpretacji myśl tego humanisty, twórcy logoterapii i filozofa sensu jawi się jako projekt „logo edukacji”: procesu autoedukacyjnego, w którym człowiek staje się sobą poprzez egzystencjalne wypełnianie pedagogicznego sensu.

To odwołanie prowadzi nas ku postaci V. Frankla, który ocalał z nazistowskich obozów koncentracyjnych, psychiatry, neurologa, filozofa i psychoterapeuty. Jego doświadczenie, wplecione w najciemniejsze karty historii XX wieku, stało się fundamentem wizji człowieka, w której odrzuca się wszelkie redukcjonizmy: teorie sprowadzające byt ludzki do jednego tylko wymiaru, a mianowicie do biologiczności, psychiki czy społecznej funkcjonalności. Frankl dostrzegał w człowieku coś więcej niż mechanizm reakcji na bodźce i ich uwarunkowania. Zwracał uwagę na wolność osoby, która nawet w obliczu cierpienia i zniewolenia pozwala przekraczać najcięższe ograniczenia.

Współczesność nie prowadzi już sporów filozoficznych z tą intensywnością, z jaką czyniono to w ubiegłym stuleciu. A jednak nowe odmiany redukcjonizmu powracają, tym razem nie jako jawne teorie, lecz jako ukryte mechanizmy, jako strukturalne i funkcjonalne systemy kolonizujące naszą codzienność. Człowiek zostaje wpisany w algorytmy, skodyfikowane procedury, anonimowe organizacje. Niezauważalnie traci zdolność kroku w stronę siebie samego, zdolność samodystansu i samotranscendencji, które stanowią przecież sedno ludzkiej podmiotowości.

Zdaniem prof. J. Gary austriacki psychiatra wskazywał w swoich pracach, że redukcjonistyczne wizje pedagogiki i psychologii pomijają trzy zasadnicze aspekty człowieczeństwa. Po pierwsze, formują człowieka na istotę zewnątrzsterowną, reagującą jedynie na impulsy i bodźce. Po drugie, marginalizują jego samoświadomość i wolną wolę, sprowadzając je do złudzeń. Po trzecie, traktują życie jako całkowicie zdeterminowane, jako produkt obcych sił i mechanizmów. 

W opozycji do tego podejścia Frankl proponuje wizję wychowania i kształcenia, która stawia na kreatywność, samowychowanie, budowanie świadomości własnych działań i wzmacnianie autonomii. W tym miejscu jego myśl splata się z intuicjami Schelera, Husserla, Heideggera czy Jaspersa, a jednak zachowuje wyjątkowy, egzystencjalny kontekst. Człowiek nie istnieje bowiem po to, by trwać, lecz by stawać się.


Franklowska wizja człowieka pozostaje dziś równie aktualna, jak w czasach, gdy powstawała w cieniu Auschwitz i Dachau. Przypomina nam, że człowieczeństwo nie mieści się w żadnym „izmie”, że redukcjonizmy, choć potężne i przekonujące, nie są w stanie wyczerpać tajemnicy osoby. Istotą człowieka jest nieustanne poszukiwanie sensu – w przekraczaniu siebie, w wolności wyboru, w zadaniu, które każde życie nosi w sobie jak niepowtarzalne powołanie. 

Znakomicie, że prof. J. Gara przywołał w czasie Zjazdu franklowską koncepcję sensu życia, skoro tematem wiodącym tak ważnego wydarzenia w świecie akademickiej pedagogiki była kategoria człowieczeństwa jako problemu współczesnej nauki o wychowaniu.    


28 września 2025

"Więzień polityczny nr 33090"


Nie tylko pedagodzy piszą książki dla udokumentowania własnej działalności zawodowej, społecznej, z potrzeby podzielenia się doświadczeniami z codziennego życia czy jako efekt ich pracy twórczej. W ostatnich latach dostrzegam znaczący przyrost publikacji auto-lub biograficznych, dotyczących rozwoju osobistego uczonych, popularyzowania przez nich wiedzy naukowej, a nawet publikowania własnej poezji czy prezentowania w mediach społecznościowych własnych prac artystycznych. 

W okresie wakacyjnym sięgnąłem po rozprawę wybitnego uczonego, emerytowanego już profesora Uniwersytetu Warszawskiego, ale także współpracującego w ostatnich latach z Akademią Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie - Wiesława Theissa. Są bowiem autorzy, na których kolejną monografię naukową czeka się cierpliwie, z nadzieją na ich spojrzenie przez empirycznie przygotowane i wyczulone na nierozpoznane dotychczas fenomeny wrażliwe "szkiełko i oko".

Uwielbiam czytać książki W. Theissa, bo są nośnikiem znakomitego warsztatu badawczego historyka i pedagoga społecznego, który od kilku dekad odkrywa, formułuje i rozwiązuje problemy naukowe z perfekcyjną troską o poznanie ich genezy, przejawów i następstw w życiu polskiego narodu, społeczeństwa i państwa. Tym razem otrzymujemy wynik badań mikrohistorycznych, o których tak pisze we wstępie:

"przedstawione studium opiera się na wybranych ideach, inspiracjach i rozwiązaniach obecnych w naukach społecznych. Sięga do historii humanistycznej, oddolnej, kulturowej i społecznej - kierującej poznanie w stronę człowieka i jego świata. Wykorzystuje bogate zdobycze pamięcioznawstwa, na czele z koncepcją miejsc pamięci, pracy nad i  z pamięcią przeszłości. Z kolei z pola badań edukacyjnych pochodzi obecna tu refleksja nad całożyciowym uczeniem się, edukacją dorosłych oraz badaniami historyczno-pedagogicznymi" (s. 9).


Czytałem tę rozprawę w lipcu, po skandalicznej wypowiedzi  Grzegorza Brauna, w której zakwestionował komory gazowe w Auschwitz jako fejk, dekorację. Coś tak obrzydliwego wywołało w kraju i poza granicami Polski uzasadnione oburzenie. 

Dobrze zatem, że została udokumentowana przez W. Theissa historia niemieckiego barbarzyństwa w okresie II wojny światowej, do którego doszło także w obozie koncentracyjnym w Stuttowie, bo kolejne pokolenia Polaków powinny stać na straży pamięci o tak wstrząsających wydarzeniach w kontekście także zagrożeń, jakich mogą doświadczyć w czasach już nie tylko płynnej, ale i wojennej ponowoczesności w XXI wieku. Nie tylko kolejny Auschwitz, ale i Stuttowo może nam spaść z nieba, jeśli nacjonaliści i antysemici nie opamiętają się w swoich kłamstwach historyczno-politycznych. 

Przedwojenny nauczyciel historii, podoficer Wojska Polskiego Tomasz Theiss, który uczestniczył w kampanii wrześniowej 1939 roku, uczestnik konspiracyjnej działalności na Pomorzu, został w wyniku czyjejś zdrady aresztowany w 1944 roku przez Gestapo w Elblągu i wywieziony do obozu Stuttowo. Dzięki wyzwoleniu w styczniu 1945 roku, schorowany powrócił do domu podejmując pracę nauczycielską w powiecie tucholskim. Założył rodzinę, w której na świat przyszedł m.in. Wiesław.

Ci więźniowie obozów śmierci, którzy przeżyli, zakładali rodziny i podejmowali po wojnie pracę zawodową, ale nie dzielili się ze swoimi dziećmi i wnukami jakże bolesną, traumatyczną pamięcią o cierpieniach, bólu, głodzie, upokorzeniu, ale i doświadczaniu solidarności międzyludzkiej w warunkach obozowych. Potwierdza to autor książki: 


"Ojciec nigdy nie mówił o tym, co przeżył w czasie przesłuchań w siedzibie Gestapo w Elblągu. Zepchnął tamte wydarzenia do obszaru tajemnicy pamięci, sfery głęboko prywatnej, zastrzeżonej. Postąpił tak, jak tysiące innych więźniów obozów koncentracyjnych. Czy to jednak wystarczyło, by wyprzeć, wymazać, ostatecznie wykreślić choćby część tego, co go spotkało w Gestapo i w Stutthofie? Z pewnością nie "(s.51).

Istotnie. Także w mojej rodzinie byli bliscy osadzeni w Auschwitz (dziadek żony Wiesławy) i w Obozie Koncentracyjnym dla dzieci w Litzmanstadt, a więc w Łodzi na ul. Przemysłowej (stryj żony Agnieszki). Mojego dziadka Niemcy zamordowali w więzieniu Moabit w Berlinie. Ci, którzy przeżyli obóz, dopiero przed śmiercią, kilka-kilkanaście lat temu odsłaniali wytatuowany numer obozowy, pokazali zachowane dokumenty, ale nie chcieli opowiadać o tym, co przeżyli. 

Zapewne nieliczni członkowie rodzin obozowych jeńców, po latach, tak jak W. Theiss, postanowili zbadać wojenne losy swoich rodziców, rodzeństwa czy bliskich, a dzięki opublikowaniu historii nielicznych spośród nich poszerzały się kręgi osób świadomych historycznych wydarzeń i ludzkich tragedii. 



(foto BŚ: szkice Zygmunta Filarskiego - KL Stutthof)

Naukowa dociekliwość prof. W. Theissa sprawiła, że otrzymaliśmy fragment z życia nie tylko jego ojca, ale i innych osób walczących, konspirujących, wojennych i powojennych więźniów politycznych, torturowanych ofiar policyjnych przesłuchań czy wspomnianego obozu koncentracyjnego. To także cząstka historii Polaków, których losy splatały się z życiem działalnością T. Theissa.   

Dla historyków Pomorza fascynujące będą fakty z czasów wojny i "siermiężnego socjalizmu", które dokumentują relacje, obozowa korespondencja i fotografie z domowych archiwów. Jednak kluczowe są tu wojenne i obozowe losy ojca W. Theissa. Pedagog-uczony odtworzył nazistowski system ludobójstwa III Rzeszy w obozie Stutthof i odbywających się w tej metropolii śmierci także upokarzających eksperymentów medycznych. Poruszający jest tu opis dehumanizujących więźniów rytuałów w nazistowskiej fabryce śmierci. 


Nie wszyscy, którzy doczekali się wyzwolenia, przeżyli,  "(...) wręcz przeciwnie - połowa więźniów zginęła w czasie ewakuacji z powodu głodu, chorób, wyczerpania (...)" (s.127). 

Jeśli ktoś czekał na inną publikację z pedagogiki społecznej profesora W. Theissa, to będzie po lekturze tej usatysfakcjonowany. Uświadamia bowiem, jak trudno jest budować kulturę pokoju w czasach, które wydawałoby się zmierzały do jej ucieleśnienia. Wprawdzie nie ma kolejnych obozów koncentracyjnych, chociaż toczą się liczne wojny, w tym w bliskiej nam Ukrainie, ale zmieniły się ludobójcze środki kolejnych agresorów. Czy edukacja może jeszcze powstrzymać ich przed zagładą? 

Autor recenzowanej książki formułuje w zakończeniu własne pytania i dzieli się osobistą refleksją:

"Czy wobec tego, w świetle tych choćby nader  ogólnych uwag, edukacja do kultury pokoju nie zbliża się do granic utopii? Czy postulaty pedagogów i reformatorów społecznych, wysiłki autorytetów religijnych nie są dzisiaj skazane na porażkę? W tym kontekście nie można pominąć - jest wręcz odwrotnie - brutalnej agresji Rosji na Ukrainę, rozpoczętej 24 II 2022 r. Zniszczeniu ulega kraj, giną bezbronni cywile, tysiące ukraińskich dzieci zostało uprowadzonych i jest poddawanych wynarodowieniu. Niemiecka nazistowska zasada z czasów II wojny światowej Ohne Mitleid ("bez litości") powróciła w rosyjskim wydaniu na polach ukraińskiej wojny"(s.175).

Nie przypuszczam, że lepiej wyglądałby świat codziennego życia mieszkańców Ziemi, gdyby nie było powszechnej edukacji. Z tego powodu dziękuję Profesorowi za dar autobiograficznych wspomnień i historycznej dociekliwości w przybliżeniu kolejnym pokoleniom tego, co nie powinno ulec zapomnieniu czy zafałszowaniu. 





(Foto: BŚ)