13 maja 2012

Wystarczy, że płacą za "studia" bez studiowania

Otrzymałem dzisiaj list od studentki wyższej szkoły prywatnej w Łodzi, w którym zwraca się do mnie o pomoc, nie wiedzieć dlaczego, bo na szczęście nie mam z tą szkołą nic wspólnego. Czy to zatem jest jakaś prowokacja, czy może realny problem, z którym nie radzą sobie ci, którzy są zań odpowiedzialni?

Studentka pisze, co następuje (dane personalne zmieniam dla ochrony zainteresowanych tym osób, przy czym treść i stylistyka pisma jest zgodne z oryginałem):

Dzień dobry. Nazywam się Joanna K. i niestety mam dość poważny problem z wyższą szkołą prywatną w łodzi, mianowicie chodzi o studia podyplomowe na kierunku Terapia zajęciowa - przedmiot pedagogika zabawy z p.Joanną P. Nie byłam na kilku zajęciach /zresztą nie tylko ja / bo być nie mogłam z ważnych przyczyn /jestem z X, pracuję na Uniwersytecie X, sama jestem nauczycielką/ i chciałabym jakoś tę pedagogikę zabawy zaliczyć ale nie daje mi się takiej możliwości bo p.P. nie odpisuje na maile,niestety też jej nie zastałam na tej szlachetnej uczelni gdy ostatnio pojechałam do ŁODZI ...p. P. wyszła z zajęc godzinę wcześniej .Jest to dla mnie wszystko tak niepojęte że zwyczajnie brak mi wiedzy co mam dalej robić .Rozmowy z kierownikiem studiów podyplomowych też nic nie dają bo pani kierownik Anna P. uważa że jak nie byłam na kilku zajęciach to przecież mi nie zależy .Zapłaciłam za te studia i chociażby z tego powodu chcę dyplom .Co powinnam zrobić ?
Z poważaniem


Cóż mogę tej Pani odpowiedzieć? Na przyszłość lepiej bym wybierał, komu powierzam swoją edukację lub gdzie lokuję swoje pieniądze, ale najpierw zastanowiłbym się nad tym, po co podejmuję się dodatkowych studiów. Może nie o rzeczywistą edukację tu chodzi, tylko o to, by mieć dyplom, który się przecież należy, jak psu zupa? W końcu studentka zapłaciła już za gwarancje uzyskania dyplomu. Porażający jest upadek szkolnictwa wyższego w wielu jego zakresach podobnie, jak upadek etosu niektórych studiujących. Oto dorosła osoba, przyznająca się do pracy w uniwersytecie, podejmuje studia w innym mieście, w wyższej szkole prywatnej, by... nie studiować. W Warszawie, Poznaniu, Krakowie czy Wrocławiu itd., gdyby podjęła takie studia w uniwersytecie, zapewne byłaby rozliczana nie tylko z fizycznej obecności, ale także aktywności samokształceniowej, studyjnej. Tu, jak widać, wybrała szkołę prywatną, bo ktoś być może jej doradził, że tu się da, że tu jest możliwe, by płacąc za studia, nie studiować. Oby tylko płacić i wytrwać do końca roku, a wydadzą mu dyplom. Inni nie przyjeżdżają na zajęcia, a im się je zalicza? Jak tak można? Dlaczego jest w tej szkole taka niesprawiedliwość?


Prowadząca zajęcia na studiach podyplomowych nie jest pracownikiem etatowym tej wyższej szkoły prywatnej. Jest zatrudniona w niej na umowę zlecenie, z łapanki, byle tylko poprowadziła zaplanowane zajęcia. Byli od niej lepsi, ale z różnych powodów z tej szkoły odeszli. Cóż za odpowiedzialność? Żadna. Przychodzi się i wychodzi, nawet skraca zajęcia o godzinę, bo zapewne sami studenci tego od niej oczekują. a co jej szkodzi skrócic te zajęcia? Klient płaci, klient wymaga. A że niczego nie wymaga, to i niczego mu się nie oferuje. A co dorośłi studenci będą się bawić z wykładowczynią o wiele lat od nich młodszą? Nie po to podjęli studia podyplomowe dla dorosłych, by kucać i śpiewać jak małe dzieci w przedszkolu. Ale takich właśnie zajęć oczekuje od szkolnictwa minister resortu (patrz poprzednie wpisy w blogu). Im więcej praktyki, ćwiczeń, tym lepiej. Po co z nauczycielami rozmawiać, dyskutować, prezentować im wyniki własnych badań, po co czytać, spierać się o racje? Zapewne ta pani od przedmiotu "pedagogika zabawy" z owej "wsp" niewiele z teorią ma wspólnego. Za to wie, jak spłycać zajęcia, jak ich unikać, a kasa niech wpływa na jej konto. Założyciel takiej "wsp" zaoszczędził, bo na "śmieciowej umowie" zatrudnił kogoś, kto "robi studentów i jego w bambuko, ale za to jest tani. Jakoś się ta pseudo akademicka lipa kręci.

Ciekawa jest tu postawa kierownika studiów podyplomowych, która - jak wynika z listu jest postawą "tumiwisizmu", nieobecności, braku stawiania wymagań kadrze kształcącej i osobom studiującym. Najłatwiej jest powiedzieć, że "jak nie byliśmy na zajęciach, to znaczy, że nam na studiach nie zależy". Być może ma tu rację, ale dlaczego nie wyciąga wniosków z lekceważącej postawy wykładowczyni? I to się nazywają studia podyplomowe, studia, w wyniku ukończenia których ich absolwent może ubiegać się o wykonywanie określonych zadań w systemie szkolnym? A co on po takich studiach będzie potrafił? Niewiele. Będzie posiadał za to dyplom takiej "wsp".

Tak kupczy się dyplomami szkół wyższych, tak też zapewnia sobie część nauczycielskiego środowiska "kwity na wykształcenie", do własnego awansu, bo przecież nie o kwalifikacje tu chodzi. Oni nie mają czasu na studiowanie. Wystarczy, że płacą. Wystarczy?