Kiedy kilka dni temu opublikowałem wywiad z moim Profesorem Karolem Kotłowskim, który ukazał się w tygodniku "Odgłosy" w 1962 roku, nie przypuszczałem, że może on zainteresować współczesnych pedagogów. Tymczasem najpierw nawiązała do wypowiedzi K. Kotłowskiego prof. UŁ Alina Wróbel w trakcie Ogólnopolskiej Konferencji na Uniwersytecie Szczecińskim w dn. 28.11.2024 roku, a drogą elektroniczną dotarł do mnie list-wspomnienie prof. UWM w Olsztynie - Stefana Łaszyna, który tak wspomina egzamin wstępny na pedagogikę w 1962 roku na Uniwersytecie Łódzkim:
Moja przygoda na egzaminie wstępnym na studia na
Uniwersytecie Łódzkim (rok 1962)
Był rok 1962. W maju
złożyłem egzamin dojrzałości w Liceum Pedagogicznym nr 2 w Bartoszycach (klasa
ukraińska), a w czerwcu tego roku przystąpiłem do egzaminu wstępnego na kierunek
pedagogika na Uniwersytecie Łódzkim. Wtedy obowiązywał tzw. nakaz pracy. Z
każdego rocznika mogło podjąć studia dzienne tylko dwóch absolwentów, którzy
osiągnęli najlepsze wyniki w nauce – jeden na kierunku ścisłym, drugi –
humanistycznym. Byłem tym drugim. Dopiero przygotowując monografię tej szkoły,
korzystając z różnych materiałów źródłowych dowiedziałem się, że rada
pedagogiczna skierowała mnie na studia pedagogiczne w Wyższej Szkole
Pedagogicznej w Gdańsku.
To pewnie moja wielce życzliwa wychowawczyni Halina
Krzywańska, postanowiła, że podejmę studia na Uniwersytecie Łódzkim, który ona
ukończyła (biologia). Łódź była jej rodzinnym miastem. W czasie egzaminu
wstępnego jej rodzina mnie gościła. Mieszkanie znajdowało się w budynku, który
był zlokalizowany przy ul. Piotrkowskiej (nieopodal ul. Zielonej). Stąd łatwo
było dojechać na ul. Buczka 27 (dzisiaj Kamińskiego), gdzie odbywały się
egzaminy wstępne. Blisko też było do dziekanatu wydziału
filozoficzno-historycznego i rektoratu (ul. Narutowicza 65).
Nie
pamiętam, gdzie odbywał się egzamin pisemny, a taki przecież musiał być. Pamiętam tylko, że w pierwszym terminie
zdałem wtedy egzamin z języka rosyjskiego, którego w bartoszyckim liceum się
nie uczyłem (możliwe były poprawki). O ile się nie mylę, to język obcy na
egzaminie wstępnym na studia wprowadzono po raz pierwszy właśnie w 1962 roku.
Napiszę tylko o egzaminie ustnym. Zdawałem go z języka polskiego i biologii.
Pamiętam salę na pierwszym piętrze przed którą przechadzali się zdenerwowani
kandydaci. Rozeszła się bowiem wiadomość, że było kilku kandydatów na jedno
miejsce. Dopiero później dowiedziałem się, że podobno w tym roku na 15 miejsc starało
się 120 kandydatów, a w rezultacie przyjęto 22.
Na salę egzaminacyjną
delikwentów zapraszał mężczyzna w wieku około 30 lat, nieco więcej niż
średniego wzrostu, od którego emanował spokój i kultura osobista.
Po zdaniu
egzaminu z języka polskiego, przystąpiłem do egzaminu z biologii. Dopiero wtedy
zauważyłem, że członkowie komisji z zainteresowaniem oglądają moje świadectwo
maturalne, które jest przekazywane z rąk do rąk. Sądziłem, że to może dlatego,
że nie było na nim oceny dostatecznej. Dopiero po jakimś czasie domyśliłem się,
że pewnie to zainteresowanie było wywołane tym, iż było to świadectwo
dwujęzyczne – dwie strony były w języku polskim, a dwie następne – ukraińskim.
Moja klasa była drugą w historii naszego liceum, której absolwenci poszli w
świat z takimi świadectwami. Apogeum na tym egzaminie nastąpiło po zakończeniu
przeze mnie odpowiedzi z biologii (mówiłem m.in. na temat mchu – gametofit i sporofit).
Za długim
stołem siedziało 6-8 członków komisji egzaminacyjno-rekrutacyjnej. Pamiętam
tylko dwóch jej członków. Przewodniczył komisji zacny doc. Karol Kotłowski.
Siedział w środku w białej koszuli i jasnej marynarce na ramionach. Drugim,
którego doskonale zapamiętałem, był doc. Stanisław Gerstmann (o ile dobrze
pamiętam, to profesorów na łódzkiej pedagogice jeszcze wtedy nie było). Właśnie on w pewnym momencie trzymając w ręku
mój kwestionariusz na studia bardzo uprzejmie, z ciekawością i pewnym
zażenowaniem zwrócił się do mnie: - Pan narodowości nie napisał. A jakiej pan
jest narodowości? Ja – ocierając pot z czoła, bo było bardzo gorąco, bez wahania
odpowiedziałem: - ukraińskiej. Profesor: - To niech pan napisze. Pochyliłem się
nad stołem i uczyniłem to.
Po kilku
dniach zostały wywieszone listy z nazwiskami przyjętych na studia i tych,
którzy zdali i z powodu braku miejsc nie zostali przyjęci. Swoje nazwisko
znalazłem na tej drugiej liście. Była ona długa i moje nazwisko było prawie na
początku. Dlaczego, to tego nie potrafię wyjaśnić. Czy to była lista
rankingowa, czy też akurat był to zwykły przypadek.
Po
zreferowaniu sytuacji odbyła się narada w rodzinie mojej wychowawczyni, gdzie
się zatrzymałem, jak napisałem wcześniej, na okres egzaminów. Powiedziałem
wtedy zebranym, że na zawiadomieniu o egzaminie wstępnym jest nazwisko Stefan
Hrabec, który, jak orzekli moi rodzice, może być naszym krewnym. Wspólnie zdecydowaliśmy,
że będę prosił go o pomoc. Okazałem się odważnym, ryzykownym i nawet namolnym
kandydatem, bo poszedłem do prof. S. Hrabca.
Jak odnalazłem jego mieszkanie przy ul.
Uniwersyteckiej 3 – tego nie wiem. Do dzisiaj
natomiast pamiętam usytuowanie lokalu, na parterze, po lewej stronie. Zapukałem do drzwi, otworzył je mężczyzna słusznego
wzrostu, średniej tuszy, o gęstej fryzurze,
który okazał duże zdziwienie na mój widok. Przedstawiłem się, ale moje
nazwisko nie zrobiło na gospodarzu wrażenia (a na to liczyłem), powiedziałem,
że chodzi o odwołanie-pomoc w sprawie przyjęcia na studia. Prorektor zripostował: - Nie tutaj! i zamknął
zamaszyście drzwi, chociaż zrobi to bez widocznego zdenerwowania.
Ponowna
narada w rodzinie mojej wychowawczyni. Decyzja była taka, że powinienem udać
się do dziekanatu, poprosić o wydanie dokumentów i starać się o przyjęcie w
innej uczelni. Gdy znalazłem się w dziekanacie wydziału filozoficzno-historycznego,
tam spotkała mnie niespodzianka, a nawet dwie. Pierwsza, dokumentów nie chciano
mi wydać, co było anemicznie uzasadniane koniecznością ich opracowania. A było
to kilka dni po wywieszeniu list; argumentowałem, że jestem z Olsztyna.
Nie
pomogło. Gdy zrezygnowany wychodziłem z dziekanatu, podążył za mną mężczyzna
(wcześniej rozmawiał z sekretarką), który zapraszał kandydatów na egzamin ustny
na Buczka. Zatrzymał się chwilę i zwróciwszy
się dyskretnie w moją stronę powiedział przyciszonym głosem: - Niech pan nie
rezygnuje. Pan bardzo dobrze zdawał. Niech pan złoży odwołanie. Rozmowy nie
było. Następnie pospiesznie się oddalił.
Znowu
narada w rodzinnym domu mojej wychowawczyni. Złożyłem odwołanie. Opuściłem
przyjazne mieszkanie i miłą memu sercu Łódź, którą w ciągu kilku dni pobytu w
tym mieście polubiłem. Byłem pierwszy raz dłużej w takim dużym mieście. Sama
ulica Piotrkowska, to podobno 7 kilometrów. Czekałem z niecierpliwością na
wynik odwołania w rodzinnym domu na wsi w pow. pasłęckim. Po kilku tygodniach,
gdy pracowałem z rodzicami na polu przy sianie, listonosz przyniósł list z miłą
wiadomością. Zostałem przyjęty na
studia, otrzymałem akademik i wszystkie możliwe wtedy stypendia. Był to jeden z
najszczęśliwszych dni w moim życiu, bo ja już od III klasy liceum marzyłem, by
studiować pedagogikę.
Do dzisiaj nadal nurtuje mnie pytanie,
po dziesiątkach lat które minęły od tamtych pamiętnych dni, i teraz chyba
bardziej niż kiedyś mnie ono dręczy, kim był ten mężczyzna który wtedy mi pomógł
i jakie motywy kierowały jego postępowaniem? Myślę, że możliwość jego
odnalezienia jest znikoma, ale jednak nie trzeba rezygnować i spróbować to
zrobić. Szkoda, że nie podjąłem takich działań wcześniej. Jednak tak to chyba
często bywa, że do pewnych decyzji i działań dojrzewa się dosyć długo, czasem
za długo. Tak się stało w moim przypadku z rozszyfrowaniem intrygującego mnie
zdarzenia, które wtedy miało miejsce.
Kończąc
dodam, że ani wtedy, ani też teraz nie przychodziła mi do głowy myśl, by
posądzić doc. Stanisława Gerstmanna o tendencyjność, złośliwość, czy nacjonalizm. To
było normalne rutynowe pytanie, bo jako psycholog pewnie dziwił się, że ktoś
mając dwujęzyczne świadectwo ukrywa swoją narodowość. I miał rację. Gdy w
liceum zapytałem zaprzyjaźnionego profesora co mam wpisać w rubryce
„narodowość”, to poradził mi abym wypełnił rubrykę poprzedzającą i następującą
po tej, w której należało określić narodowość większymi literami. I tak
zrobiłem. Ten profesor nie był Ukraińcem, ale też nie był Polakiem. Doc. Stanisława Gerstmanna wspominam z wielkim sentymentem, bo na egzaminach z psychologii otrzymałem
ocenę dostateczną i bardzo dobrą. Ta druga raczej bywała z psychologii
rzadkością.
Osobiste wspomnienie absolwenta łódzkiej pedagogiki może wzbogacić naszą wiedzę na temat Uniwersytetu Łódzkiego, który miał znakomitych profesorów m.in. wśród psychologów. Zapewne jego zaciekawienie ukraińskim pochodzeniem kandydata na studia pedagogiczne wynikało z faktu, że on sam
pochodził z lwowskiej rodziny.
Byłem asystentem na UŁ, kiedy dowiedziałem się o tragicznej śmierci profesora S. Gerstmanna. Zginął w tragicznych okolicznościach z członkami własnej rodziny w mieszkaniu na osiedlu Retkinia na skutek uszkodzonej w bloku instalacji gazowej. W czasie studiów uczestniczyłem w wykładach profesora S. Gerstmanna z psychologii ogólnej, które były poprowadzone po mistrzowsku.
Profesor był znakomitym wykładowcą, o wyjątkowej kulturze osobistej, z szacunkiem traktując studentów, ale zarazem wymagając od nas wiedzy. egzamin jednak prowadziła jego st. asystentka dr psychologii Lucyna Golińska. W minionym roku akademickim nastąpiło uroczyste odnowienie nadania Jej stopnia naukowego doktora.
Dziękuję S. Łaszynowi za podzielenie się z nami wspomnieniem z egzaminów wstępnych, które tak silnie zapadło w jego pamięci.