02 lutego 2014

Ależ MEN ma podręcznikowego kota... w worku




Dzisiaj powracam do kwestii populizmu ministry oświaty na poziomie socjalistycznych westchnień. Wczorajsza konferencja prasowa pani Joanny Kluzik - Rostkowskiej wraz z wsparciem (równie niekompetentnym) Premiera rządu Donalda Tuska (ten jednak ma prawo być z ludu i dla ludu, chociaż bez wiedzy na określony temat, skoro nawet jego ministra nie ma pojęcia o tym, o czym mówi) była kolejną odsłoną spektaklu manipulowania społeczeństwem. To żałosne, że politykom wydaje się skuteczną propagandowa forma komunikowania się z obywatelami bez rzeczowego wyjaśnienia problemu, który jest przedmiotem debaty.

Ministra edukacji zwołała konferencję prasową na temat "bezpłatnego podręcznika" dla pierwszoklasistów, ale nie pokazała narodowi tekstu projektowanej w tym zakresie ustawy czy rozporządzenia. Podobno jest w opracowaniu, ale urzędnicy jeszcze się nie wyrobili. To za co otrzymują płace? O tej kwestii nie mówi się przecież od tygodnia tylko od kilkunastu lat! Proszę nie wciskać kitu polskiemu społeczeństwu, że nagle w MEN ktoś zaczął pracować nad projektem prawnego rozwiązania tej kwestii, skoro wszystkie poprzednie ekipy właśnie na tak populistycznej idei kompromitowały się i wycofywały z niej bardzo szybko twierdząc, że problem jest zbyt złożony. Obawiam się, że dukająca w czasie konferencji ministra, która nie ma zielonego pojęcia o procesach kształcenia i ich uwarunkowaniach (nie musi, nie od tego są politycy, by byli kompetentni) dobija ten rząd bezmyślnym rozwiązaniem.

Proszę zauważyć, że nikt w tej debacie nie mówi o tym, czym jest podręcznik szkolny, jaka jest jego rola, jak powinien być napisany, jaką powinien posiadać oprawę graficzną, by mógł spełniać nie tylko dydaktyczne, ale i samokształceniowe funkcje w rozwoju osoby uczącej się. Tu w ogóle nie ma kompetentnych wypowiedzi, tylko wprowadza się propagandowe hasełka w stylu, że ma być przede wszystkim jak najtaniej i jak najszybciej. Nic dziwnego, że bardziej przygotowani do tej konferencji dziennikarze (nie po raz pierwszy okazuje się, że mają lepszą wiedzę, niż sam minister edukacji i premier) zadawali pytania, z którymi ministra nie potrafiła sobie poradzić. Właśnie dlatego dukała i prosiła dziennikarzy, by nie pytali o konkrety, gdyż ona ich... nie zna. To była dopiero jedna z wielu konferencji na ten temat, jak stwierdzała po wielokroć, więc jeszcze się dowiedzą.

No to, o co chodziło w czasie tej konferencji? Po co ją zorganizowano, skoro ministra nie ma zielonego pojęcia o tym, o czym powinna mówić? Oczywiście, po to, by powalczyć o wzrost poparcia dla partii władzy w sondażach. Jak się rzuci społeczeństwu informacyjny ochłap w stylu: "- Chcielibyśmy sfinansować obowiązkowy podręcznik tak, aby rodzice mieli do niego dostęp bezkosztowo. Kalkulacje pokazały rzecz druzgocącą, koszt produkcji podręcznika dla pierwszoklasisty nie powinien w żadnym wypadku przekroczyć 10 milionów złotych. Dzisiaj rodzice wydają blisko 140 mln złotych. Tak naprawdę o tę różnicę walczymy, o różnicę właśnie dla rodziców " , to przecież nikt w tym momencie nie sprawdzi, o jakich rodzicach jest tu mowa, skąd się wzięła kwota 140 milionów zł. i jak wyliczyła to ministra lub jej urzędnicy, że koszt wydania podręcznika bezkosztowo powinien wynosić 10 milionów zł dla rodziców? Proszę podać źródła i metodologię tych wyliczeń! Skończcie państwo politycy z tym rzucaniem wielkich i małych liczb w eter, bo bardzo szybko zostaną one zweryfikowane jako kłamliwe, a zatem służące jedynie ,manipulacji politycznej.

Zdaniem Premiera, celem wprowadzenia darmowych podręczników jest uzyskanie porównywalnego jakością materiału za nieduże pieniądze. Każdy, kto wydawał podręczniki, a ja uczestniczyłem w pracy naukowej nad wydaniem 6 tomów podręczników akademickich wie, że koszty wydania jednego podręcznika są zależne od:
- jego formatu: A5, B5 czy inny;
- nakładu;
- objętości;
- rodzaju druku: kolor czy czarno-biały;
- rodzaj oprawy: twarda, szyta czy miękka, klejona, czy np. skoroszyt;
- kosztu dodatku (np. płyta CD lub DVD, jakieś plansze, itp.,);
- honorariów autorskich;
- kosztów recenzji;
- koszty licencji (w podręcznikach to koszt zakupu praw do publikacji zdjęć, grafik, filmów także tekstów innych autorów czy z innych wydawnictw wspierających treść podręcznika np. wiersze, zagadki, ćwiczenia graficzne itp.);
- projekt okładki i layout (makieta środka)
- skład (DTP);
- koszty wydawnicze (samo się nie zrobi; redakcje, korekty, koszty pracowników i in.)
- kosztów promocji: (pamiętamy, że na promocję idei sześciolatek w szkole MEN wydał w jednym roku 31 mln!);
- koszt dystrybucji;
i inne.

Oficyny, z którymi dotychczas współpracowałem lub nadal współpracuję naukowo, nie wydają podręczników szkolnych, ale wiem jako redaktor czy współredaktor takowych dla środowiska akademickiego, z ilu rozwiązań koniecznych dla tego typu publikacji musiałem rezygnować, gdyż zakup licencji na ilustrację, fotografię, schemat, tabelę itp. przekraczał granice wytrzymałości nie tylko wydawcy, ale w konsekwencji także klienta.

Niech ministra J. Kluzik-Rostkowska ujawni wyliczenia rzeczywistych kosztów produkcji. Ta formacja polityczna ma przecież posła Rafała Grupińskiego, który był przez kilka lat prezesem właśnie największego w Polsce wydawnictwa szkolnego i jakoś przez sześć lat rządów PO nie był w stanie przygotować żadnego projektu ustawy. Nawet specjaliści milczą w obozie władzy w obliczu tej populistycznej gry.

Andrzej Nowakowski napisał w swoim felietonie (Biblioteka Analiz 2/2014, s. 16): "Swoją drogą polecam MEN-owi zacząć od rozdania za darmo (po uprzednim wykupieniu licencji od WSiP-u) kilkuset tysięcy "Elementarzy" Falskiego. Po pierwsze: byłoby to czytelne nawiązanie do czasów, w których pieniądze nie były aż tak ważne; po drugie: jest to podręcznik ciągle aktualny; a po trzecie: łączy on pokolenia. Któż bowiem nie wspomina z sentymentem Murzynka Bambo i Ali, która ma kota?... Jak się okazuje, dzisiaj też można się nabawić kota.

Podejmowałem już ten temat w blogu. Nie wolno wyjmować drobnego ogniwa z chorego systemu edukacyjnego w naszym kraju, by usiłując je nieco zmodernizować, wmawiać społeczeństwu, że będzie lepiej i taniej. Nie będzie. To, że rodzice uczniów klas pierwszych nie zapłacą ani jednej złotówki za wytworzone badziewie. Podręcznik nie powstaje w 5 miesięcy, więc musi być kiepski, skoro ma być tani. Chyba, że ktoś z MEN już wie, który z obecnych na rynku wydawców ma być zwycięzcą. Wówczas nie będzie to badziewie, bo w końcu od lat nauczyciele pracują z różnymi podręcznikami. To ciekawe, czy wówczas kryteria doboru nie będą rozpisane pod z góry upatrzonego wydawcę? Czy CBA zainteresuje się owym przetargiem?

Rząd wyda na to więcej niż 10 milionów złotych, a nauczyciele nie będą z tego podręcznika korzystać. Dlaczego? Dlatego, że NIE MUSZĄ. Nauczyciele w ogóle nie muszą korzystać z jakichkolwiek podręczników szkolnych zalecanych przez MEN. Mam nadzieję, że nauczyciele nie będą korzystać z podręczników szkolnych, gdyż w świecie multimediów są one tylko jednym z wielu źródeł porządkowania wiedzy, która w części bardzo szybko ulega dezaktualizacji w naukach przyrodniczych, społecznych i humanistycznych. Władze powinny inwestować w elektroniczne środki dydaktyczne, które wcale nie muszą mieć podręcznikowego charakteru. Wystarczy kupić dla szkoły i wypożyczyć każdemu uczniowi, którego sytuacja ekonomiczna w rodzinie jest bardzo zła, tablet z kartą WI-FI, by ten mógł swobodnie, pod kierunkiem nauczyciela sięgać do źródeł wiedzy. W Holandii takim uczniom tablety są wypożyczane albo ich koszt jest rozkładany na raty, by mogli je sobie po 3 latach wykupić. Tam stanowią one własność szkoły. Czas skończyć z podtrzymywaniem z minionej epoki kształcenia off-line na rzecz edukacji z wykorzystywaniem wiedzy w świecie on-line.

Przede wszystkim, czas skończyć z centralistycznym władztwem niekompetentnych urzędników MEN, zlikwidować tę zbyteczną i pasożytniczą instytucję, by zacząć wreszcie inwestować w autonomie szkół i nauczycieli, w samorządność szkolną i jak najwyższe kwalifikacje pedagogów, nauczycieli do pracy w zupełnie nowym świecie, świecie nowych mediów. Kto i kiedy zredukuje pasożytującą biurokraturę, która dzięki socjalistycznym pozostałościom w gmachu na al. Szucha czerpie korzyści z wygodnych posadek, które już od lat nie służą poprawie polskiej edukacji?