12 listopada 2011

Upadający akademicki biznes


Założyciele uczelni niepublicznych są od przeszło dwudziestu lat wspierani przez ministerstwo nauki i szkolnictwa wyższego w tym, by nie upadli ze swoim biznesem, tylko prowadzili utworzone przez siebie placówki zgodnie z obowiązującymi standardami szkolnictwa wyższego.

Niestety, większość, sądząc zresztą, że w liczbie jest siła, a nie w jakości ich ofert i pracy, potrafi jedynie narzekać i upominać się o środki budżetowe tak, jakby one im się należały z samego tylko faktu prowadzenia swoich szkół. To wielkie nieporozumienie i nie ma co robić wody z mózgu społeczeństwu wmawiając mu i podatnikom, że wszystkim wyższym szkołom prywatnym należą się jakiekolwiek środki podatnika. Mieli na to ponad 20 lat, by przekonać społeczeństwo, że w istocie zależy im na jak najwyższym poziomie kształcenia młodzieży w ramach uruchamianych kierunków studiów i na prowadzeniu koniecznych do tego celu badań naukowych.

Niestety, epatowanie samym faktem założenia i prowadzenia wyższej szkoły, bez ponoszenia także finansowej odpowiedzialności za jej bylejakość, nie może uzasadniać jakichkolwiek przywilejów w tym zakresie. Jeżeli ktoś prowadzi wydawnictwo, wydaje kiepskie książki, to ponosi ryzyko, jeśli nikt ich nie kupuje. Takie są prawa rynku. Nie ma popytu, to nie ma środków na generowanie podaży.

Otóż wyższe szkolnictwo prywatne sztucznie w swej przeważającej większości korzysta z wytwarzanego także przez media i władze popytu na studiowanie, a w istocie na posiadanie za wszelką cenę jakiegoś dyplomu przez część nie tylko młodych osób, tym samym oferując podaż czegoś, za czym jest tylko błyszczące się medialnym wizerunkiem opakowanie pseudo szkoły, pseudo akademii. Stwarza się wrażenie akademickości w murach czegoś, co zawiera często nawet mniej niż ustawowe minimum, ale co tylko sprytem niektórych założycieli kamufluje coś więcej. Upominanie się zatem o to, by oferta tych biznesowo zorientowanych „szkółek” była finansowana z budżetu państwa w ramach prowadzonych, a raczej oferowanych do prowadzenia przez nie studiów stacjonarnych (dziennych) jest próbą wyłudzenia środków dla tych i przez tych, którzy już potwierdzili, że im te środki wcale się nie należą.

Wystarczy spojrzeć na rekrutację na te studia w ramach prowadzonych przez wiele tych szkół kierunków studiów, by zobaczyć i zrozumieć, że klienci sami rozpoznali nonsens studiowania w nich. Wielu przecież, jeśli nawet zdecydowało się na takie studia, a nie są one tanie, to z braku miejsc w uczelniach publicznych i przymusu, konieczności posiadania jakiegoś dyplomu. Wybierali zatem jakąś socjologię, jakąś pedagogikę, jakieś zarządzanie, jakąś administrację, bez rzeczywistego zainteresowania wykonywaniem zawodu w tym zakresie. I społeczeństwo ma to finansować? A niby z jakiego powodu? Nie tylko studiujący czy pracujący w tym sektorze widzą, jak są traktowani i czemu oraz komu służą, a media trafnie rozpoznają wśród niektórych założycieli nieuczciwość, brak etyki, nagminne i bezczelne łamanie prawa, korupcję, pozoranctwo i inne patologie. To do tego mamy jako społeczeństwo dopłacać?

Rację mają zatem ci profesorowie i eksperci, którzy uważają, że warto pomyśleć o dofinansowywaniu wyższych szkół prywatnych z pieniędzy podatnika, ale tylko i wyłącznie tych, które udowodniły już nie tylko ich akademickimi uprawnieniami, ale i oceną parametryczną, że rzeczywiście zależy im na autentycznej, konkurencyjnej i wiarygodnej ofercie kształcenia młodych pokoleń w uczciwym środowisku akademickim, z kadrą o najwyższych umiejętnościach i dorobku naukowym, a nie naukawym i legitymującą się jedynie dyplomami (po części załatwianymi sobie poza granicami kraju) "zakupionej" kadry.

Socjalistyczne rozdawnictwo już dawno miało się skończyć. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego i tak wielokrotnie dawało już szansę założycielom wyższych szkół prywatnych na przeorientowanie swoich zamiarów z cwaniacko – biznesowych na akademickie. Nie chcieli z tego skorzystać, to trudno. Mieli wybór, więc teraz niech poczytają sobie Wyspiańskiego.

11 listopada 2011

Jak nieprofesjonalnie organizuje się w Łodzi koncert najbardziej zmysłowej piosenkarki na świecie?














W dniu dzisiejszym ma się odbyć koncert najbardziej zmysłowej piosenkarki i gwiazdy pop, soul i jazzu wzbogaconego elementami latynoskimi i muzyki reggae - Sade. Powinien rozpocząć się o 19.00 w hali Atlas-Arena w Łodzi. Organizatorzy zapowiadali, że można będzie wejść na teren hali koncertowej już od 18.00. Za dobrze znam jednak sposób organizowania w tym mieście masowych imprez, by uwierzyć, że zostanie ona przygotowana zgodnie z światowymi standardami. Tu nie było żadnych standardów. Poziom organizacji woła o pomstę do Nieba.

Nie przyjechałem na 18.00. Całe szczęście, bo jeszcze o 18.45 tysiące ludzi kłębiło się w tłumie na zewnątrz hali, gdyż Organizatorzy postanowili sprawdzić poziom determinacji klientów, a więc tych, którym zachciało się przyjść na koncert.

Co za bezczelny naród? Ci za ludziska? Kupili bilety i myślą, że zostaną wpuszczeni do śridka hali zgodnue z wyznaczonym terminem? A niech w temperaturze O st. czekają na zimnie, na zewnątrz, to może im się odechce. Sposób potraktowania ludzi, zmuszający ich do czekania w nieskończoność, bez jakiejkolwiek informacji, słowa "przepraszamy" świadczy o tym, że Gospodarze nie zdali egzaminu. Skompromitowali miasto, instytucję i potwierdzili, że nie zasługują na miano wiarygodnych. Tłum z minuty na minutę falował narastającą agresją. Co jakiś czas wznoszono okrzyki: "Chcemy wejść", "Jest nam zimno", "Informacja!!!".

Wreszcie, po 90 minutach trzymania ludzi na zimnie, łaskawie otworzono bramki wejściowe. Dobrze, że nie byłem z dziećmi, bo by zostały zgniecione przez napierających, zziębniętych i wściekłych z tyłu tysięcy osób.

Jest 20.30, a koncertu nie ma. Do toalet kłębią się kolejki. Najgorzej jest w damskich, toteż niektóre z bardziej zdesperowanych pań, nie oglądając się na stojących przy pisuarach mężczyzn, wskakują do wolnych kabin, by załatwić swoje potrzeby. Spotykają się ze zrozumieniem. W końcu wszyscy marzli jednakowo, a oczek w WC dla pań jest za mało. Uffff. . .

Może pseudoorganizatorom chodziło o to, by punkty gastronomiczne, oferujące gorące napoje, mogły zbić na tym interes? Całkiem możliwe.

Godz. 20.35 - powoli wypełniają się sektory z widzami. Ktoś, nie przedstawiając się, przeprasza publiczność, że z powodu "niedogodności technicznych" (???)koncert będzie opóźniony, ale mamy się cieszyć, bo w ogóle się odbędzie.

Przypomniały mi się zapowiedzi prasowe, że łódzki koncert ma być pierwszym występem Sade przed polską publicznością. "W Stanach trzeba było czekać 10 lat na jej ponowne pojawienie się na scenie, a w rodzimej Wielkiej Brytanii do lipca tego roku nie koncertowała od 18 lat. Cała mamucia trasa rozpoczęła się pod koniec kwietnia tego roku występem w Nicei - aż 14 miesięcy po premierze promowanego albumu, jedna z wielu niespotykanych rzeczy w karierze grupy." I rzeczywiście. Nie mogliśmy być rozczarowani.

To był piękny koncert, znakomicie wyreżyserowane widowisko artystyczne. "Dyrektorem kreatywnym, czyli po naszemu: głównym twórcą widowiska -jest słynna reżyserka teledysków Sophie Muller, prywatnie – przyjaciółka Sade jeszcze z czasów, gdy wspólnie uczyły się projektowania mody. Oprawę świetlną zajął się Baz Haplin, jedna z największych gwiazd w branży pracujący ze wszystkimi od Josha Grobana i Jay-Z po Joe Satrianiego czy Linkin Park. Obraz doskonale pasuje do muzyki – wszystko jest eleganckie, zdawałoby się, że proste, dopiero po czasie zdajemy sobie sprawę choćby z tego jak skomplikowany system zapadni ma scena. Innym razem kosmiczny efekt wywoływany jest prostymi sposobami: film wyświetlany na olbrzymim LED-owym ekranie z tyłu, potem zespół i inny film wyświetlany na półprzezroczystą kotarę oddzielającą widzów od sceny – w ten sposób powstaje piękny efekt trójwymiarowej przestrzeni." (http://muzyka.onet.pl/publikacje/najbardziej-zmyslowa-wokalistka-swiata,1,4903477,wiadomosc.html)

Warto było przyjść na koncert, zobaczyć i posłuchać Sade z jej znakomitym zespołem, któremu osobiście podziękowała, przybliżając każdego muzyka w kilku zdaniach i każdemu kłaniając się z niebywałą elegancją, co zresztą zostało jej odwzajemnione.

06 listopada 2011

Oświata psuje się od głowy






















To, że coś psuje się od głowy, wcale nie musi oznaczać zwrócenia uwagi na to, co się dzieje w centrum. To prawda, że jeśli władze centrale podejmują niewłaściwe decyzje, a zarządzają oświatą – że użyję tu stwierdzenia prof. Krzysztofa Konarzewskiego w odniesieniu do jednego z ministrów edukacji – jak pijany chłop furmanką”, to trudno się dziwić, że ona się przewraca i do wyznaczonego celu cala lub w ogóle nie dojedzie. Odbywający się w sobotę – 5 listopada w Warszawie VI Ogólnopolski Kongres Obywatelski, tym razem w całości poświęcony edukacji, gdyż jego hasło przewodnie brzmiało: Jaki rozwój, jaka edukacja w XXI wieku? Odsłonił, jako kolejna tego typu forma debat, jak bardzo zła jest kondycja polskiej polityki oświatowej. Ministerstwo Edukacji Narodowej jest w rozsypce, bo w czasie obrad plenarnych tego Kongresu nikt nie raczył nawet zabrać głosu, zaś incydentalna, choć niezmiernie ważna prestiżowo, kilkuminutowa obecność Prezydenta III RP Bronisława Komorowskiego, jedynie tę tezę potwierdziła. Głowa Państwa więcej czasu poświęciła tego dnia myśliwym, łowcom, niż nauczycielom i pozarządowym organizacjom oświatowym.

Kongres Obywatelski obradował w ciekawym okresie, bo tylko częściowo anomijnym dla centrum. Niby są władze, ale i ich nie ma. Wiadomo, kto będzie tworzył rząd, a zatem MEN miał szansę pokazania innego wizerunku, jakiejś nowej strategii, innego podejścia do oświaty i najważniejszych w niej podmiotów, jakimi są uczniowie i ich rodzice.

Chyba jednak brak uprzedniego namaszczenia przez Premiera mógłby zaszkodzić centrum, skoro nikt się tu nie pojawił, a to oznacza, że ono nie ma swojej strategii. MEN jest już tylko dysponentem milionowych środków unijnych, które trzeba jakoś wydać, rozliczyć. Nowy (czyżby nowy?) minister będzie musiał przejąć spadek po K. Hall i kontynuować działania, które zostały wyznaczone i zadekretowane stosownymi rozporządzeniami. Tu nie będzie żadnej zmiany, tylko postępująca degradacja oświaty, która – jak w PRL – musi być adaptacyjną, dostosowawczą, wmawiającą zarazem społeczeństwu jej nowoczesność (na przykładzie „zatroszczenia” się o tablice interaktywne w klasach i tablety dla uczniów?). Wszystko inne ma pozostać takim, jakim było i jest od dziesiątek lat. Odwracanie uwagi społeczeństwa od kluczowych uwarunkowań funkcjonowania oświaty jest sprawdzianem propagandy rządowej, kiepskiej, bo niedostrzegającej, że dorośli obywatele są lepiej wykształceni i więcej rozumieją z pseudo przekazów władzy.

VI Kongres Obywatelski był niewątpliwie znaczącym wydarzeniem dla środowisk oświaty niepublicznej, dla nauczycieli, rodziców, działaczy różnego rodzaju organizacji, stowarzyszeń i fundacji oświatowych, ale dla publicznej edukacji będzie on znaczył tyle, ile sami nauczyciele wyciągną z różnego rodzaju referatów, artykułów, publikacji dla siebie, indywidualnie. Niestety, pozostaną z tym sami tak, jak muszą postępować od lat, gdyż władze oświatowe wprowadzają z każdym rokiem coraz bardziej absurdalne gorsety biurokratycznego nadzoru i kontroli, ograniczający ich podmiotowość, niezależność i kreatywność w zakresie konstruowania ciekawszych zajęć dydaktycznych i wychowawczych.

Nie mogę oceniać obrad całego Kongresu, gdyż po krótkiej części plenarnej, z równie krótkimi wystąpieniami, odbywały się prace w ośmiu, równolegle obradujących sesjach tematycznych. Dobór w nich osób referujących tez ulegał zmianie niemalże do ostatniej chwili. Swoimi referatem nie otworzyła obrad całego Kongresu prof. Anna Brzezińska, a szkoda, bo zabrakło w tej części wypowiedzi autorytetu nauk społecznych. Zastąpiła ją, reprezentująca nauki humanistyczne, dydaktyk literatury języka polskiego, wieloletni ekspert podstaw programowych - dr hab. Agnieszka Kłakówna z Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie. W części plenarnej dominowała potoczna i wynikająca z doświadczeń zawodowych wiedza o oświacie i jej społeczno-gospodarczych uwikłaniach. Chyba najciekawsza, choć zarazem kontrowersyjna, była wypowiedź Prezesa Zarządu TP SA Macieja Wituckiego, która dotyczyła tego, czym powinniśmy konkurować w XXI wieku?

Zdaniem M. Wituckiego nie powinniśmy koncentrować się na planowaniu przyszłości, jej przewidywaniu i budowaniu strategii rozwojowych, bo i tak przyszłości przewidzieć się nie da. Nikt dzisiaj nie wie, co się wydarzy za 10 lat, tak szybko i dynamicznie zmienia się nasz świat dzięki nowym technologiom, zaskakującym odkryciom i nieprzewidywalnym zdarzeniom krytycznym, kryzysowym. To, na co możemy mieć – jego zdaniem – wpływ, to teraźniejszość, to, co dzieje się tu i teraz. Świat zmierza do totalnego okablowania, także relacji społecznych, toteż będziemy coraz bardziej od siebie uzależnieni. Już dzisiaj nawet najlepszy chirurg, nie wykona operacji bez wspomagania innych specjalistów. Nowy świat domaga się nowych umiejętności. Jest to świat zupełnie nowych relacji, dlatego potrzebujemy zupełnie innej edukacji, innego procesu kształcenia.

Należy wzmacniać inteligencję zbiorową, rozwijać umiejętności współpracy w grupach, zespołach specjalistycznych. Trzeba też uczyć młode pokolenie myślenia o sprawach ważnych i sztuki debatowania. Konieczne jest w polskiej edukacji położenie większego nacisku na dialogiczność, krytycyzm, samodzielność myślenia, umiejętność promowania własnych idei , elastyczność i kreatywność. Absolwenci polskich szkół powinni wiedzieć, jak radzić sobie w trudnych sytuacjach, jak rozwiązywać problemy, a nie podchodzić do nich zgodnie z jakimś – nawet najlepiej wystandaryzowanym - „kluczem”. Potrzebna jest otwartość na zmianę, bo świat się nieustannie zmienia.


Tyle i tylko tyle…

Dobrze, że chociaż wypowiadająca się plenarnie Kinga Baranowska - himalaistka, zdobywczyni siedmiu ośmiotysięczników, gdzie na trzech z nich stanęła jako pierwsza Polska (Dhaulagiri, Manaslu i Kaczendzondza) upomniała się o to, by młodzi ludzie mieli pasje, marzenia, chcieli je realizować, podejmując własny wysiłek i pamiętali przy tym, że najważniejszy jest człowiek. Najlepszym nauczycielem jest CZŁOWIEK. Słusznie, bo przecież mamy w naszych środowiskach przykłady na to, jak wiele osób zapomniało o swojej godności, wystawiając ją, za różną cenę, na wyprzedaż.

Byłem w najbardziej obleganej przez uczestników VI. Sesji tematycznej pt. Czy potrzebujemy „przewrotu kopernikańskiego” w edukacji?, którą prowadził red. Edwin Bendyk z tygodnika „Polityka”. Otworzył ją animowany wykład wideo - Sir Ken Robinsona pt.Changing Education Paradigms (Zmiana paradygmatu w edukacji).


- dr hab. Agnieszka Kłakówna, Akademia im. Jana Długosza w Częstochowie - Cele i wizja szkoły przygotowującej do sprostania wyzwaniom współczesności (10 min.)

- Cezary Stypułkowski, Prezes Zarządu, Dyrektor Generalny BRE Banku SA - Edukacja z perspektywy doświadczeń biznesowych (10 min.)

- prof. Bogusław Śliwerski, Akademia Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie – Czy reguły gry w oświacie sprzyjają celom jakie deklarujemy? (10 min.)

- dr Marzena Żylińska, Nauczycielskie Kolegium Języków Obcych w Toruniu –
Tezy „przewrotu kopernikańskiego” w polskiej edukacji (10 min.)

Warto sobie uświadomić, że aby nauczyciele mogli zmienić genotyp edukacji, musi radykalnie zmienić się polityka oświatowa w państwie. Nie da się latać z zawiązanymi skrzydłami, powiadał przed laty H. von Schoenebeck, gdyż od samego mówienia o tym one się nie rozpostrą.

Niby współreferujący w tej sesji opowiadali się za potrzebą „Kopernikańskiego przewrotu” w edukacji, ale z rewolucją edukacyjną nie miały ich wypowiedzi nic wspólnego. Dr hab. A. Kłakówna przypominała, że szkoła powinna zmieniać się dla ucznia. Po to płacimy na nią podatki, by każdy uczeń mógł się w niej rozwijać. Postawiła, ale nie odpowiedziała na pytanie: kto ma o tym decydować, kto ma kształtować warunki do zmiany - MEN czy społeczność lokalna? Zdaniem A. Kłakówny potrzebna jest szkole filozofia kształcenia humanistycznego. Nie jest dobrze, że w szkolnictwie ogólnokształcącym ma miejsce profilowanie edukacji na różne dziedziny aktywności ludzkiej i jej profesjonalizacji. Poleska szkoła potrzebuje - jej zdaniem – krytycznego myślenia i stwarzania okazji do budowania bezpośrednich relacji międzyludzkich. Tu nie są potrzebne żadne sztuczki dydaktyczne.
Wystąpienie Prezesa Zarządu i dyrektora Generalnego BRE Banku SA było przykładem potoczności, stereotypów i braku wiedzy na temat tego, co tak naprawdę dzieje się w polskiej oświacie. Sam zresztą przyznał, że wiele lat był poza granicami kraju, ale wydaje mu się, że….

Jeśli pracodawcy mają decydować o tym, w jakim kierunku powinna rozwijać się polska edukacja, to współczuję nauczycielom i uczniom. Autor wypowiedzi potwierdził myślenie dehumanizujące wśród biznesmenów, dla których najważniejsza jest umiejętność aspirujących o pracę do współpracy, rozumianej jednak jako lojalne podporządkowanie się interesom pracodawcy. Tu nie ma miejsca na wybitną indywidualność, gdyż ta mogłaby zapewne zaszkodzić utrzymaniu się u władzy danego pracodawcy. Tak więc ważny jest spryt, elastyczność i niestandardowe działanie, ale pod warunkiem, że będą one służyć celom wyznaczanym przez pracodawcę. Z pewnym resentymentem nawet wspomniał o tym, że gdyby nie zła pamięć o socjalizmie, to kto wie, czy nie należałoby powrócić do marksistowskiej idei kolektywizacji. Ciekawe… ale nie dla mnie.

Znakomicie mówiła o koniecznych zmianach w skali mikro instytucjonalnej, na poziomie klasy szkolnej – dr Marzena Żylińska z Nauczycielskiego Kolegium Języków Obcych w Toruniu. Upomniała się o poszerzenie granic autonomii uczenia się przez dzieci i młodzieży w szkołach rozwiązywania problemów, a nie szablonowych testów. Nie zazdrości nauczycielom, którzy muszą – często wbrew samym sobie – kształcić uczniów do rozwiązywania szablonowych zadań i testów, gdzie obowiązują typowe odpowiedzi. Szkoły funkcjonują jak zespoły sportowe w lidze piłkarskiej. Zdolni uczniowie umierają w nich z nudów, a problemowi są pozostawiani samym sobie. Polski system szkolny – jest zdaniem Żylińskiej – kontraproduktywny, gdyż wćwicza od samego początku do zaniku motywacji do uczenia się, radości z własnego rozwoju, tłumi zainteresowania i aspiracje autoedukacyjne, zmusza do trzymania się schematów. Edukacja nie jest dobrem narodowym, skoro w wyniku złej polityki oświatowej demotywuje się tak nauczycieli, jak i samych uczniów.