28 sierpnia 2010
Dziękuję za Solidarność 1980-1989, za edukację oporu!
Zbliżają się obchody najważniejszej – przynajmniej dla mojego pokolenia - rocznicy Porozumień Sierpniowych! Każda, związana z tym politycznym wydarzeniem informacja, relacja radiowa czy telewizyjna budziła wówczas nadzieję na jakże oczekiwaną zmianę społeczną. Przez niemalże każdą z polskich rodzin przetoczył się wówczas głos troski lub niepokoju o to, o jaką Polskę walczyła opozycja, a jaką chciała zatrzymać w tym rozwoju ówczesna, socjalistyczna władza. To był czas najdłuższej i najbardziej znaczącej dla mojego pokolenia edukacji obywatelskiej, patriotycznej, ale i edukacji w oporze i dla oporu. W większości domów rozmawiano o tym, jak potoczą się losy naszego kraju. Każdy dostępny nam w tym okresie, a wydawany na powielaczu Polski Podziemnej biuletyn, informator, każda ulotka, solidarnościowy przekaz podtrzymywały stan wewnętrznej radości, motywowały do podejmowania w ramach własnych możliwości, sieci kontaktów społecznych, rodzinnych działań i rozmów czy przejawiania postaw, potwierdzających liderom ugrupowań opozycyjnych, że nie są sami. Rodziny były podzielone, bowiem jedni obawiali się o swoje losy, o bezpieczeństwo „wejdą – nie wejdą”), inni angażowali się biernie lub czynnie w opór przeciwko władzy, a jeszcze inni reprezentowali biernie lub aktywnie ówczesne siły polityczne czy przesiąknięte ideologią socjalistyczną stowarzyszenia i organizacje społeczne czy zawodowe.
Tak było też w mojej rodzinie. Młodzi i starsi poszukiwali nadziei w Kościele, w wzbudzonej solidarności społecznej, modląc się czy włączając się do walki z istniejącym reżimem. Niektórzy byli aktywnymi świadkami zdarzeń, które niejednokrotnie wymagały jak najliczniejszej obecności, by dać dowód nie tylko głodu wolności, ale i niezgody na warunki życia, pracy, na upokarzające braki dostępu do podstawowych artykułów żywnościowych czy codziennego użytku. Mój ojczym - mieszkaniec Sopotu, był bardzo blisko związany z solidarnościową opozycją, dokumentując w parafii św. Brygidy spotkania opozycji, msze za Polskę i solidarność Polaków z ks. Henryk Jankowskim. Miał znakomity sprzęt fotograficzny, więc wszystkie wydarzenia fotografował i filmował. W wielu domach na Wybrzeżu znajdują się fotografie z tamtych lat. Mnie pozostało zaledwie kilkanaście, toteż będę je przez najbliższe dni publikował, by utrwalić osoby i klimat tamtego czasu. Niektóre są ze Stoczni Gdańskiej, inne z mszy w kościele św. Brygidy lub spotkań działaczy opozycji z ks. Jankowskim. Nie są najlepszej jakości. Wykonywane były na enerdowskim filmie ORWO-COLOR, ale wywoływane w domowym laboratorium fotograficznym, na słabej jakości papierze. Rozpoznacie na nich liderów ruchu solidarnościowego, opozycjonistów, spośród których, niestety, niektórzy już nie żyją.
Rewolucja solidarnościowa dokonała się nie przy wsparciu liderów neolewicy, socjologów szkoły filozofii krytycznej, ale dzięki klasie robotniczej, milionom katolików, przedstawicielom filozofii oraz polityki personalizmu chrześcijańskiego czy osobom świeckim (rozczarowanym socjalizmem z nie-ludzką twarzą). To m.in. dzięki nim zaszła w naszym kraju prawdziwa, miękka rewolucja „Solidarności”, to eseje i kazania ks. prof. Józefa Tischnera oraz wizyty w kraju Papieża Polaka - Jana Pawła II zmieniły oblicze mentalne sił społecznych, które podjęły walkę z ówczesnym reżimem. Nie jest zatem dobrze, jeśli nie chcemy zrozumieć czy zaakceptować tego właśnie nurtu humanistyki i jego charyzmatycznych liderów, jeśli nie uczymy się od nich tego, co miało wzmacniać naszą drogę do wolności i sztuki życia w wolności.
(fot. Włodzimierz Barczyński)
24 sierpnia 2010
Pedagogika - akademicką przechowalnią?
Gazeta Wyborcza przypuściła dziś atak na obleganą w uczelniach i szkołach wyższych pedagogikę. Ponoć studiuje na tym kierunku 12% wszystkich studentów. To źle? (http://wyborcza.pl/1,75248,8286201,Pedagog_wyksztalcony__ale_bez_pracy.html)
Czegoś tu nie rozumiem, albo jest jakaś niespójność w polityce szkolnictwa wyższego w konfrontacji z oczekiwaniami społecznymi. Z jednej bowiem strony obniża się wymagania na egzaminie maturalnym, tak by z każdym rokiem zdawało go coraz więcej absolwentów szkół ponadgimnazjalnych (najlepiej, gdyby wskaźnik osiągnął 99.,9%), planuje się działania wspomagające młodzież, umożliwiając jej promowanie do następnej klasy z jedną oceną niedostateczną, a kiedy ze świadectwem maturalnym zaczynają szturmować bramy szkół wyższych, usiłuje się im je zamykać, a w każdym razie tworzyć jakieś „zasieki”, by przypadkiem nie chcieli studiować pedagogiki.
Czyżby „marketing i zarządzanie” ponownie wróciły do łask, bo – jak się okazuje – nasi absolwenci po tych studiach eksportowani są na rynek chiński? To może i z absolwentami pedagogiki nie będzie tak źle? Druga potęga gospodarcza świata przyjmie każdego profesjonalistę do pracy. Nawet gdyby przyjąć, że „pedagogika” jest swoistą, „akademicką przechowalnią”, to jednak w wielu uczelniach pracują w niej znakomici opiekunowie. Przynajmniej studiujący nie zrobią sobie krzywdy, a i wskaźniki bezrobocia się zmniejszą. Czy może już dla polityków te wskaźniki nie są tak istotne?
Dziennikarz się dziwi, że pedagogikę chce studiować tysiące osób, i to w szkołach czy na wydziałach nie mających nic wspólnego z tą nauką, ale nie pisze o tym, ilu jego kolegów z redakcji prowadzi zajęcia na tym kierunku, ile zarabia Gazeta na reklamach (także tych ukrytych). No cóż. Studenci kierują się różną motywacją wybierając akurat ten kierunek kształcenia. Jeśli chcą tylko i wyłącznie przetrwać, balangować z legitymacją studencką, poszanować i pomasować własne „ego”, to będą wybierać byle gdzie (byle najbliżej), byle taniej, z byle jaką kadrą, w byle jakich warunkach. Prezydent RP dorzuci im jeszcze zniżkę na PKP. Żyć nie umierać. Można podróżować, a podróże kształcą. Po co uczęszczać na zajęcia. Skorzystają z tej ulgi, podobnie jak z innych dobrodziejstw czy akademickich przywilejów nie tylko ci, którzy będą godnie reprezentować swoje środowisko uniwersyteckie, ale także i ci z „sztucznych rezerwatów”.
Właściciele wielu niepublicznych szkół wyższych zakładają, że po co mają wynajmować wielkie aule na łączone dla wielu grup wykłady, skoro i tak na pierwsze zajęcia przyjdzie 90% zapisanych na studia, a już na następny tylko 40% osób (pewnie tych, którym istotnie zależy na edukacji). Od razu więc planuje się tłum do małych przestrzeni, by go zniechęcić, a raczej mu uświadomić rzeczywisty poziom - niezbyt wysokich aspiracji. Studenci niby najpierw się burzą, a potem przyjmują to jako sugestię władz administracyjnych szkoły i przyzwolenie na bierne lub zdalne "studiowanie". Przechowalnia jest mała i ciasna, to można się z niej wyrwać, mając przecież na to administracyjne usprawiedliwienie. Niech ktoś podskoczy i powie, że nie chodzą na wykłady? Nie podskoczy, bo sam wie, co stworzył lub czego oczekuje.
Jak studentom jest za daleko, muszą dojeżdżać, to otworzy się im punkt konsultacyjny, a ten przerodzi się po cichu (by nie dowiedziały się o tym władze resortu szkolnictwa wyższego) w nienormalny, ale zawsze jakiś - wydział zamiejscowy. Może to być remiza strażacka, koło gospodyń wiejskich czy zapyziała świetlica. Ważne jest, by było gdzie choć na chwilę usiąść, coś wybełkotać i wpisać do indeksu. Przez 20 lat prywatni właściciele nauczyli się już różnych sztuczek w omijaniu i lekceważeniu prawa, byleby być tylko frontem do klienta, a ten kupi wszystko, byle tanio.
Czego zatem oczekują dziennikarze, tropiący sensację w tym, że kolejne dziesiątki tysięcy młodych ludzi chcą studiować pedagogikę? Nie wystarczy, że w ogóle coś chcą, że wspierają w ten sposób rozwój innych dyscyplin naukowych, które dzięki dochodowej pedagogice mogą się rozwijać i można zatrudniać kolejne kadry akademickie, że dzięki temu władze mają rozwiązany problem podwyżek płac dla nauczycieli akademickich w szkolnictwie publicznym? Z pedagogiki żywią się już wszyscy – lekarze, socjolodzy, psycholodzy, filozofowie, ekonomiści, matematycy, historycy, geografowie, biolodzy, pielęgniarki i specjaliści od kosmetologii, prawnicy, fizycy, informatycy, dziennikarze, mediewiści, etnografowie, wojskowi, filolodzy, przedstawiciele nauk o kulturze fizycznej itd., itd. Studenci tego kierunku podwyższają wskaźniki skolaryzacji na tym poziomie edukacji, obniżają wskaźniki bezrobocia, przygotowują się do ról rodzicielskich, jeśli już nawet nie profesjonalnych. O co więc chodzi? PEDAGOGIKA JEST DOBRA NA WSZYSTKO I DLA WSZYSTKICH. To prawda, że zależy gdzie, ale też i zależy dla kogo oraz z kim!
Czegoś tu nie rozumiem, albo jest jakaś niespójność w polityce szkolnictwa wyższego w konfrontacji z oczekiwaniami społecznymi. Z jednej bowiem strony obniża się wymagania na egzaminie maturalnym, tak by z każdym rokiem zdawało go coraz więcej absolwentów szkół ponadgimnazjalnych (najlepiej, gdyby wskaźnik osiągnął 99.,9%), planuje się działania wspomagające młodzież, umożliwiając jej promowanie do następnej klasy z jedną oceną niedostateczną, a kiedy ze świadectwem maturalnym zaczynają szturmować bramy szkół wyższych, usiłuje się im je zamykać, a w każdym razie tworzyć jakieś „zasieki”, by przypadkiem nie chcieli studiować pedagogiki.
Czyżby „marketing i zarządzanie” ponownie wróciły do łask, bo – jak się okazuje – nasi absolwenci po tych studiach eksportowani są na rynek chiński? To może i z absolwentami pedagogiki nie będzie tak źle? Druga potęga gospodarcza świata przyjmie każdego profesjonalistę do pracy. Nawet gdyby przyjąć, że „pedagogika” jest swoistą, „akademicką przechowalnią”, to jednak w wielu uczelniach pracują w niej znakomici opiekunowie. Przynajmniej studiujący nie zrobią sobie krzywdy, a i wskaźniki bezrobocia się zmniejszą. Czy może już dla polityków te wskaźniki nie są tak istotne?
Dziennikarz się dziwi, że pedagogikę chce studiować tysiące osób, i to w szkołach czy na wydziałach nie mających nic wspólnego z tą nauką, ale nie pisze o tym, ilu jego kolegów z redakcji prowadzi zajęcia na tym kierunku, ile zarabia Gazeta na reklamach (także tych ukrytych). No cóż. Studenci kierują się różną motywacją wybierając akurat ten kierunek kształcenia. Jeśli chcą tylko i wyłącznie przetrwać, balangować z legitymacją studencką, poszanować i pomasować własne „ego”, to będą wybierać byle gdzie (byle najbliżej), byle taniej, z byle jaką kadrą, w byle jakich warunkach. Prezydent RP dorzuci im jeszcze zniżkę na PKP. Żyć nie umierać. Można podróżować, a podróże kształcą. Po co uczęszczać na zajęcia. Skorzystają z tej ulgi, podobnie jak z innych dobrodziejstw czy akademickich przywilejów nie tylko ci, którzy będą godnie reprezentować swoje środowisko uniwersyteckie, ale także i ci z „sztucznych rezerwatów”.
Właściciele wielu niepublicznych szkół wyższych zakładają, że po co mają wynajmować wielkie aule na łączone dla wielu grup wykłady, skoro i tak na pierwsze zajęcia przyjdzie 90% zapisanych na studia, a już na następny tylko 40% osób (pewnie tych, którym istotnie zależy na edukacji). Od razu więc planuje się tłum do małych przestrzeni, by go zniechęcić, a raczej mu uświadomić rzeczywisty poziom - niezbyt wysokich aspiracji. Studenci niby najpierw się burzą, a potem przyjmują to jako sugestię władz administracyjnych szkoły i przyzwolenie na bierne lub zdalne "studiowanie". Przechowalnia jest mała i ciasna, to można się z niej wyrwać, mając przecież na to administracyjne usprawiedliwienie. Niech ktoś podskoczy i powie, że nie chodzą na wykłady? Nie podskoczy, bo sam wie, co stworzył lub czego oczekuje.
Jak studentom jest za daleko, muszą dojeżdżać, to otworzy się im punkt konsultacyjny, a ten przerodzi się po cichu (by nie dowiedziały się o tym władze resortu szkolnictwa wyższego) w nienormalny, ale zawsze jakiś - wydział zamiejscowy. Może to być remiza strażacka, koło gospodyń wiejskich czy zapyziała świetlica. Ważne jest, by było gdzie choć na chwilę usiąść, coś wybełkotać i wpisać do indeksu. Przez 20 lat prywatni właściciele nauczyli się już różnych sztuczek w omijaniu i lekceważeniu prawa, byleby być tylko frontem do klienta, a ten kupi wszystko, byle tanio.
Czego zatem oczekują dziennikarze, tropiący sensację w tym, że kolejne dziesiątki tysięcy młodych ludzi chcą studiować pedagogikę? Nie wystarczy, że w ogóle coś chcą, że wspierają w ten sposób rozwój innych dyscyplin naukowych, które dzięki dochodowej pedagogice mogą się rozwijać i można zatrudniać kolejne kadry akademickie, że dzięki temu władze mają rozwiązany problem podwyżek płac dla nauczycieli akademickich w szkolnictwie publicznym? Z pedagogiki żywią się już wszyscy – lekarze, socjolodzy, psycholodzy, filozofowie, ekonomiści, matematycy, historycy, geografowie, biolodzy, pielęgniarki i specjaliści od kosmetologii, prawnicy, fizycy, informatycy, dziennikarze, mediewiści, etnografowie, wojskowi, filolodzy, przedstawiciele nauk o kulturze fizycznej itd., itd. Studenci tego kierunku podwyższają wskaźniki skolaryzacji na tym poziomie edukacji, obniżają wskaźniki bezrobocia, przygotowują się do ról rodzicielskich, jeśli już nawet nie profesjonalnych. O co więc chodzi? PEDAGOGIKA JEST DOBRA NA WSZYSTKO I DLA WSZYSTKICH. To prawda, że zależy gdzie, ale też i zależy dla kogo oraz z kim!
23 sierpnia 2010
Nowy grzech – straszenie dzieci
W jednej z małych polskich miejscowości, na specjalnie zorganizowanej w kościele katolickim dla dzieci mszy świętej, prowadzący ją ksiądz - zamiast skierować do dzieci ciepłe słowa radości, że na nią przybyły, włączyć je do wspólnej modlitwy i, jak zachęca od kilkudziesięciu już lat ks. prof. Janusz Tarnowski, wejść z tymi dziećmi w dialog - zaczął je obrażać i straszyć. Najpierw nawymyślał podwyższonym tonem głosu wszystkim – rodzicom i zgromadzonym przed ołtarzem dzieciom, że tak mało ich dzisiaj przyszło na mszę, że pewnie rodzice celowo pozamykali dzieci w piwnicy, by te nie uczestniczyły w mszy świętej, tak, jakby te przybyłe do kościoła pociechy rzeczywiście mogły być temu winne, po czym zwymyślał i tak już przerażone maluchy za to, że nie znają słów jednej z maryjnych pieśni. „Jak następnym razie nie będziecie umiały jej śpiewać – grzmiał sprzed ołtarza – to wam włosy z głowy powyrywam i wrócicie do domu łyse!” Zgroza!
Właściwie, powinno się wyjść z kościoła, ale na szczęście nie tylko tacy księża decydują o jakości wychowania religijnego. W tym przypadku, zmuszają rodziców do jeszcze większej troski i uwagi, by naprawiać ich kardynalne błędy pedagogiczne, które zapewne w stosunku do części rodzin i dzieci mogą skutkować co najmniej oddaleniem się od Kościoła.
Warto, by księża mieli na uwadze pogląd ks. prof. Janusza Tarnowskiego, który pisał m.in.: Wydaje się, że dziecko ze swej natury otwarte jest ku łączności z Bogiem, szczególnie jeśli zostało obdarzone łaską chrztu św. Wobec niesprzyjającego wpływu otoczenia często traci – niestety – tę zdolność”.
W odnotowany przeze mnie sposób komunikowania się z dziećmi i ich rodzicami - ów ksiądz nie wychowa ich do spotkania z Bogiem, który objawił się w Jezusie Chrystusie i nie zaprosi ich do przyjaźni z sobą.
(źródło: Ks. J. Tarnowski, Próby dialogu z młodymi. Prekatecheza egzystencjalna, Katowice 1983, s. 358)
Właściwie, powinno się wyjść z kościoła, ale na szczęście nie tylko tacy księża decydują o jakości wychowania religijnego. W tym przypadku, zmuszają rodziców do jeszcze większej troski i uwagi, by naprawiać ich kardynalne błędy pedagogiczne, które zapewne w stosunku do części rodzin i dzieci mogą skutkować co najmniej oddaleniem się od Kościoła.
Warto, by księża mieli na uwadze pogląd ks. prof. Janusza Tarnowskiego, który pisał m.in.: Wydaje się, że dziecko ze swej natury otwarte jest ku łączności z Bogiem, szczególnie jeśli zostało obdarzone łaską chrztu św. Wobec niesprzyjającego wpływu otoczenia często traci – niestety – tę zdolność”.
W odnotowany przeze mnie sposób komunikowania się z dziećmi i ich rodzicami - ów ksiądz nie wychowa ich do spotkania z Bogiem, który objawił się w Jezusie Chrystusie i nie zaprosi ich do przyjaźni z sobą.
(źródło: Ks. J. Tarnowski, Próby dialogu z młodymi. Prekatecheza egzystencjalna, Katowice 1983, s. 358)
Subskrybuj:
Posty (Atom)