02 listopada 2013

Profanacja Krucyfiksu

Otrzymałem drogą elektroniczną OŚWIADCZENIE KATOLICKIEGO KLUBU IM. ŚW. WOJCIECHA W ŁODZI.


Katolicki Klub im. Św. Wojciecha w Łodzi wyraża oburzenie i protest w związku z odrażającą prowokacją i łamaniem prawa w publicznej placówce podległej ministrowi kultury – Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski.

Na prezentowanej w CSW wystawie British British Polish Polish: Sztuka krańców Europy, długie lata 90. i dziś” wyświetlany jest film, w którym nagi mężczyzna profanuje figurę Jezusa przybitego do krzyża, ocierając się o nią genitaliami. Molestowany przez artystę Krucyfiks jest średniowiecznym zabytkiem i pochodzi ze zbiorów Muzeum Narodowego. Ten fakt w sposób drastyczny i bezprzykładny obraża nasze uczucia religijne poprzez świadome, publiczne i ciągłe znieważanie świętego przedmiotu naszej czci religijnej, jakim jest Krucyfiks – znak Męki i Śmierci Jezusa Chrystusa. Ta bluźniercza i popełniona z pełnym rozmysłem profanacja Krucyfiksu jest dla wszystkich wierzących w Jezusa Chrystusa i Jego Zbawczą Mękę – odrażającą obelgą i zniewagą!

Demoralizujący, naganny, godny potępienia i sprawiedliwego ukarania jest fakt, że bluźniercza ekspozycja ma charakter ciągły i jest organizowana przez publiczną placówkę kultury, jaką jest Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, którego „organizatorem jest minister właściwy do spraw kultury i ochrony dziedzictwa narodowego”. Dlatego należy przypuszczać, że to przestępstwo przeciwko wierze katolickiej i Krucyfiksowi – obrazowi Zbawczej Męki Jezusa Chrystusa dokonuje się nie tylko za zgodą i poparciem, ale być może także z inspiracji Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego lub jego służb. Gdyby tak było, to uczestnikiem przestępstwa byłby minister, który sprzeniewierzyłby się ustawowemu obowiązkowi utrwalania, rozwoju i ochrony dziedzictwa narodowego, którego częścią jest bez wątpienia Krucyfiks, będący nie tylko przedmiotem kultu dla katolików, ale też fundamentem kultury polskiej. Sprofanowany Krucyfiks jest też średniowiecznym zabytkiem ze zbiorów Muzeum Narodowego.

W związku z tym, Katolicki Klub im. Św. Wojciecha domaga się:

– od Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego natychmiastowego zamknięcia tej skandalicznej wystawy i odwołania dyrektora Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie;

– od Prezesa Rady Ministrów, aby – w przypadku braku reakcji ministra kultury lub jego poparcia dla tej przestępczej prowokacji w podległej mu placówce – premier Donald Tusk odwołał ministra Bogdana Zdrojewskiego z pełnionej przez niego funkcji.

Odrażająca wystawa jest kolejnym w ostatnim czasie atakiem na wiarę katolicką. W obliczu narastających ataków nie wolno nam milczeć.


Jan Waliszewski Iwona Klimczak Mirosław Orzechowski


Łódź, 31 października 2013 roku

01 listopada 2013

Pamięć tego dnia milczy


Odwiedzamy groby bliskich, członków rodzin, przyjaciół, znajomych, ale zdarza się, że zapalamy znicz na grobie kogoś nam nieznanego, do kogo nikt nie mógł tego dnia przyjść, by wzniecić płomyk pamięci, wspomnień czy ludzkiej wdzięczności. W tych dniach spotykamy się w miejscach spoczynku z najbliższymi, najdroższymi, niezapomnianymi, ocalamy pamięć o tych, którzy trwają w nas. Staramy się poczuć ich obecność, dotykając w przestrzeni zapalanych i gasnących płomyków świec tajemnicę przemijania. A przecież otrzymujemy w tym okresie znaki nadziei, powstrzymujące nas przed tyranią chwili, przed czasem zbyt zawrotnym tempem życia...

Zanurzeni w swoim świecie, niezdolni do tego, by pokonać różne granice codzienności, zatrzymujemy się na chwilę, by dotknąć tego, co realne lub transcendentne. Może pojawi się zaduma wokół pytania, jak ten zmieniający się w zawrotnym tempie wokół nas i w nas świat winniśmy oswajać, by godnie przeżyć dany nam czas obecności tu i teraz, tam i kiedyś?

W jednym ze swoich esejów wybitny polski filozof i tłumacz, który zmarł w lutym tego roku - Krzysztof Michalski, tak pisał o ciszy śmierci:

Czy jednak śmierć - także dla kogoś, kto uważa ją za nowy początek, także dla chrześcijanina - da się rzeczywiście porównać z przejazdem pociągiem z Warszawy do Łodzi? Czy można wiedzieć, dokąd ta podróż prowadzi? Czy można cokolwiek wiedzieć o jej celu? Czy gotowość chrześcijanina na śmierć bierze się z wiedzy o tym, co go czeka, podobnej do wiedzy o rozkładzie jazdy albo o Łodzi? Czy stąd płynęła ufność umierającego samotnie i w ciszy młodego człowieka, czy to ta wiedza była źródłem jego spokoju wobec śmierci? Nie, to nie jest i nie może być tego rodzaju wiedza. Na jakiej podstawie mogłaby się opierać? "Bądźcie jak lilie, jak ptaki" - to nie jest apel o lepsze przewidywanie przyszłości. To raczej sugestia, że życie jest czymś więcej niż przedmiotem prognoz, planów, rachunków i trosk, że się w nich nie mieści. Że więc, być może, śmierć: oddalenie się, zniknięcie wszystkich tych trosk i rachunków życia, jakie znam - to nie tylko koniec.

Od ubiegłorocznego Święta Zmarłych odeszli od nas pedagodzy i bliscy pedagogice naukowcy, jak:

* Beata Kozieł - pedagog, adiunkt Uniwersytetu Śląskiego;

* Janusz Kostrzewski - em. profesor psychologii klinicznej i osobowości APS w Warszawie;

* Bronisława Dymara - em. doktor nauk pedagogicznych, poetka, nauczycielka nauczycieli, adiunkt, wykładowca środowiska akademickiego Cieszyna;

* Anna Nezdobova-Tokarova profesor pedagogiki społecznej, andragog z Uniwersytetu Preszowskiego na Słowacji, ostatnio pracująca także w Uniwersytecie Rzeszowskim;

* Tadeusz Szewczyk - socjolog i pedagog zdrowia łódzkiego środowiska akademickiego, najdłużej związany z UŁ jako profesor tej uczelni;

* Władysław Dykcik - profesor zwyczajny pedagogiki Wydziału Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu, pedagog specjalny.

W złożonym do druku tomiku wierszy pt. "Ocean myśli" ulubiona przeze mnie poetka, prof. Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach - Danuta Mucha pisze m. in.:

"Wiatrem piszę
słowa ciszy
nim znak czasu
liściem spadnie
(...)"









Po raz pierwszy spotkałem się z inicjatywą w Okręgu Łódzkim ZNP zaznaczania na grobach zmarłych nauczycieli, w formie położonej na grobach karty, faktu społecznej pamięci. To piękny gest w coraz bardziej przecież anonimowych relacjach.

31 października 2013

10 faktów manipulowania przez MEN społeczeństwem o rzekomym przygotowaniu szkół do przyjęcia sześciolatków




















Skoro PR-owcy ministry Krystyny Szumilas przygotowali rejestr faktów, który ma świadczyć o przygotowaniu szkół do przyjęcia sześciolatków, to równie dobrze można opublikować znacznie więcej, niż tylko dziewięć dowodów na to, że tak nie jest. Tezy MEN są podkreślone "boldem":

1. Od 2009 r. do gmin trafiło 1.953,2 mld zł z budżetu państwa, a 831,5 mln zł ze środków unijnych przeznaczono na realizację projektów.

Jak wynika z raportów Najwyższej Izby Kontroli oraz stanowisk władz samorządowych na szczeblu centralnym i terenowym wspomniane przez MEN środki są kroplą w morzu potrzeb. Ba, jakoś pani minister nie odniosła się do danych sejmowych, że w przyszłym roku na utrzymanie szkół samorządy otrzymają z budżetu o 10 mln zł mniej niż obecnie. To, że do tej pory, co roku, subwencja oświatowa systematycznie rosła, wcale nie jest równoznaczne z tym, że służyło to poprawie sześciolatków w szkołach podstawowych. Jak pani minister ze swoimi służbami przekona nas o korelacji między dotychczasowymi nakładami a ową poprawą, to w to uwierzę. Tymczasem jej argumentacja jest demagogiczna. Żaden rodzic, żaden obywatel nie jest w stanie uzyskać potwierdzenia na prawdziwość tej tezy. Tak więc jest ona artefaktem nr 1


2. Kontrole sanitarne potwierdzają przygotowanie szkół do pracy z młodszym dzieckiem.

Ministerstwo samo przyznaje, że poprawa stanu sanitarnego w placówkach następuje konsekwentnie od kilku lat, ale nadal nie nastąpiła. To tak, jak tłumaczy się mały Jasio w szkole, że się uczył, tylko się nie nauczył.


3. Nauczyciele pracujący w szkołach posiadają kwalifikacje do pracy z młodszym dzieckiem.

Ministra K. Szumilas myli kategorię posiadania kwalifikacji w sensie założonym, tzn. zgodnym z treścią rozporządzenia Ministra edukacji w tej kwestii, z kwalifikacjami rzeczywistymi. Jakoś przemilcza to, że nauczycielem w edukacji zintegrowanej w szkołach podstawowych może być w świetle rozporządzenia ustanowionego przez jej koleżankę K. Hall każdy, kto ma dyplom, ale już niekoniecznie kwalifikacje. Mało tego, znacząco ministrowie PO i PSL obniżyli rangę wymaganego wykształcenia nauczyciela najmłodszych dzieci. Jeszcze na początku lat 90., XX w. trzeba było mieć wykształcenie magisterskie, po jednolitych, pięcioletnich studiach. Dzisiaj uczyć sześciolatka w klasie I wraz z siedmiolatkami może absolwent studiów zaledwie licencjackich, a nawet - co gorsza trzysemestralnych studiów podyplomowych. Takiego obniżenia standardów wykształcenia nie mieliśmy już dawno w polskiej oświacie. Gratuluję dobrego samopoczucia.

4. Poprawia się opieka świetlicowa w szkołach podstawowych.

Poprawia SIĘ. Zwracam tu uwagę na SIĘ. Ciekawe, czy ministerstwo też poprawia się? Raporty nie tylko NIK temu przeczą.

5. Coraz więcej dzieci uczących się w szkołach podstawowych ma możliwość korzystania z posiłków w szkole.

Ma możliwość, to prawda, a ostatnie zbiorowe zatrucia są tego najlepszym dowodem. W większości szkół nie ma już własnych kuchni, stołówek, a zatem zatruwamy dzieci cateringowymi papkami, najczęściej już wystudzonymi. Smacznego, chociaż nie ma do czego.


6. Od lat systematycznie spada liczba uczniów w klasie, w szczególności w szkołach podstawowych.

Tak, ta liczba spada, tylko niespójnie z regulacjami prawnymi. Sama p. Szumilas przyznała, że maksymalna liczba 25 dzieci w klasach I-III będzie wymagana dopiero od 1.09.2014 r. Po co zatem tak kłamać? NIK wykazał, że jest inaczej. Może więc ta liczba spada, ale w ramach kreatywnej statystyki... A co z dziećmi, których rodzice zaufali ministerstwu i jego obietnicom, a teraz ich sześciolatek jest w klasie liczącej prawie 30 uczniów? Mają spadać?

7. W latach 2009-2013 naukę w pierwszych klasach rozpoczęło 240 tys. sześciolatków. Badania TUNSS pokazały, że dzieci, które rozpoczęły naukę w szkole w wieku sześciu lat lepiej czytają, piszą i liczą od swoich rówieśników, którzy pozostali w przedszkolu lub uczęszczali do szkolnej „zerówki".

Proszę podać społeczeństwu, jaki to jest odsetek w poszczególnych rocznikach dzieci, które rozpoczęły w wieku 6 lat edukację w szkole, a nie łączną ich liczbę za okres ostatnich 4 lat. Badania 6- i 7-latków są kompromitacją tych profesorów i doktorów, którzy godzą się na ich demagogiczną, pseudonaukową interpretację, jaka jest zamieszczana na stronie MEN i podawana do publicznej wiadomości, także z udziałem niektórych z nich w spotach za kilka milionów złotych. Podawane wyniki niczego nie udowodniły, a już na pewno nie to, że sześciolatki, które rozpoczęły naukę w szkole lepiej czytają, piszą i liczą od swoich rówieśników w stosunku do pozostających w przedszkolu lub uczęszczających do szkolnej „zerówki".


8. Lepsza jakość edukacji dzieci w młodszym wieku szkolnym

Lepsza jakość od czego? Od tej, jaka miała miejsce dotychczas w edukacji zintegrowanej czy może od edukacji sześciolatków edukowanych dotychczas w przedszkolach? Prosimy o dowody empiryczne, bo na propagandowe trudno jest odpowiadać. Może MEN nie zna wyników jakości wychowania przedszkolnego sprzed okresu forsowania tej politycznej jedynie zmiany strukturalnej, to niech się najpierw z nimi zapozna.


9. Sytuacja demograficzna sprzyja obniżeniu wieku szkolnego i przyjęciu do szkół dodatkowego rocznika dzieci sześcioletnich.

Oczywiście, dlatego zgadzam się z satyrykiem Andrzejem Mleczko, że ów argument ma sens, jeśli zapewnimy każdemu dzisiejszemu sześciolatkowi, który poszedł do szkoły, że będzie mógł udać się na emeryturę o rok wcześniej. Wtedy wyjdzie na jaw rzeczywisty powód tej zmiany.

Jest jeszcze dziesiąty fakt manipulowania, tym razem przez ministrę edukacji - premierem rządu, Jak stwierdzono po wczorajszym, ponad dwugodzinnym spotkaniu - po raz pierwszy od pięciu lat!!! - władzy resortowej i premiera Donalda Tuska z liderami Ruchu Ratuj Maluchy, inicjatorami popartej przez prawie milion Polaków akcji na rzecz referendum w sprawie patologii reform oświatowych, że: (...) rodzice przekazali premierowi wiele uwag i wątpliwości. "O niektórych sprawach Donald Tusk nie wiedział"- mówił Elbanowski. Chodzi między innymi o kwestię cofnięcia do grupy rówieśniczej dzieci, które nie poradziły sobie w pierwszej klasie.


Oto najnowszy przykład dylematu, jaki ma dyrektorka szkoły podstawowej, który jest opublikowany z datą 23.10.2013 r. na stronie Forum Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierownicze Oświaty. Przypominam, że jego członkiem, a b. przewodniczącą jest wiceministra edukacji Joanna Berdzik. Dyrektor "irekm1" pyta koleżanki/kolegów dyrektorów, co zrobić?

Rodzic dziecka z klasy I -ej (SP), dziecka 6 -letniego chce złożyć prośbę o skreślenie swojego dziecka z klasy I -ej i przeniesienie go do oddziału przedszkolnego ( O -ka ). Jest wprawdzie koniec października, ale dziewczynka niewiele chodziła do klasy I -ej. Powód głównie emocjonalny. W szkole jako tako, czyli nie było specjalnych problemów dydaktyczno - wychowawczych, ale za to w domu ,,tragedia". Dziecko nie chciało chodzić do szkoły ( biegunka, wymioty, stres przed szkołą - fobia ). Rodzice przerażeni udali się do psychologa i jest sugestia w opinii aby umożliwić dziecku przejście z klasy I -ej do zerówki. Myślę, iż trzeba pomóc dziecku i rodzicom. Jak to obecnie przeprowadzić formalnie? Podanie rodziców, uchylenie decyzji o przyjęciu do klasy I -ej, przyjęcie do zerówki ? Czy może inaczej?

A może złożyć doniesienie do prokuratury? Tylko na kogo? Na nauczycielkę, dyrektorkę szkoły czy panią minister edukacji? Może przeczyta to pan premier Donald Tusk?

29 października 2013

PISA - edukacyjny biznes oświatowy?

















Staranna i krytyczna analiza wyników PISA jest (...) obowiązkiem każdego badacza zjawisk oświatowych, a wsłuchiwanie się w rezultaty tych analiz – podstawowym obowiązkiem polityków edukacyjnych. Taka teza pojawia się w niewielkiej rozprawce warszawskich socjopedagogów - Romana Dolaty, Macieja Jakubowskiego i Artura Pokropka zatytułowanej: Polska oświata w międzynarodowych badaniach umiejętności uczniów PISA OECD. Wyniki, trendy, kontekst i porównywalność, (Warszawa: 2013), ale, niestety, sami nie podjęli się tego zadania. Nie po to jednak pisze się takie książki, żeby dokonywać na własnym wytworze autorefleksyjnego seppuku. Dlatego warto tę publikację potraktować jako konieczny punkt wyjścia do studiów i analiz krytycznych, by dostrzec pozory, fałsze i fikcje, jakie niosą z sobą międzynarodowe badania umiejętności uczniów PISA. Trudno bowiem, by ci, którzy byli i są odpowiedzialni za wdrażanie tego programu w naszym kraju, podejmowali z nim jakąkolwiek polemikę.

Polscy politycy oświatowi wpisali się w apologetykę tych badań, w których piętnastolatkowie poddawani są testom wiedzy i umiejętności co trzy lata, a trwa to już od 2000 r. To prawda, że jest to największe przedsięwzięcie w zakresie badań edukacyjnych na świecie, którego wyniki w jednych krajach budzą radość, euforię władz i samozachwyt, a w innych są powodem do narodowej traumy, jak np. w Niemczech, gdzie od lat pisze się o tzw. "szoku PISA". Nam szok nie grozi, chyba, że zaczniemy wreszcie wnikać w istotę tych badań, sens uczestniczenia w nich i ponoszenia z tego tytułu milionowych kosztów, które nie przekładają się ani na lepszą w Polsce edukację, ani na lepszą politykę oświatową. Każdy minister edukacji, nawet ten najmniej kompetentny, a takich była większość, może je wykorzystywać do propagandowej manipulacji opinią publiczną i chwalić się, jak wiele dobrego uczynił jego rząd dla polskich dzieci i młodzieży.

Wyniki diagnoz PISA są ciekawe i jako fakty empiryczne prawdziwe, natomiast sposób ich interpretowania, który ma charakter wysoce selektywny, miejscami wewnętrznie sprzeczny, bardziej ideologiczny, niż naukowy, wymaga jednak przebudzenia. Kiedy zatem socjolodzy, psycholodzy, ekonomiści i pedagodzy zaczną krytycznie analizować oświatowy przemysł PISA? Autorzy wspomnianej książeczki dali Wam wreszcie bardzo intersujące narzędzie.

28 października 2013

Które studia pedagogiczne są lepsze lub gorsze - zaoczne czy dzienne?




















Student pedagogiki jednego z naszych uniwersytetów prosi o komentarz do artykułu, jaki ukazał się w portalu pt. "Czy student zaoczny to gorszy student?" Chciał nie chciał sięgnąłem do tekstu, bo problem wydał się dość ważny nie tylko z indywidualnego, ale i społecznego punktu widzenia. Tekst zaczyna się od stwierdzenia: „Dyplom traci na wartości. To główny wniosek z Diagnozy Społecznej 2013”. Nie martwicie się jednak drodzy czytelnicy, bo jest taka uczelnia w kraju – a nazywa się Collegium Civitas – której dyplom ma wysoką wartość niezależnie od tego, kto w niej studiuje i w jakim trybie studiów - twierdzi autorka artykułu. Wydaje się, że mamy tu do czynienia – pod pozorem publicystyki - z formą ukrytej reklamy produktu. Autorka tekstu jeszcze kilka lat temu informowała na jednym z portali społecznościowych, że jest studentką politologii, specjalność dziennikarstwo w ... Collegium Civitas. Nic dziwnego, że pewnie nie tylko wówczas je ukończyła, ale i być może dzisiaj spełnia swój dziennikarski i absolwencki dług wdzięczności. Poruszony przez nią problem jest jednak ciekawy, tylko sposób podejścia wydaje się już znacznie mniej interesujący, bowiem pomija istotne realia akademickiego świata.

W świetle polskiego prawa o szkolnictwie wyższym nie ma to znaczenia, z jakim dyplomem ubiegamy się zatrudnienie, bowiem w jego treści nie znajduje się informacja o tym, czy ukończyło się studia zaoczne (niestacjonarne) czy dzienne (stacjonarne). Kto to zatem może wiedzieć i na jakiej podstawie? Jeżeli przyszłaby do mnie jako potencjalnego pracodawcy osoba w wieku dalece odbiegającym od poststudenckiego i przedłożyła dyplom ukończenia studiów, to już na podstawie porównania rocznika z rokiem jego wydania mógłbym nabyć pewności, że nie studiowała na studiach dziennych. Tymczasem nie jest to takie proste, bowiem na studia zaoczne uczęszcza w coraz większym zakresie taka sama młodzież, jak ta tuż po maturze. Kończąc studia niestacjonarne uzyskuje dyplom z równoległym do własnego rocznikiem, a zatem nikt nie może na tej podstawie stwierdzić, jeśli sama się z tym nie ujawni, czy jest absolwentką takiego czy innego trybu studiów.

I słusznie. Z punktu widzenia oczekiwanych, pożądanych od kandydata do określonej pracy kompetencji nie ma to żadnego znaczenia, w jakim trybie studiował – dziennym czy zaocznym. Ten pierwszy był przecież na koszt podatników, bo są to studia bezpłatne, a ten drugi na koszt własny. Czy tylko z tego tytułu któryś z trybów jest lepszy? Nie. O tym, co jestem wart jako potencjalny pracownik muszę zaświadczyć sobą, swoją wiedzą, umiejętnościami, poziomem aspiracji, motywacją, zaangażowaniem, doświadczeniem itd., itd. Czy to wszystko uzyskałem w toku studiów dziennych czy zaocznych, nie ma najmniejszego znaczenia. Oczywiście, znaczenie ma to, czy mimo osobistego kapitału intelektualnego, społecznego, ekonomicznego itd. jednak posiadam dyplom chociaż częściowo to potwierdzający, a w każdym razie formalnie wymagany przez pracodawcę, który podlega kontroli państwowej. W przypadku pedagogów są wyraźnie określone w ustawie i rozporządzeniach standardy wykształcenia i typ wymaganego dyplomu, ale w żadnej z tych regulacji nie wskazuje się na jakościowo wyższy tryb takich czy innych studiów.

Natomiast czytelnik mojego bloga chce przy tej okazji wiedzieć, bo pyta o to wprost, gdzie ma podjąć studia II stopnia? Byłbym niezmiernie wdzięczny – pisze do mnie - gdybym z pomocą Pana Profesora mógł podjąć refleksję, a następnie decyzję, czy szukać pracy i studiów niestacjonarnych, czy może studiów, które przysposobią mnie możliwie jak najlepiej do znalezienia pracy. W tym rzecz jasna pomóc mu nie mogę, bo nie wiem, jakie ma zainteresowania, kompetencje, pasje, czego oczekuje i co już potrafi. Po licencjacie może przecież podjąć pracę, o ile tylko znajdzie dla siebie miejsce. Gdyby tak się stało, to będzie mógł się zastanowić, jakiego rodzaju wiedzy czy umiejętności mu brakuje, które powinien jeszcze pozyskać, żeby być mistrzem własnej profesji. Wówczas musiałyby być to studia niestacjonarne, które pozwalają formalnie na studiowanie w okresie dni wolnych od pracy, chociaż i to jest względne, bo niektóre wyższe szkoły prywatne czy państwowe organizują zajęcia dla studentów zaocznych już w piątki w godzinach wczesnopopołudniowych. Wielu z nich musi się w związku z tym zwalniać z pracy, by dojechać do szkoły na zajęcia.

Studia zaoczne odbywają się zawsze kosztem:

- własnego zdrowia – przecież nie wypoczywamy w czasie wolnym od pracy, tylko podejmujemy drugą pracę, jaką jest studiowanie i uczęszczanie na zajęcia dydaktyczne;

- rodziny lub najbliższych – bo nie mamy dla nich czasu z racji nieustannej nieobecności w domu, w środowisku;

- własnych dochodów – skoro część zarobków musimy oddać tym, którzy organizują nam kształcenie.

Zapewne lepiej byłoby kontynuować studia na poziomie II stopnia w trybie dziennym, ale ten wymaga wsparcia zewnętrznego – albo rodziców, najbliższej rodziny, partnerki/-ra albo sponsora, o którym to rozwiązaniu z zachwytem rozpisują się portale internetowe wskazując na tzw. sponsoring seksualny dla studentek dowolnych studiów. W przypadku pedagogiki – jak wykazały badania socjologiczne prof. J. Kurzępy – zjawisko to ma wyjątkowe nasilenie, toteż mówi się nawet o wyższych studiach... prostytucji.

Zdecydowana większość wyższych szkół prywatnych prowadzi studia zaoczne, niestacjonarne, w tym w wielu pseudoakademickich firm biznesowych ich założyciele doskonale wiedzą, że dla części osób nie jest istotna wiedza czy umiejętności zawodowe, ogólnoakademickie, ale tylko i wyłącznie posiadanie dyplomu. Im i tak ktoś „załatwi” pracę albo sami uzyskają ją w sposób dalece rozbieżny z ich kompetencjami. Jak ktoś chce, ale zarazem nie potrafi studiować, gdyż poziom własnego analfabetyzmu, dysfunkcji umysłowych, a i często emocjonalnych mu to uniemożliwia, to poszukuje dla siebie firmy-szkoły wyższej, która mu taki dyplom zapewni. Ma w końcu tak samo sprostytuowanych profesorów, o których pisał prof. Jan Hartmann w „Polityce”. Trochę to kosztuje, trochę będzie musiał taki „student” pozorować, ale przecież i tak nabędzie pewności, że w takiej „wsp” jest jak w teatrze: oni udają że kształcą, a on udaje, że się uczy. Rączka rączkę myje, a że obie są brudne... .

27 października 2013

Psycholodzy szkolni typu „mniej więcej”

Nie będę w tym miejscu rozważał zagadnienia relacji między psychologią a pedagogiką od strony naukoznawczej, bo blog nie jest na to najlepszym miejscem. Zupełnie przypadkowo zapytałem w ostatnim tygodniu moich doktorantów z pierwszego rocznika, kto z nich ukończył studia psychologiczne? W końcu przystąpili do konkursu o miejsce na studiach III stopnia z pedagogiki, a nie z psychologii, i to na Wydziale Nauk Pedagogicznych Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej. Okazało się, że są wśród nich aż trzy osoby z takim wykształceniem. Po co psychologowi doktorat z pedagogiki? Tego nie dociekam, ale jestem przekonany, że nie ma nic lepszego w naukach społecznych, jak właśnie interdyscyplinarność kompetencyjna i badawcza młodych naukowców. Życzę im, by byli po ich ukończeniu właśnie w tej Uczelni dumni i usatysfakcjonowani. Będą w niej mieli zajęcia z profesorami różnych dyscyplin naukowych, a każdy z nich posiada bardzo dobry warsztat badawczy.

Powyższa sytuacja sprawiła, że zapytałem, czy były mieli w trakcie swoich studiów zajęcia z pedagogiki? Okazało się, że żadna z pań psycholożek nie miała wykładów czy ćwiczeń z nauk pedagogicznych. Ooooo, to dopiero! Jak to jest możliwe? To w Polsce studiuje się psychologię, której absolwentów poleca się przedszkolom, szkołom, poradniom i innym placówkom opiekuńczo-wychowawczym, także resocjalizacyjnym, a oni nie mają nawet zielonego pojęcia o tym, jaka wiedza historyczna, współczesna (ogólna i specjalistyczna) leży u podstaw instytucji, środowisk wychowawczych jako miejsc ich przyszłej pracy?!

Zajrzałem na strony internetowe trzech uczelni akademickich, które mają pełne prawa do nadawania stopni naukowych i kształcą na kierunku psychologia, by przekonać się, czy istotnie nie oferuje się w nich studentom tego kierunku żadnych zajęć z pedagogiki. Były to - reklamująca się jako najlepsza w kraju w dziedzinie nauk humanistycznych (chociaż akurat przeważa w niej kształcenie na kierunkach w dziedzinie nauk społecznych) niepubliczna uczelnia - Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej w Warszawie (wraz z jej zamiejscowymi wydziałami), Uniwersytet Warszawski i Uniwersytet Jagielloński.

Moje rozczarowanie było jeszcze większe, kiedy dowiedziałem się, że walczące przed laty środowisko psychologiczne o to, by studia psychologiczne były jednolite, pełne, pięcioletnie, samo od tego odstąpiło oferując studia dwustopniowe: licencjackie - jak rozumiem dla niby-psychologów, takich jeszcze niepełnych psychologów, "felczerów dusz ludzkich", a więc – jak podaje SWPS: mające na celu (...) gruntowne wprowadzenie w wiedzę i umiejętności psychologiczne. Zapewniają wstępne przygotowanie do zawodu psychologa, a także psychologiczne przygotowanie do wykonywania różnych zadań w innych obszarach zawodowych” oraz studia jednolite, pięcioletnie magisterskie dla psychologów z prawdziwego zdarzenia. Chyba, że ktoś chce po licencjacie dla niby-psychologów dopełnić swoje studia o jeszcze dwa lata studiów II stopnia i wykupić dodatkowe kursy, by mieć to samo, co po studiach jednolitych.

W czym będą kompetentni niby-psycholodzy po licencjacie? Tak naprawdę w niczym, gdyż nie będą mogli wykonywać zawodu psychologa. Natomiast mogą być ponoć psychoedukatorami. Ciekawe, kogo będą psychoedukować, skoro nie mają kompetencji w zakresie edukacji, w tym dydaktyki, pedagogiki szkolnej czy metodyki kształcenia? W czasie niby-psychologicznych studiów nie przewidziano dla nich zajęć z pedagogiki. Owszem, jest do wyboru profil „Edukacja i rozwój”, ale jak nie ma tam wiedzy o edukacji, to co z tego będzie za rozwój? Jak podają twórcy tego profilu: W ramach modułu podejmowane są zagadnienia związane z zastosowaniem psychologii w edukacji. Studenci zdobywają podstawowe informacje na temat doradztwa zawodowego i doradztwa psychospołecznego. Zapoznają się także z podstawami andragogiki i psychologii starzenia się, zdobywają praktyczne umiejętności związane z treningiem psychospołecznym i profilaktyką psychologiczną”. Terefere kuku, strzela baba z łuku. Studiujący będą mieli zajęcia z psychologii dla edukacji a nie na temat edukacji dla psychologów.

Podobnie jest – jeśli chodzi o całkowite pominięcie pedagogiki w programach kształcenia psychologów - w Uniwersytecie Warszawskim i Uniwersytecie Jagiellońskim. Jak któryś ze studiujących chce nabyć kwalifikacje pedagogiczne, to musi ukończyć dodatkowo Studium Pedagogiczne, a wówczas będzie miał np. w UJ aż 45 godzin z dydaktyki ogólnej. To ma mu wystarczyć do zrozumienia szkoły! Pozostała liczba godzin przewidziana jest na psychologię, bo prawdopodobnie za mało mają w tym względzie wiedzy i umiejętności po 5 latach studiów... Przyszli psycholodzy będą mieli jeszcze 150-godzinną praktykę w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej i innych placówkach oświatowych. Będą mieli praktykę bez naukowej wiedzy. Nikomu to nie przeszkadza.

Ciekaw jestem, który dyrektor szkoły i na jakiej podstawie zatrudnia tak "wykształconych" psychologów? Chyba jeśli już, to po to, by mu poprowadzili zajęcia z radą pedagogiczną na temat komunikacji, negocjacji, mediacji, zarządzania, bo tego typu wiedza i umiejętności mają uniwersalny charakter. A że absolwenci psychologii nie znają, nie rozumieją i niewiele wiedzą o edukacji, poza własnymi doświadczeniami z lat szkolnych, to nie szkodzi.

Teraz nie dziwię się, że w komunikatorach społecznych pełno jest błagalnych zapytań tak właśnie „wykształconych” psychologów o to, co mają robić, bo właśnie dostali etat psychologa szkolnego. Jak pisze jedna z takich psycholożek:

Zaczynam pracę jako psycholog szkolny i chciałabym dowiedzieć się od osób pracujących właśnie w tym zawodzie jak wygląda taka praca, jakie są oczekiwania, jak wygląda dzień pracy itp. Mniej więcej wiem, ale wszelkie informacje i doświadczenia będą dla mnie cenne :)-
No właśnie, tacy z nich „mniej więcej psycholodzy szkolni”.