14 lutego 2020
O niszczeniu miłości w życiu dzieci
W roku akademickim 1995/1996 zgłosiła się na moje seminarium magisterskie studentka Anita Woźniak. Studentów, którzy wiedzą, co ich tak naprawdę interesuje, mających pasję studiowania, interdyscyplinarnego analizowania kluczowych dla socjalizacji i wychowania zjawisk zawsze się pamięta, bo wnoszą do akademickiej kultury i nauki postawy autentycznego zaangażowania. Studentka wiedziała, że chce poświęcić swoją pracę magisterską wówczas wciąż jeszcze osłanianego tabu problemem przemocy rodziców wobec dzieci.
Anita świetnie znała język angielski, ale wówczas, ćwierć wieku temu, nie mieliśmy jeszcze takiego dostępu do światowej literatury, jak dzisiaj. Wysyłała zatem listy do amerykańskich i brytyjskich psychologów, psychoterapeutów, specjalistów od badania dziecięcej traumy na skutek wykorzystywania ich cielesności przez dorosłych. Otrzymała kilkadziesiąt nadbitek artykułów naukowych z USA, Wielkiej Brytanii, Kanady i Australii, toteż napisana przez nią dysertacja odwoływała się do angloamerykańskiej literatury naukowej.
W okresie PRL zjawisko seksualnej przemocy wobec dzieci objęte było ścisłą cenzurą. Nie wolno było o nim pisać, bo przecież socjalizm był - w świetle ówczesnej propagandy - oazą kolektywnego szczęścia i troski o najmłodsze pokolenie. Anita Woźniak zdobywała teksty naukowców korespondując z nimi dzięki adresom, które znajdowały się w abstraktach ich artykułów. Na ponad 200 wysłanych listów otrzymała około 150 zwrotnych odpowiedzi wraz z kopiami publikacji.
Wielu uczonych oferowało nawet swoją pomoc, konsultacje, gdyby potrzebowała dodatkowych wyjaśnień. Wiele publikacji zdobyła też dzięki pobytowi w Berlinie w ramach Letniej Szkoły Pracowników Socjalnych. Wszystkie teksty czytała i tłumaczyła na użytek własnych metaanaliz, toteż moja rola ograniczała się do czuwania nad układem treści, logiką i klarownością narracji. Swoją rozprawą chciała też zachęcić koleżanki i kolegów ze studiów do dostrzeżenia ogromnych możliwości rozwojowych, jakie wynikają z samodzielnego nawiązywania kontaktów międzynarodowych i interdyscyplinarnego podejścia do problemów badawczych.
Tak było ćwierć wieku temu. Dzisiaj, kiedy studenci mają otwarty dostęp do światowych bibliotek, naukowych zasobów najlepszych uczonych z najwyżej lokowanych w badaniach społecznych uniwersytetów na świecie, zapytani o to, czy przeglądali w sieci, w repozytoriach dostępną literaturę naukową w języku angielskim, niemieckim, hiszpańskim, rosyjskim czy francuskim wzruszają ramionami, chowają się za plecami innych, byle tylko nie oczekiwać od nich umysłowego wysiłku, zaangażowania, autotelicznej ciekawości świata.
Zastanawiam się nad tym, jak to jest możliwe, że w czasach, kiedy było tak trudno o dostęp do światowej literatury wielu studentów wykorzystywało najmniejszą okazję, by tylko mieć dostęp do niej, by znaleźć czas na udział w wykładzie otwartym, gościnnym zagranicznego czy krajowego profesora, wybitnego badacza, specjalisty, eksperta określonej tematyki, a dzisiaj, kiedy zapraszam tuzy światowej nauki o wychowaniu, na tłumaczony wykład przyjdzie 3 studentów? W swoich pracach dyplomowych bezmyślnie, bezkrytycznie przepisują starą, zdezaktualizowaną już literaturę przedmiotu, bo ta - jak się okazuje - jest dostępna w repozytoriach krajowych uczelni. Nie obchodzi ich to, czym zajmują się uczeni z innych krajów. To, co ich interesuje, to jak obszerny ma być rozdział teoretyczny.
Studentka napisała znakomitą pracę magisterską liczącą 240 stron. Scharakteryzowała w niej historię przemocy wobec dziecka, ukazała dylematy związane z definiowaniem toksycznego w społeczeństwach oddziaływania dorosłych na dzieci, zrekonstruowała etiologię zjawiska przemocy rodziców wobec dzieci wraz z rozpoznanymi przez badaczy następstwami w życiu ofiar owej przemocy. Całość zakończyła pogłębioną metaanalizą przemocy seksualnej rodziców wobec dzieci.
Przytaczane przez magistrantkę klasyfikacje, typologie form przemocy, jej uwarunkowania i stopień nasilenia wcale się nie zmieniły. Nadal jesteśmy jako społeczeństwo niezdolni do obrony dzieci przed najpodlejszym oddziaływaniem przemocowym wobec nich jako istot słabszych, często bezbronnych, nadmiernie ufających tym, którzy powinni być wzorami i gwarantami ich bezpieczeństwa oraz wspomagającymi ich rozwój i odkrywanie przez nich pełni własnego człowieczeństwa.
Wiedza o czynnikach prowadzących do degeneracji niektórych środowisk rodzicielskich, a dzisiaj coraz więcej wiemy o tej patologii także w innych środowiskach socjalizacyjnych i opiekuńczo-wychowawczych (domy dziecka, wspólnoty wyznaniowe, ośrodki resocjalizacji i socjoterapii, bursy, internaty itp.), wciąż nie sprzyja temu, by można było zabezpieczyć dzieci przed przemocą i związaną z nią traumą.
Anita Woźniak zamieściła w swojej rozprawie także ryciny ilustrujące zaistniałą przemoc wobec dziecka wraz z opisem śladów, żeby wychowawcy, opiekunowie mogli ją rozpoznać i odpowiednio zareagować. Scharakteryzowała też behawioralne wskaźniki przemocy fizycznej. Zachęcałem już wykształconą pedagog, by przygotowała na podstawie tej pracy książkę, którą moglibyśmy wesprzeć profesjonalnych i społecznych wychowawców w rozpoznawaniu powyższego zjawiska. Niestety, jej przełożona nie wyraziła na to zgody.
Minęło 25 lat, a przemoc wobec dzieci ma się dobrze. Koło przemocy wobec dzieci przestępców w "białych", "czerwonych", "niebieskich" i "czarnych" kołnierzykach toczy się z coraz większą siłą i przyjmuje coraz to nowsze formy. Państwo jest słabe, a nawet niektórzy jego funkcjonariusze czerpią z tej przemocy korzyści. Rzecznik Praw Dziecka jest tu instytucją bezradną, nieefektywną, reagującą tylko wówczas, kiedy dojdzie do tragicznych wydarzeń w życiu dzieci.
Dzisiaj Anita Woźniak jest adiunktem w Katedrze Pedagogiki Społecznej Uniwersytetu Łódzkiego prowadząc - już jako Anita Gulczyńska - znakomite badania w działaniu, etnopedagogiczne w środowisku dzieci ulicy. O jej sukcesach naukowych pisałem także w blogu.
12 lutego 2020
Jak (nie) pozwolić utrącić doktoranta. Kazus dydaktyczny dla studiujących prawo
Niektórzy prawnicy stają się mistrzami w pseudonaukowych grach niszczenia młodych naukowców tylko dlatego, że większość członków rady wydziału (dzisiaj tworzą rady dyscyplin naukowych) o określonym światopoglądzie wykorzystuje swoje - jak ktoś to trafnie nazwał w przypadku patologii - folwarczne relacje do odrzucenia wniosku komisji doktorskiej o nadanie stopnia naukowego doktora komuś o przeciwstawnej duchowości.
Doktorant napisał bardzo dobrą dysertację, a recenzenci wystawili mu za nią pozytywne recenzje. Komisja doktorska przyjęła obronę pracy doktorskiej i rekomendowała radzie jednostki wniosek o nadanie stopnia naukowego doktora w dyscyplinie naukowej, jaką jest prawo. Wynik głosowania w komisji nie był jednogłośny, bowiem 6 profesorów było ZA, 1 – był PRZECIW, a 3 się wstrzymało. Nie ulega jednak wątpliwości, że 6 ZA w stosunku do 1 PRZECIW to mimo wszystko wyraźne poparcie dla doktoranta.
Na szczęście we wspomnianej tu jednostce (danych nie ujawniam, bo nie ma takiej potrzeby, gdyż ważne jest samo zjawisko deprawacji postaw etycznych części nauczycieli akademickich) to doktoranci są zobowiązani do nagrywania przebiegu obrony pracy doktorskiej. W mojej jednostce zadanie to powierza się jednemu z pracowników naukowych. Opisywany przeze mnie kazus nie jest zatem czyjąś opowieścią, supozycją, ale relacją opartą na zarejestrowanych na taśmie faktach w postaci wypowiedzi konkretnych członków komisji doktorskiej, a później członków rady wydziału.
Kiedy doszło do posiedzenia rady jednostki mającej uprawnienie do podjęcia uchwały o nadanie stopnia naukowego doktora, wynik głosowania totalnie zaskoczył doktoranta, który - rzecz jasna - w niej nie uczestniczył.
Oto profesorowie, doktorzy habilitowani zagłosowali: ZA - 20 osób, przeciw były 24 osoby, a wstrzymało się 13 osób. W przypadku rady wydziału głosy wstrzymujące są traktowane jako głosy odmawiające poparcia dla uchwały, tym samym łączny wynik był 20 na TAK : 37 na NIE i WSTRZYMUJĄCYCH SIĘ, a więc druzgocący!
Trzeba było dociekać w procesie odwołania doktoranta, jak to jest możliwe, że rada wydziału uległa wydawałoby się jednej osobie, która była niezadowolona z odpowiedzi doktoranta na jej pytanie? Zapewne złożyło się na to wiele czynników, a wszystkich nie poznamy.
1. Prowadzący obrady rady przygotował grunt pod negatywne głosowanie ogłaszając już na wstępie, że rada nie jest związana wynikiem głosowania komisji doktorskiej. To prawda. Nie jest. Komisja doktorska wypracowuje na podstawie obrony dysertacji opinię dla rady wydziału. Jednak to członkowie komisji w liczbie kilku-czy kilkunastu osób uczestniczą w obronie, zadają pytania, odbierają na nie odpowiedzi i nie tylko przyjmują lub odmawiają przyjęcia obrony, ale i wnioskują - jako najlepiej merytorycznie zorientowania w sprawie - o nadanie stopnia naukowego lub odmowę. W tym przypadku zdecydowanie głosowali ZA nadaniem stopnia.
Nie spodobało się to jednak jednemu z profesorów, toteż wykorzystał czas ku temu, by odpowiednio przygotować się do posiedzenia rady wydziału. Jak chce się utrącić doktoranta z powodów pozanaukowych, to wystarczy wprowadzić członków rady w błąd wysupłując z protokołu posiedzenia komisji jedynie negatywne czy polemiczne wypowiedzi członka komisji, który zadawał pytania np. o prywatną opinię w określonej, a budzącej aktualnie w kraju spór polityczny, kwestii, a nie o problemy i treści naukowe.
2. Prezentując dyskusję i przebieg obrony prowadzący obrady rady zreferował przebieg obrony selektywnie, tendencyjnie i wbrew tekstowi pracy oraz niezgodnie z treścią odpowiedzi doktoranta tak, by członkowie rady wydziału nabrali przekonania, że wniosek nie powinien uzyskać poparcia rady.
3. Władze Wydziału nie opublikowały na stronie jednostki przed obroną dwóch recenzji pozytywnych w tym przewodzie. Nie były w stanie potwierdzić fakt udostępnienia wszystkim członkom rady wydziału recenzji i protokołu z posiedzenia komisji doktorskiej. Członkowie Rady podejmowali zatem decyzję na podstawie tendencyjnego, jednostronnie negatywnego zaprezentowania kandydata do stopnia doktora przez dwóch członków komisji doktorskiej.
3. W czasie posiedzenia rady głos zabiera tylko przewodniczący - nota bene członek komisji doktorskiej (co jest niezgodne z prawem i dobrymi obyczajami w nauce) - i jeden niezadowolony politycznie jej członek. Głosowanie jest tajne. Nie ma żadnej dyskusji, a w każdym razie protokół z posiedzenia rady wydziału takowej nie zawiera.
4. Przewodniczący rady - profesor nauk prawnych - poprzestaje na wyniku pierwszego głosowania o nadanie stopnia doktora, którego negatywny wynik uznano za wystarczający.
Już z formalnego punkt widzenia - przewodniczenie i głosowanie przez profesora we własnej sprawie, błąd w udostępnieniu członkom rady recenzji i protokołu zanim przybyli na posiedzenie i przystąpili do głosowania sprawia, że uchwała powinna być zakwestionowana w Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów.
Doktorant dysponował nagraniem z wszystkich faz swojej obrony, toteż kiedy otrzymał uchwałę odmawiającą mu nadanie stopnia naukowego doktora, złożył wniosek do macierzystej rady o jej uzasadnienie oraz wyciąg z protokołu posiedzenia komisji doktorskiej i rady wydziału. Wówczas dostrzegł w protokołach niezgodność faktów i ich interpretacji przedstawianych przez jednego z profesorów (głosującego przeciw doktorantowi po obronie) oraz o niezgodność ze stanem faktycznym - o dziwo - wspierającego tę nieczystą grę przewodniczącego posiedzenia rady.
5. Zgodnie z prawem doktorant skorzystał z możliwości złożenia odwołania od negatywnej dla niego uchwały rady via ta właśnie rada. Co ciekawe, obradujący w tej sprawie członkowie rady wydziału totalnie zlekceważyli treść odwołania. Nie było żadnej dyskusji, nie padły żadne argumenty. Głosowano za odrzuceniem odwołania.
Wniosek odwoławczy trafił do Centralnej Komisji. Nie ma bowiem znaczenia - z formalnego punktu widzenia - fakt pozytywnego czy negatywnego przyjęcia przez radę wydziału uchwały w sprawie wniosku odwoławczego. Centralna Komisja musi zbadać niezależnie od dotychczasowego przebiegu przewodu wszystkie związane z nim aspekty, tak od strony proceduralnej, jak i merytorycznej.
Centralna Komisja powołała zatem superrecenzenta, a że pierwszy z nich nie poparł odwołania doktoranta, musiała powołać jeszcze jednego profesora prawa. Ten drugi także nie poparł odwołania. Obaj uznali, że rada znaczącego uniwersytetu w naszym kraju miała prawo odmówić nadania stopnia naukowego doktora i uczyniła to poprawnie.
Ba, rzeczoznawca CK w konkluzji swojej recenzji napisał: „Konkludując moje oceny przebiegu postępowania i zachowań jego uczestników w trakcie dyskusji, nie stwierdziłem istotnych naruszeń przepisów prawnych normujących to postępowanie i mających wpływ na głosowanie w sprawie nadania stopnia doktora".
ZDUMIEWAJĄCE. SZOKUJĄCE. Profesorowie prawa tak czytali dokumentację wniosku, żeby potwierdzić wynik głosowania rady wydziału, a nie stanąć po stronie PRAWDY, ETYKI, a więc także NAUKI i OSOBY, którą ewidentnie postanowiono zniszczyć z powodów pozanaukowych. Jak bowiem wynikało z treści odwołania, ów doktorant, młody człowiek, po studiach III stopnia, dał się "podpuścić" i zatrudnił w Trybunale Konstytucyjnym przed obroną dysertacji, bo tylko tam były wolne etaty.
Jakież musiało to wywołać oburzenie wśród członków rady wydziału! Jak można było dopuścić do nadania stopnia doktora osobie, która ośmieliła się podjąć pracę w "niegodnym" prawnika urzędzie?
Sekcja I Nauk Humanistycznych i Społecznych Centralnej Komisji wbrew niegodnym recenzjom negatywnym dwóch rzeczoznawców, prawników przyjęła odwołanie doktoranta i przeniosła przewód do innego uniwersytetu. Tam zaś profesorowie prawa stanęli po stronie naukowej wartości dysertacji doktorskiej i przyjętej jej obrony podejmując uchwałę o nadaniu temu doktorantowi stopnia naukowego doktora w dyscyplinie prawo. Happy End.
Nie jest to pierwsza i jedyna tego typu sprawa w środowisku akademickim. Niemalże każdego miesiąca spotykamy się z nierzetelnością lub nawet nieuczciwością niektórych naukowców. Są też sytuacje odwrotne. O tych już pisałem i nadal będę pisać, kiedy dotyczą upełnomocnienia stopniem naukowym osoby, która ewidentnie nie spełniła wymagań naukowych. Oburzanie się na fakt, że po zamknięciu przewodów czy postępowań publikuję krytyczne recenzje naukowe jest tylko dowodem na to, jak głęboko zniszczony jest etos niektórych polskich uczonych. Mogą mnie odsądzać od czci i wiary - tak ci z lewej, jak i ci z prawej strony ideologiczno-politycznej wojny w naszym kraju. Nieładnie się państwo "bawicie".
(fot. Sławomir Jachimczak)
11 lutego 2020
Co tam słychać na wojence polityków oświatowych?
Wszystko zależy od tego, gdzie się przyłoży ucho.
Nie ulega wątpliwości, że minister Dariusz Piontkowski realizuje polityczne zamówienie na kontynuowanie radykalnych oszczędności w szkolnictwie publicznym. Ostatnie lata, jak wylicza ekspert od finansowania oświaty dr Bogdan Stępień - to nie tylko milionowe braki w nakładach na subwencję oświatową dla jednostek samorządu terytorialnego, ale i utrzymywanie nieprawdopodobnie skandalicznie niskiego poziomu płac dla nauczycieli. Skoro rząd reprodukuje żenująco niskie płace, to niech nie narzeka na opór wobec pseudoreform szkolnych, gdyż te dodatkowo są nieracjonalne i pseudodydaktyczne.
W polityce oświatowej zaczyna dominować totalne lekceważenie nauki na rzecz sygnalizowania i wprowadzania rozwiązań, które prowadzą polską edukację do głębokiego kryzysu. Już "przełknęło" społeczeństwo patologiczną degradację efektywności kształcenia podwójnego rocznika w szkołach ponadpodstawowych w wielkich miastach, ale z końcem roku szkolnego, po egzaminach państwowych nastąpi kolejna odsłona negatywnych skutków tych procesów. Posłuszni władzy kuratorzy oświaty będą odrębnie premiowani.
Ideologiczno-polityczna wojna przedwyborcza naraża proces kształcenia, ale i politykę szkolną na demagogię, populizm i nieuctwo w wygłaszaniu przez lewo-lub prawoskrętnie zaangażowanych posłów rzekomych recept na poprawę w oświacie sytuacji:
1. Partyjna lewica i obywatele o świeckim światopoglądzie kierują swój atak na rząd, Ministerstwo Edukacji Narodowej za to, że zgodnie z obowiązującą ustawą Prawo Oświatowe oraz Konkordatem (przyjętym przez rząd III RP między Stolicą Apostolską i Rzecząpospolitą Polską w dn. 28 lipca 1993 r.) zapewnia wolność nauczania religii. Nikt w Polsce nie jest z tego powodu zmuszany do uczęszczania na lekcje religii, ale lewicy to się nie podoba, i tyle.
Populistyczne argumenty na rzecz usunięcia religii ze szkół eksponowane są w kwestiach, które wynikają z obowiązku władz państwowych w przestrzeganiu prawa, a mianowicie: wypłacania wynagrodzeń katechetom, przestrzegania liczby godzin zajęć z religii w szkołach w zależności od typu szkoły i zgodnie z ramowymi planami kształcenia. Lewica nie chce, aby w szkołach publicznych były jakiekolwiek elementy i symbole religijne, stąd angażują się na rzecz usuwania krzyży czy innych symboli z izb lekcyjnych. Zamiast religii proponuje fakultatywne lekcje z religioznawstwa i etyki.
Kolejnym polem kontrowersji i okazji do utrzymywania napięć politycznych staje się edukacja seksualna. Lokalne organizacje pozarządowe korzystają z okazji, w zależności od tego, która formacja polityczna jest u władzy dysponującej środkami finansowymi na oświatę pozalekcyjną, by oferować zajęcia z edukacji seksualnej. Otwiera się nowy "front walki" z udziałem rodziców.
W tym też podejściu wspiera lewicę Rzecznik Praw Obywatelskich, któremu (...) nie podoba się, że rodzice przynoszą do szkół oświadczenia, w których deklarują iż nie wyrażają zgody na to, by ich dziecko brało udział w zajęciach lub wydarzeniach, podczas których poruszane są zagadnienia „edukacji seksualnej, antykoncepcji, profilaktyki ciąż wśród nieletnich i chorób przenoszonych drogą płciową, dojrzewanie i dorastanie, równość, tolerancja, różnorodność, przeciwdziałanie dyskryminacji i wykluczeniu, przeciwdziałanie przemocy, LGBT, homofobia, tożsamość płciowa, gender”.
2. Partyjna prawica i obywatele o światopoglądzie odwołującym się do wiary i religii kierują swój protest przeciwko wprowadzaniu do szkół treści oraz podmiotów opierających model wychowania i kształcenia na ideologii nowej lewicy. Wyraźnie podkreślają występowanie w Konstytucji RP, jak i preambule Prawa Oświatowego kształtowania ustroju państwa i wychowywania młodych pokoleń w zgodzie z wartościami chrześcijańskimi.
Minister edukacji zapowiedział, że nauczyciele będą zobowiązani do realizowania (...) rozwiązań charakterystycznych dla naszej tradycji, specyfiki. Szkoła publiczna będzie zatem bazować na ideologii konserwatywnej. Tym bardziej nie ma powodu do zmiany Konkordatu. Jeśli komuś nie odpowiadają się lekcje religii, to jest to problem biskupów odpowiedzialnych za właściwą obsadę kadrową lekcji religii. Muszą liczyć się z tym, że uczniowie będą korzystali z prawa do wolności wyboru reagując rezygnacją z religii na skutek złej jakości edukacji.
Komisja Wychowania Katolickiego Episkopatu Polski zaostrzyła w ostatnim miesiącu swoją politykę zaznaczając w specjalnym komunikacie, że "(...)dzieci oraz młodzież uczęszczający do placówek oświatowych, w których odbywa się nauczanie religii, zobowiązani są w sumieniu uczestniczyć w tych zajęciach". (…) Rodzice powinni zapisać swoje dzieci na zajęcia z religii w przedszkolu lub szkole poprzez złożenie stosownej pisemnej deklaracji. (...) możliwość nieuczestniczenia ani w zajęciach z religii, ani etyki stoi w sprzeczności z troską państwa o wychowanie dzieci i młodzieży w duchu wartości".
(...)Komisja przypomina również, że nauczyciele nie mogą być przez kogokolwiek przymuszani do udziału w przedsięwzięciach (np. w szkoleniach), które są sprzeczne z ich przekonaniami i sumieniem. Istotną cechą demokratycznego państwa jest przestrzeganie konstytucyjnej wolności sumienia. Komisja w dalszym ciągu apeluje do rodziców o czujność i roztropność wobec tego, co dzieje się w szkołach, zwłaszcza w dziedzinie tzw. edukacji seksualnej: jakiego typu zajęcia są organizowane, kto je prowadzi i jakie treści przekazuje.
Fundacja "Masz Szansę" przeprowadziła badanie diagnostyczne wśród uczniów małopolski za zgodą Małopolskiego Kuratorium Oświaty, dopytując się o ich zaangażowanie w praktyki religijne. Wyniki odpowiedzi na pytania w ankiecie miały rzekomo pomóc szkołom w napisaniu programów wychowawczo-profilaktycznych.
Władze państwowe z ministrem edukacji na czele afirmują okoliczności, jubileusze wydarzeń jak np. Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych, które służą realizacji ideologii partii władzy włączając uczniów do udziału w nich. Minister edukacji zaznaczył, że jego resort i nadzór pedagogiczny kładzie nacisk na wychowanie patriotyczne: - Nie tylko na lekcjach historii, ale też na innych przedmiotach, godzinach wychowawczych i zajęciach dodatkowych. Będziemy działać we współpracy nie tylko z IPN, ale też Instytutem Wolności i Ministerstwem Kultury.
3. Troska o wartości chrześcijańskiej lub świeckie ma swoje odniesienie do podstawy programowej kształcenia ogólnego oraz związanych z nimi obowiązkowych lektur szkolnych. Ten spór będzie zawsze obecny w polityce oświatowej, o ile ta nie zostanie uwolniona od centralistycznej polityki partii władzy. Podobnie rzecz ma się z obsadą kadr nadzoru pedagogicznego - w kuratoriach i na stanowiskach dyrektorów placówek oświaty publicznej.
4. Społeczeństwo wyraża schizoidalną postawę wobec nauczycieli, bowiem z jednej strony w sondażach opinii lokuje zawód na dość wysokim stopniu hierarchii profesjonalistów obdarzając nauczycielski prestiż 77 procentowym poparciem, a z drugiej strony nie stanęło po stronie walki o godny poziom płac. Jak wynika z ciekawego badania sondażowego CBOS rodzice wolą, by ich dziecko zostało youtuberem niż było nauczycielem.
5. Rządzący wspierają finansowo te organizacje pozarządowe, stowarzyszenia i środowiska, których oferty działań środowiskowych i projekty służą realizacji polityki partii władzy. Dotyczy to różnych fundacji, ale i spluralizowanego harcerstwa. Jeśli ZHP chce konkurować o środki z ZHR, to musi przeprofilować swoje cele i zadania programowo-wychowawcze.
10 lutego 2020
Po co nam ten Oskar?
Za kilka godzin być może okaże się, że film fabularny Jana Komasy "Boże Ciało" zdobędzie najwyższe trofeum w sztuce filmowej na świecie uzyskując Oskara za najlepszy film międzynarodowy. Nie przypuszczam, by miał szansę na takie wyróżnienie, skoro nie był jeszcze dystrybuowany w USA. W Polsce też nie można tego filmu obejrzeć, gdyż trudno jest znaleźć kino posiadające film J. Komasy w swojej ofercie.
Tymczasem w mediach nakręcany jest od początku stycznia jakiś amok wokół filmu, który w istocie niesie z sobą niezwykłe przesłanie potrzeby wiary w świecie dewaluowania najwyższych wartości. Utwór powstał w Polsce podzielonej na wiele części, w tym także tej epatującej od pięciu lat zdumiewającą wrogością, nienawiścią wobec Kościoła katolickiego, duchownych, sióstr zakonnych a nawet ministrantów.
Po co ta nagroda, po co Oskar w naszym kraju, po co Kościół, po co Boże Ciało, po co religijne święta, skoro doczekaliśmy się czasów, w których tak lewo-, jak i prawoskrętni wzmacniają wzajemną nienawiść w obliczu kolejnych etapów walki o władzę w państwie (utrzymanie jej, odzyskanie lub uzyskanie)?
Jeszcze trochę i nasze dzieci zaczną się bać wyrażania własnych myśli, pragnień, oczekiwań, aspiracji, emocji, uczuć, doznań, nie będą chodzić do kościoła, służyć do mszy lub będą coraz liczniej a otwarcie odmawiać uczestniczenia w środowiskowych czy szkolnych naukach Kościoła, bo przecież politycy wraz z publicystami obu opcji już zbrukali im ich świat, generalizując jednostkową patologię na określoną wspólnotę, instytucję, transcendencję lub jej zaprzeczenie.
Po każdej ze stron uczestniczą zdrajcy, faryzeusze, przebierańcy, mordercy Chrystusa, cyniczni gracze fałszywymi kartami, chorzy z niewiedzy, z braku świadomości, nierozumiejący i niedociekający, manipulatorzy, inżynierowie dusz ludzkich, a nawet jeszcze nieujawnieni przestępcy. Przestajemy już wzajemnie się rozumieć, wnikać choć na chwilę w przestrzeń czyichś myśli, motywów działania, dociekać autentycznych powodów pozytywnego lub negatywnego sprawstwa, byle tylko postawić na swoim, wbrew logice, wierze, uczuciom czy dokonaniom.
Po co nam ten Oskar? Raczej nie po to, by - jak pisał Karol Wojtyła o uwarunkowaniach świadomości przez poznawczą potencjalność człowieka - zrozumieć, a więc uchwycić znaczenie rzeczy, ludzkiej aktywności lub związków pomiędzy rzeczami i osobami, w których odzwierciedla się nasze "Ja". Czy cokolwiek znaczy ustanowienie przez Sejm roku 2020 Rokiem św. Jana Pawła II?
09 lutego 2020
To nie recenzent ma tłumaczyć się z negatywnej recenzji czyjegoś doktoratu, habilitacji czy wniosku na tytuł naukowy
Ktoś zamieścił w Facebooku rysunek:
profesor (1980) - doktor (1990) - redaktor (2000) - pati z Fejsbuka (2010), który świetnie ilustruje sytuację, do jakiej zmierzają ignoranci ze stopniami naukowymi. Coraz częściej spotykamy się w Sekcji Nauk Humanistycznych i Społecznych Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów z odwołaniami doktorów lub doktorów habilitowanych, którzy usiłują w swoich odwołaniach kwestionować recenzentów. Rzecz jasna nie kierowali swoich uwag krytycznych po otrzymaniu informacji o składzie komisji habilitacyjnej czy o pięciu recenzentach wyznaczonych do oceny osiągnięć naukowych na tytuł profesora. Skądże znowu!
Oświecenie pojawiło się wówczas, kiedy wpłynęły od niektórych członków komisji habilitacyjnej czy recenzentów opinie negatywne. Nawet i to by tolerowali, gdyby nie fakt, że jednostki akademickie dysponujące uprawnieniem do nadawania stopni naukowych ośmieliły się odmówić nadania stopnia doktora habilitowanego czy nie poparły wniosku o rekomendowanie prezydentowi kandydatki/kandydata do tytułu naukowego profesora. Oceniani - mimo wykazanego im braku kompetencji, mimo udowodnionej im w recenzjach ich publikacji ignorancji, pseudonaukowych wywodów, wniosków, popełnienia elementarnych błędów metodologicznych, strukturalnych, merytorycznych, a zdarza się, że i ortograficznych - postanowili milcząc, nie odpowiadając na zarzuty, atakować profesorów uczelnianych czy tytularnych za śmiałość wystawienia im negatywnej oceny.
Zamiast zajrzeć do książek, zapytać mądrzejsze od siebie koleżanki czy mądrzejszych od siebie kolegów z własnej jednostki lub innej uczelni, zamiast douczyć się, poprawić i ponowić wniosek, postanawiają "odreagowywać" od ujawnienia ich niewiedzy atakiem na tych, którzy ośmielili się być rzetelnymi recenzentami w ich sprawie. Wprawdzie częściowo wspierają ich ci profesorowie/doktorzy habilitowani, którzy napisali recenzje w tej samej sprawie z pozytywną konkluzją, ale w swej treści odsądzające od wiedzy i umiejętności autorów pseudonaukowych rozpraw.
Paradoksem jest to, że ktoś, kto nie zna rzeczywistych osiągnięć naukowych recenzentów swoich rozpraw, ośmiela się kwestionować ich kompetencje naukowe, a nawet brak renomy naukowej, w tym międzynarodowej czy nieizomorficzność specjalizacji do tej, jaką reprezentuje w swoich rozprawach habilitant. Drodzy habilitanci, to wasze osiągnięcia lub ich brak są oceniane, a nie na odwrót. Przydałoby się trochę więcej pokory wobec własnej ignorancji.
Subskrybuj:
Posty (Atom)