Projekt założeń do nowelizacji ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym oraz niektórych innych, który wprowadzi zmianę w ustawie z 7 września 1991 r. o systemie oświaty (Dz.U. nr 95, poz. 425 z późn. zm.) przewiduje likwidację do 2015 r. kolegiów nauczycielskich. Już uczelnie publiczne zlikwidowały kolegia językowe. Teraz przyszedł czas na dalszy etap "ukrytej" prywatyzacji szkolnictwa wyższego w Polsce, który polega na pozbyciu się finansowania z budżetu państwa kolegiów nauczycielskich. Minister nauki i szkolnictwa wyższego, na wniosek urzędów marszałkowskich, będzie mógł włączyć kolegium nauczycielskie, nauczycielskie kolegium języków obcych oraz kolegia pracowników służb socjalnych do uczelni wyższych. Aby uniknąć likwidacji, kolegia mogą przekształcić się w państwową wyższą szkołę zawodową. W sytuacji jednak, gdy na kierunkach nauczycielskich i pedagogicznych kształci w kraju już ponad 110 wyższych szkół prywatnych i publicznych jest raczej mało realne, by w wielkich miastach, bo tam najczęściej są te kolegia usytuowane, miały one szansę na pełnienie wymogów resortu nauki i szkolnictwa wyższego.
Wnioskodawcą likwidacji kolegiów mają być w tym procesie urzędy marszałkowskie, które traktowały przez lata podległe im jednostki pedeutologiczne jako miejsca pracy dla "swoich", bo przecież z edukacją wyższą - na poziomie tożsamym z uniwersyteckim - niewiele miały one wspólnego. W latach 90. XX w. zostały te jednostki zobowiązane do współpracy z wybraną uczelnią wyższą, która miała zapewnić odpowiednią kadrę akademicką. W istocie jednak patronat uniwersytetu czy akademii sprowadzał się do tego, że kolegium zatrudniało kilku akademików na II etacie, a władze KN korzystały z zatrudnienia, też na II etacie, w patronackiej uczelni. Rączka rączkę myła. Bardzo szybko okazało się, że niektórzy rektorzy uniwersytetów czy akademii wcale nie byli zainteresowani sprawowaniem naukowego nadzoru nad tymi kolegiami, skoro podlegały one marszałkowi województwa (a nie temu samemu ministrowi) i miały jedynie uprawnienia do kształcenia na poziomie studiów I stopnia, a więc licencjackich.
Zawierane przez rektorów uczelni akademickich porozumienia o współpracy z kolegium nie były przedmiotem wspólnej kontroli i analiz resortu MNiSW, ani MEN, bo przecież w nich rządy były podzielone między podmioty podlegające jednemu z tych dwóch ministerstw. Z podobnej swobody kształcenia bez przestrzegania właściwych w kolegiach standardów kadrowych i dydaktycznych skorzystały prywatne firmy organizujące szkoły policealne i przy nich uruchamiane kształcenie w strukturze tzw. "wsp" z manipulowaniem w niej bezpłatnością kształcenia wyższego. Słuchacze szkół policealnych byli po ich zakończeniu zapisywani do wyższej szkoły zawodowej przy tej firmie, gdzie "zaliczano im" edukację policealną jako akademicką i dodawano im jedynie rok studiów. Nikt tego nie kontrolował, nie sprawdzał poprawności rekrutacji i wydatkowania na studentów szkoły prywatnej środków budżetowych pod pozorem kształcenia policealnego.
Słusznie zatem, Że resort nauki i szkolnictwa wyższego chce - na wniosek Ministerstwa Edukacji Narodowej usunąć kolegia z systemu kształcenia nauczycielskiego i pedagogicznego, gdyż jednostki te od kilkunastu lat nie spełniały adekwatnych kryteriów, jakie obowiązują w szkołach wyższych. Niektórzy dyrektorzy tych kolegiów uczynili z nich prywatne folwarki do obsadzania w nich nauczycieli w rolach akademickich. Zadziwiające jest to, że są tacy dyrektorzy kolegiów nauczycielskich, którzy bez obowiązującej w szkolnictwie wyższym kadencyjności funkcji, okopali się na niej czerpiąc z tego różne korzyści. No to czeka nas ciekawy okres walk partyjnych o "wygodne posadki", przepychanek nomenklatury politycznej, by jednak nie stracić dodatkowych dochodów z publicznych w końcu placówek. Ani MEN, ani władze wojewódzkie nie chcą już ich utrzymywać, chociaż są organem prowadzącym. Czyżby chodziło o umożliwienie sprzedawania prywatnym podmiotom atrakcyjnych działek i budynków? Pozostało do likwidacji 16 kolegiów nauczycielskich, 62 kolegia języków obcych .
13 kwietnia 2013
12 kwietnia 2013
Doktoranci pedagogiki w kończącej się dobie vacatio legis
Nie zazdroszczę sytuacji, w jakiej znaleźli się dzisiejsi doktoranci, którymi są - w jednostkach akademickich o pełnych prawach akademickich - najczęściej młodzi ludzie, absolwenci studiów II stopnia. Jedni trafiają do uczelni publicznych z takimi uprawnieniami w sposób naturalny. Najczęściej kończyli na tym samym wydziale studia magisterskie z pedagogiki a promotor ich pracy dyplomowej zachęcił ich do kontynuowania na studiach III stopnia własnego rozwoju zorientowanego na naukową karierę.
Inni, a jest ich znacznie mniej, trafili na studia doktoranckie w wyniku znalezienia oferty konkursowej o rekrutacji postanowili sprawdzić, czy mają jakieś szanse na włączenie się do życia akademickiego w sposób już profesjonalny. Te dwie grupy studentów mają najczęściej bardzo wysoką motywację do pracy nad sobą, do samokształcenia i sprawdzenia własnych możliwości i kompetencji dydaktycznych, pisarskich oraz badawczych.
Są też tacy, którzy traktują studia doktoranckie jak przedłużenie "dorosłego dzieciństwa" (juwenalizację), bycia jeszcze przy rodzicach, ale bez zatrudniania się w wyuczonym zawodzie. Odroczenie tej decyzji czyni udział w studiach III stopnia środkiem do zupełnie innych celów niż te, którym powinny one służyć.
Dla dwóch pierwszych kategorii studiujących i pracujących w roli doktoranta nie ma znaczenia to, jakie jest prawo o szkolnictwie wyższym i co reguluje ustawa o stopniach i tytułach naukowych, gdyż oni i tak o niczym innym nie marzą, jak tylko o własnej pasji. W dużej mierze właśnie tacy doktoranci realizują się w pracy naukowo-badawczej, organizacyjno-dydaktycznej w środowisku akademickim, nie dostrzegając w tym przeciążeń. Są w uczelni, która szczyci się nie tylko mistrzami akademickiej pedagogiki, ale stawia sobie oraz im nieustannie nowe zadania, podnosi progi wymagań i otwiera drzwi do świata NAUKI.
Ci ostatni zaś interesują się przede wszystkim prawem, regulacjami, formalnymi normami, gdyż chcą wiedzieć, jak przetrwać w tym środowisku pozorując pracę naukowo-badawczą, ale zarazem trochę się przy tej okazji wzmocnić osobowościowo (poczucie wyższości w stosunku do innych, rozpierająca duma, próżność) czy społecznie (wejście do nieznanej sobie dotychczas nowej sieci kontaktów, konsumpcja krajoznawczo-turystyczna (wyjazdy na krajowe lub zagraniczne konferencje, by uczestniczyć w nich biernie w czasie obrad, a czynnie po obradach).
Jak w jednostce jest klimat, atmosfera wzajemnego inspirowania się do pracy naukowo-badawczej, jak ma miejsce - ze strony kierownictwa studiów doktoranckich i władz jednostki - wspieranie pasji poznawczych (finansowanie czy dofinansowywanie udziału w konferencjach, wydanie publikacji naukowej doktoranta, podwyższenie stypendium doktoranckiego, premiowanie grantami uczelnianymi czy wydziałowymi itp.), to nawet ci najsłabsi, najmniej umotywowani zaczynają zmieniać się i mobilizować do pracy naukowo-badawczej albo wycofują się z tych studiów, rezygnują z dotychczasowych a nieadekwatnych aspiracji do własnego i uczelnianego potencjału rozwojowego.
Są osoby, które - jak im ich bezpośredni przełożony powie, że nie dostaną dofinansowania do udziału w konferencji czy na delegację celem przeprowadzenia badań terenowych, gdyż nie ma na to pieniędzy - obrażą sie, poczują dotknięte i ... albo pogodzą się ze strukturalną przemocą, a mimo to będą łożyć środki na rozwój naukowy z "własnej kieszeni", byle tylko przeżyć, przetrwać, dotrwać do finału, albo zniechęcą się, uciekną w emigrację wewnętrzną lub odejdą z uczelni. Nie będą czekać na łaskę swoich bezpośrednich przełożonych i zaczną się rozglądać za inną pracą.
Nie zazdroszczę dzisiejszym doktorantom, gdyż na spełnienie wszystkich wymogów mają zaledwie 4 lata. Już wybierając studia III stopnia powinni mieć swojego przyszłego opiekuna naukowego, formułując uzgodniony z nim temat pracy doktorskiej oraz przyjęty paradygmat badawczy. Mężczyźni-doktoranci jakoś sobie z tym radzą. Czytają, prowadzą badania, piszą i publikują.
Kobiety - doktorantki mają dużo trudniejszą sytuację, kiedy są już mężatkami i/czy matkami z dziećmi. Okazuje się bowiem, że doktorantka-karmiąca matka nie ma na nic zniżek, ulg, nie ma z tego tytułu jakichkolwiek ułatwień. Nie przysługuje takiej doktorantce-matce prawo do urlopu macierzyńskiego, a kiedy w jej związku małżeńskim/partnerskim ona jest studentką a on jest bezrobotny, to partnerowi nie przysługuje prawo np. do tacierzyńskiego urlopu. Jeśli władze wydziału mają na tyle wypracowane własne środki finansowe, że mogą ułatwić doktorantce-matce realizowanie obciążeń dydaktycznych w następnym semestrze, to jest to godne pochwały.
Są też takie jednostki, ktorych władze zachęcają doktorantów do aplikowania o środki wydziałowe na badania naukowe. Dzięki temu mają oni szansę na to, że nie tylko sami będą musieli finansować swój wyjazd do innej uczelni, poza granice kraju itp.
Ja miałem na przygotowanie i obronienie dysertacji doktorskiej 8 lat, chociaż nastąpiło to wcześniej, niż wskazana przez władze uczelni granica. W humanistyce i w naukach społecznych skrócenie cyklu akademickiego terminowania z 8 do 4 lat sprawia, że albo doktoranci przeżyją na głębokiej wodzie, albo poszukają sobie innego akwenu.
Od października 2011 r. można przeprowadzać przewody doktorskie także w nowym trybie. W większości uczelni postępowania awansowe biegną w starym trybie. Tymczasem nie zwraca się uwagi na to, że istniejący okres vacatio legis skończy się z dniem 30 września br. i trzeba będzie dokończyć własną dysertację zgodnie z nowymi regulacjami. Pojawia się pytanie: Czy doktoranci wiedzą, co im grozi lub co ich czeka? Czy będą w stanie przedłożyć swoją dysertację do recenzji? Czy zdążą opublikować do tego czasu odpowiednią liczbę artykułów naukowych? Czy zdążą opublikować co najmniej dwa artykuły w czasopiśmie z listy B, czy może - jak określa to Z. Melosik - przerzucą się na fast naukę, czyli naukę typu instant?
11 kwietnia 2013
Podróże kształcą...
Ze względu na pełnione funkcje w środowisku akademickim bardzo dużo jeżdżę po kraju. Ostatnio także pociągami. To, co ma miejsce w polskich kolejach (czy one są jeszcze polskie?), woła o pomstę do nieba.
Warunki i usługi, jakie oferuje klientom PKP Intercity SA w pociągach ICC i EIC, są na tak niskim poziomie, że jedyne, co jest wysokie, to koszty przejazdu. Nie one mnie jednak martwią i oburzają zarazem, bo w końcu przejazd w ramach służbowej delegacji i tak jest refundowany, tylko fakt, że w cenie biletu oferuje się pasażerom brud, smród i ubóstwo. Zasady obsługiwania klientów zmieniają się prawdopodobnie wraz z wymianą kolejnych ekip sprawujących w odpowiednich spółkach władzę i nadzór. Nie ma ani władzy, ani nadzoru, bo ten troszczy się zapewne o wysokość gaży, jaka mu przysługuje z racji „politycznej poprawności”.
Nie tylko kolejarze powinni strajkować, ale przede wszystkim utrzymujący te spółki pasażerowie. Jechałem wczoraj z Warszawy do Poznania eurointercity „Fredro” (poc. Nr 1602). Wagon klasy I był nieogrzewany, a temperatury na zewnątrz jednoznacznie zobowiązywały do dostarczenia pasażerom ciepła. W moim przedziale były dwie młode kobiety, które już po dwudziestu minutach jazdy zaczęły powoli się ubierać. Najpierw pojawiły się na ich szyjach szaliki , a po kolejnych dwudziestu minutach jazdy w "lodówce" już były w kożuchach. Każda z nich zapłaciła za bilet 180 zł. Jak stwierdziła jedna z pasażerek: niech się pan nie dziwi, poprzedniego dnia było to samo, gdyż podróżuję na tej trasie codziennie. Brrrr.
Kierowniczka pociągu skasowała nasze bilety z przyjemnością. Na pytanie, dlaczego nie ma ogrzewania stwierdziła, że „coś się zepsuło”. Możemy udać się do „miejscówkowego” w tym składzie pociągu (to pewnie nowy etat?), a on znajdzie nam miejsce w ogrzewanym wagonie. Zabawne, chociaż nie dla wszystkich. Kiedy jechałem z Poznania do Warszawy pociągiem tej samej klasy, zaoferowano nam herbatę za 6,50 PLN. W drodze powrotnej – do Poznania, podróżni mogli sobie wybrać w ramach poczęstunku w EIC, czy chcą herbatę, kawę czy inny płyn do picia. Za darmo mieli też w przedziałach „lodówkę”. Minister Nowak z PO nie podróżuje pociągami, i ja go rozumiem. Też wolałbym jazdę z kierowcą, który nie musi płacić za przekraczanie prędkości czy za zdjęcie z fotoradaru.
W lutym odbyłem podróż po Republice Czeskiej odpowiednikiem polskiego Eurointercity. Tam był standard, który wbił mnie w osłupienie w porównaniu z tym, co za tę samą cenę oferuje PKP Intercity SA. W czeskim pociągu czułem się jak w samolocie najlepszych linii lotniczych. W wagonie klasy I (na pokładzie) witały elegancko ubrane stewardesy, które oferowały tuż po rozpoczęciu podróży do wyboru świeżą prasę. Wraz z kierownikiem pociągu, który sprawdzał posiadanie biletu, pojawiła się druga stewardesa ze śniadaniem (jechałem wcześnie rano). Mogłem wybrać nie tylko napój (gorący lub zimny), ale także sandwicza, jogurt z owocami lub kanapkę z szynką/serem. Wszystko było w cenie biletu.
No i najważniejsze. Na pokładzie czeskiego pociągu miałem non stop dostęp do Internetu, dostęp do zasilania własnego laptopa, a także – o tym trzeba było jednak zdecydować przed zakupieniem biletu – możliwość jazdy w „wagonie cichym”, w którym pasażerom nie wolno korzystać z telefonu komórkowego (poza jego cichą funkcją np. wysyłanie poczty czy sms) i nie wolno głośno rozmawiać.
No i proszę. To Polacy doprowadzili do przełomu politycznego i ustrojowej zmiany w krajach socjalistycznych, to Polacy przyczynili się do kaskadowego obalenia sowieckiego reżimu w NRD, w tym do zjednoczenia Niemiec i upadku berlińskiego muru, a solidarnościowa lawina uruchomiła aksamitną rewolucję w Czechosłowacji, przewrót władzy w Rumunii itd.
Jak się okazuje, teraz jesteśmy na końcu – w poszanowaniu praw obywatelskich, praw człowieka, w zakresie poziomu kapitału społecznego, za to przodujemy w poziomie korupcji, centralizmu i żarłocznej biurokracji państwowej. Koalicyjny rząd jest zadowolony z postępu. Tu mamy chyba najwyższe wskaźniki wśród pozostałych państw UE. Warto chociaż z tego się cieszyć. No i możemy być dumni z tego, że bijemy kolejny rekord w oszukiwaniu rodziców na temat przygotowania szkół dla sześciolatków. Mamy raoport SANEPID-u, z którego wynika, że co trzecia szkoła podstawowa (14,5 tys. oddziałów dla sześciolatków) w Polsce wymaga działań przystosowawczych, a więc ich jeszcze nie spełnia, ale dzieci przyjęła.
Wiceminister edukacji przyjechał w tym tygodniu do Łodzi na konferencję dla dyrektorów przedszkoli i szkół podstawowych. Jak stwierdzili uczestnicy, wygłosił banialuki z przygotowanej przez jakiegoś urzędnika MEN prezentacji i wyszedł, opuścił zebranych. Poprzednia ministra - Katarzyna Hall, jak organizowała objazdowe tournee po kraju, to jednak kilka godzin wytrzymywała w sali obrad. Widać obowiązuje innowacyjne podejście w MEN do szerzenia oświaty. Tym razem wszyscy wiedzieli, że to spotkanie miało charakter "opresywny". Władza potwierdziła swoją nieustępliwość w powyższej kwestii.
Dyrektorzy zatem wyszli z tej pseudokonferencji z takim samym poglądem na temat obniżenia wieku szkolnego, jaki mieli, zanim przyszli do sali obrad Urzędu Miasta Łodzi. Nie bylo z kim obradować, bo przecież z łódzkimi naukowcami mogą spotykać się przy innej okazji i znają ich dokonania.
Warunki i usługi, jakie oferuje klientom PKP Intercity SA w pociągach ICC i EIC, są na tak niskim poziomie, że jedyne, co jest wysokie, to koszty przejazdu. Nie one mnie jednak martwią i oburzają zarazem, bo w końcu przejazd w ramach służbowej delegacji i tak jest refundowany, tylko fakt, że w cenie biletu oferuje się pasażerom brud, smród i ubóstwo. Zasady obsługiwania klientów zmieniają się prawdopodobnie wraz z wymianą kolejnych ekip sprawujących w odpowiednich spółkach władzę i nadzór. Nie ma ani władzy, ani nadzoru, bo ten troszczy się zapewne o wysokość gaży, jaka mu przysługuje z racji „politycznej poprawności”.
Nie tylko kolejarze powinni strajkować, ale przede wszystkim utrzymujący te spółki pasażerowie. Jechałem wczoraj z Warszawy do Poznania eurointercity „Fredro” (poc. Nr 1602). Wagon klasy I był nieogrzewany, a temperatury na zewnątrz jednoznacznie zobowiązywały do dostarczenia pasażerom ciepła. W moim przedziale były dwie młode kobiety, które już po dwudziestu minutach jazdy zaczęły powoli się ubierać. Najpierw pojawiły się na ich szyjach szaliki , a po kolejnych dwudziestu minutach jazdy w "lodówce" już były w kożuchach. Każda z nich zapłaciła za bilet 180 zł. Jak stwierdziła jedna z pasażerek: niech się pan nie dziwi, poprzedniego dnia było to samo, gdyż podróżuję na tej trasie codziennie. Brrrr.
Kierowniczka pociągu skasowała nasze bilety z przyjemnością. Na pytanie, dlaczego nie ma ogrzewania stwierdziła, że „coś się zepsuło”. Możemy udać się do „miejscówkowego” w tym składzie pociągu (to pewnie nowy etat?), a on znajdzie nam miejsce w ogrzewanym wagonie. Zabawne, chociaż nie dla wszystkich. Kiedy jechałem z Poznania do Warszawy pociągiem tej samej klasy, zaoferowano nam herbatę za 6,50 PLN. W drodze powrotnej – do Poznania, podróżni mogli sobie wybrać w ramach poczęstunku w EIC, czy chcą herbatę, kawę czy inny płyn do picia. Za darmo mieli też w przedziałach „lodówkę”. Minister Nowak z PO nie podróżuje pociągami, i ja go rozumiem. Też wolałbym jazdę z kierowcą, który nie musi płacić za przekraczanie prędkości czy za zdjęcie z fotoradaru.
W lutym odbyłem podróż po Republice Czeskiej odpowiednikiem polskiego Eurointercity. Tam był standard, który wbił mnie w osłupienie w porównaniu z tym, co za tę samą cenę oferuje PKP Intercity SA. W czeskim pociągu czułem się jak w samolocie najlepszych linii lotniczych. W wagonie klasy I (na pokładzie) witały elegancko ubrane stewardesy, które oferowały tuż po rozpoczęciu podróży do wyboru świeżą prasę. Wraz z kierownikiem pociągu, który sprawdzał posiadanie biletu, pojawiła się druga stewardesa ze śniadaniem (jechałem wcześnie rano). Mogłem wybrać nie tylko napój (gorący lub zimny), ale także sandwicza, jogurt z owocami lub kanapkę z szynką/serem. Wszystko było w cenie biletu.
No i najważniejsze. Na pokładzie czeskiego pociągu miałem non stop dostęp do Internetu, dostęp do zasilania własnego laptopa, a także – o tym trzeba było jednak zdecydować przed zakupieniem biletu – możliwość jazdy w „wagonie cichym”, w którym pasażerom nie wolno korzystać z telefonu komórkowego (poza jego cichą funkcją np. wysyłanie poczty czy sms) i nie wolno głośno rozmawiać.
No i proszę. To Polacy doprowadzili do przełomu politycznego i ustrojowej zmiany w krajach socjalistycznych, to Polacy przyczynili się do kaskadowego obalenia sowieckiego reżimu w NRD, w tym do zjednoczenia Niemiec i upadku berlińskiego muru, a solidarnościowa lawina uruchomiła aksamitną rewolucję w Czechosłowacji, przewrót władzy w Rumunii itd.
Jak się okazuje, teraz jesteśmy na końcu – w poszanowaniu praw obywatelskich, praw człowieka, w zakresie poziomu kapitału społecznego, za to przodujemy w poziomie korupcji, centralizmu i żarłocznej biurokracji państwowej. Koalicyjny rząd jest zadowolony z postępu. Tu mamy chyba najwyższe wskaźniki wśród pozostałych państw UE. Warto chociaż z tego się cieszyć. No i możemy być dumni z tego, że bijemy kolejny rekord w oszukiwaniu rodziców na temat przygotowania szkół dla sześciolatków. Mamy raoport SANEPID-u, z którego wynika, że co trzecia szkoła podstawowa (14,5 tys. oddziałów dla sześciolatków) w Polsce wymaga działań przystosowawczych, a więc ich jeszcze nie spełnia, ale dzieci przyjęła.
Wiceminister edukacji przyjechał w tym tygodniu do Łodzi na konferencję dla dyrektorów przedszkoli i szkół podstawowych. Jak stwierdzili uczestnicy, wygłosił banialuki z przygotowanej przez jakiegoś urzędnika MEN prezentacji i wyszedł, opuścił zebranych. Poprzednia ministra - Katarzyna Hall, jak organizowała objazdowe tournee po kraju, to jednak kilka godzin wytrzymywała w sali obrad. Widać obowiązuje innowacyjne podejście w MEN do szerzenia oświaty. Tym razem wszyscy wiedzieli, że to spotkanie miało charakter "opresywny". Władza potwierdziła swoją nieustępliwość w powyższej kwestii.
Dyrektorzy zatem wyszli z tej pseudokonferencji z takim samym poglądem na temat obniżenia wieku szkolnego, jaki mieli, zanim przyszli do sali obrad Urzędu Miasta Łodzi. Nie bylo z kim obradować, bo przecież z łódzkimi naukowcami mogą spotykać się przy innej okazji i znają ich dokonania.
10 kwietnia 2013
Odsłona fałszywej troski MNiSW o studentów
W krajach Unii Europejskiej dofinansowywane są podręczniki akademickie ze środków publicznych, o ile ich nakłady nie przekraczają 1500 egzemplarzy. Stanowi to oczywistą i uzasadnioną proceduralnie formę opieki państwa nad sferą edukacji. Tak jest we wszystkich krajach UE, tylko nie w Polsce w wyniku zaniedbań ze strony MNiSW. Polska skorzystała z odpowiednich procedur akcesyjnych (art. 88 ust. 3 Traktatu WE) na dofinansowanie podręczników akademickich w latach 2004-2006, uzyskując akceptację na wydatkowanie z budżetu państwa środków na ten cel. Tak tez się stało. Kto aplikował o takie środki, otrzymał dofinansowanie, a było to w okresie dzisiaj ocenianym negatywnie. Czyżby w tej kwestii te oceny były słuszne?
Z dniem 1 stycznia 2007 r. polski rząd wnioskował do UE o przedłużenie terminu na realizację tego programu do 31 grudnia 2012 r., uzyskując stosowną akceptację. Ba, minister B. Kudrycka - przejmując po PiS resort, powinna kontynuować proces wspomagania polskiej nauki w tej właśnie formie. Początkowo zachęcała wydawców do składania do MNiSW wniosków o dofinansowanie konkretnych projektów w ramach wniosków, których wypełnienie obłożone zostało szczególnymi kryteriami. No i dobrze, bo przecież chodzi o to, żeby nie wydatkować środków publicznych na rozprawy, które z podręcznikami akademickimi nie mają wiele wspólnego, natomiast są pretekstem dla wydawców do sięgnięcia po środki budżetowe.
Doskonale pamiętam, że ogłoszony przez MNiSW termin składania wniosków przez zainteresowanych tym wydawców był w 2012 r. bardzo krótki. Komitet Nauk Pedagogicznych PAN przygotował dokumentację, która spełniała wszystkie kryteria. Niestety, w maju pojawił się na stronie resortu komunikat, że w 2012 r. nie będą udzielane w tym zakresie żadne dotacje, a minister prosi o nieskładanie nowych wniosków. Bez wyjaśnienia. Nie, i koniec!
Kulisy prawdy ujawnił dr Andrzej Nowakowski (dyrektor Wydawnictwa Universitas, dyrektor generalny SAiW Polska Książka):
Urzędnicy MNiSW całkowicie zapomnieli o unijnych zobowiązaniach i w najlepsze przyjmowali wnioski wydawców o dofinansowanie rzeczonych podręczników, których termin przypada na rok 2013. (…) Okazało się, że Polska jako jedyne zainteresowane państwo nie zgłosiła żadnego nowego projektu rozporządzenia do unijnej akceptacji od 2007 roku. Wszystkie państwa członkowskie UE – poza Polską! – już dawno problem rozwiązały, bez najmniejszych przeszkód ze strony Unii. (A. Nowakowski, Winne ministerstwo, Biblioteka Analiz 2013 nr 3, s. 3).
Co ciekawe, w budżecie MNiSW zaplanowano na ten cel sumę ponad 8 milionów zł. Ktoś w resorcie zorientował się dopiero w grudniu 2012 r., że takie rozporządzenie powinno powstać, gdyż inaczej nie będzie podstawy do wydatkowania przewidzianych na ten cel środków. Sklecono „na kolanie” projekt aktu wykonawczego, który – zdaniem A. Nowakowskiego – był kuriozalny, gdyż w swej istocie zachęcał do omijania prawa. Zasadnicze zapisy rzeczonego projektu rozporządzenia sprowadzają się do tego, że wydawca musi przygotować do druku książkę, po czym złożyć wniosek o dofinansowanie (nie znając przychodów z dystrybucji, niezbędnej do kalkulacji przedsięwzięcia!), a następnie poczekać minimum pięć miesięcy na decyzję resortu o dofinansowaniu lub niedofinansowaniu. (tamże)
Teraz rozumiem, dlaczego kierownictwo jednego z warszawskich wydawnictw, które było zainteresowane wydaniem serii akademickich podręczników KNP PAN pod redakcją prof. dr hab. Marii Dudzikowej i prof. dr hab. Marii Czerepaniak-Walczak, nagle nabrało wody w usta, kiedy powyżsi redaktorzy nowej serii „Palące problemy” dopytywali się o gwarancje wydania w terminie zamówionych już u konkretnych autorów podręczników. Pewnie niezręcznie było dyrektorowi poinformować nas o tym, że skoro nie będzie z ministerstwa żadnego dofinansowania, to nie jest on zainteresowany przejęciem pełnych kosztów produkcji. Musieliśmy zatem szukać innego wydawcy-sponsora.
Jak broni się w tej sprawie MNiSW? To oczywiste. Winna jest UE. Jak to dobrze, że dr A. Nowakowski zainteresował się, czy to prawda. Po raz kolejny okazało się, że Public Relation tego rządu jest nadmuchiwaniem „bańki mydlanej”, Pękła, Dzięki dociekliwości tych, którzy przestają już wierzyć władzy. W końcu już ukazały się w Polsce podręczniki na temat manipulacji politycznej. Być może władza nie chciałaby, żebyśmy obniżali dzięki możliwym dotacjom ceny podręczników akademickich. Władza sama się wyżywi duchowo. Nawet wiem, kogo polecić MNiSW z byłych rzeczników MEN, by wciskać społecznościom akademickim kit.
Oto odsłona troski MNiSW o polskich studentów. Niech płacą więcej za podręczniki akademickie. Bez dofinansowania muszą być droższe. "Kogo nie boli, temu powoli"?
09 kwietnia 2013
Dzielność INNEGO
(fot. Otwarcia konferencji dokonuje prof. Zbyszko Melosik)
Wczoraj rozpoczęła się w Obrzycku już VI Międzynarodowa Konferencja Naukowa z cyklu „Miejsce Innego w naukach o wychowaniu”, która w tym roku została poświęcona Innemu przestrzeni społecznej. Debatę objął swoim patronatem Komitet Nauk Pedagogicznych PAN, zaś jej organizatorem jest Wydział Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu. Jak zwykle sercem i duszą tej inicjatywy są prof. zw. dr hab. Iwona Chrzanowska – pełnomocnik Dziekana WSE UAM ds. Specjalnych Potrzeb oraz dr hab. Beata Jachimczak, prof. UAM wraz ze swoimi współpracownikami – pedagogami specjalnymi.
Do Obrzycka przyjechało prawie 100 osób z całego kraju, z najważniejszych ośrodków akademickich, by podzielić się wynikami swoich najnowszych badań i rozmawiać tak o teorii, modelach, ideach, jak i rozwiązaniach praktycznych w świecie, które sprzyjają inkluzji osób określanych w prezentowanej w czasie obrad publikacji Ośrodka Rehabilitacyjno-Wychowawczego w Ustroniu mianem – NIEPOWTARZALNYCH.
(fot.2. Zdjęcie w Ośrodku Edukacyjno-Rehabilitacyjno-Wychowawczym w Ustroniu wykonali Matylda i Maciej Pachowiczowie)
Podobnie, jak miało to miejsce w ubiegłym roku, także i w tym naukowcy i oświatowcy, wychowawcy i terapeuci mogli zobaczyć przepiękną, wzruszającą wystawę fotograficzno-rysunkową, która jest wynikiem projektu edukacyjnego z udziałem „niepowtarzalnych w naszym świecie dzieci”, dzieci wyjątkowych, chociaż niepełnosprawnych, podopiecznych Ośrodka Edukacyjno-Rehabilitacyjnego w Ustroniu (zamieszczam tu kilka). Ukazał się tom rozpraw z poprzedniej edycji tej konferencji - obszerny, bogaty, mądry i łączący teorię z praktyką, normatywność z realizmem godnych upowszechnienia dokonań pedagogów specjalnych.
Nie sposób omówić treści referatów, które zostały wczoraj wygłoszone, gdyż zakres przekazywanych treści wyraźnie przekracza możliwości tego wpisu. Wspomnę zatem o referacie, który wygłosiła filozof prof. Maria Szyszkowska z Uniwersytetu Warszawskiego, poświęcając uwagę kształtowaniu światopoglądu jako wyrazu autentyzmu INNEGO. To ciekawe, bo odnoszę wrażenie, że wraz ze zmianą ustrojową w naszym kraju porzucona została debata naukowa na temat światopoglądu. Zapewne dlatego, by już nigdy więcej nie obowiązywał w naszym kraju pseudonaukowy dyskurs na temat tzw. światopoglądu naukowego, a w praktyce by nie zmuszano nauczycieli do kształtowania wśród uczniów jedynie słusznego światopoglądu świeckiego, materialistycznego.
(for. 3. Prof. dr hab. Maria Szyszkowska z UW)
Profesor M. Szyszkowska mówiła o tym, jak ważna jest kategoria wolności wewnętrznej i zewnętrznej w kształtowaniu się naszej tożsamości i światopoglądu. Konstatowała, że dzisiaj coraz mniej mamy miejsca dla INNOŚCI np. dla tej, jaką reprezentują społecznicy, osoby bezinteresownie zaangażowane na rzecz czyjegoś DOBRA, dążące do ideałów i pragnące czynić coś dla innych.
Zdaniem Pani Profesor, to kultura obrazkowa i mechanizmy rynkowej rywalizacji rzutują negatywnie na funkcjonowanie człowieka w świecie mediów. Te bowiem konstruują szczegółowe wzorce bycia młodym, pięknym i bogatym, ale nie interesują się światem wartości. Zwielokrotnionej odwagi wymaga postawa pozytywnego nieprzystosowania wrażliwej jednostki do kreowanego przez media świata, do poglądów większości, do obyczajów uznawanych za niepodważalne. Odwagi wymaga dzisiaj INNOŚĆ. Trzeba nie lada hartu ducha, by przemóc w sobie chęć działania jedynie dla własnych korzyści, przystosowując się do innych, jak i dzielności wymaga przezwyciężenie lęku przed brakiem akceptacji ze względu na swoją INNOŚĆ.
Po raz kolejny upomniała się referująca o kształcenie filozoficzne w polskiej szkole oraz o to, by czytać powieści, bo one także są nośnikiem różnych filozofii życia. Nie można edukacji koncentrować tylko i wyłącznie na tym, co jest obiektywne, policzalne, materialne rugując ze szkoły formację duchową młodych pokoleń. Czy tak edukowani Polacy będą w przyszłości wrażliwi na ludzką krzywdę, czy będą wrażliwi emocjonalnie i moralnie na los INNEGO człowieka, na drugiego? Zaapelowała zarazem o to, byśmy starali się zrozumieć INNEGO, nie oceniać go i byśmy nie godzili się na kult mediów, które niszczą ludzką wyobraźnię i humanistyczną wrażliwość.
08 kwietnia 2013
"Dydaktyczne" domy publiczne
Szef "Międzyszkolnika" podzielił się artykułem, który ukazał się w wydaniu jednego z bezpłatnych dzienników. Po lekturze nasunęła mu się refleksja, "że wkrótce tempo ukończenia szkoły będzie zależeć od szybkości łącza internetowego, a nasza praca w uczelni (lub poza nią) od tego, kto szybciej wpadnie na pomysł podobnej oferty adresowanej do studentów (proszę nie zapomnieć, że to ja go podsuwam i odwdzięczyć się procentem od zysku). ;-)". Przepraszam, że nie odwdzięczę się procentem od zysku, gdyż mój blog jest niekomercyjny, nie pobieram z tytułu jego prowadzenia żadnych tantiem. Chętnie jednak upowszechniam tę informację, bo wydaje się bardzo trafna i na czasie.
Otóż w owym artykule jest mowa o tworzonej w Internecie stronie, na której uczniowie będą mogli znaleźć rozwiązania niemal wszystkich zadań z podręczników szkolnych. Wystarczy, że uiszczą opłatę abonamentową, wynoszącą drobną część ich kieszonkowego, bo 2 zł tygodniowo, a będą mogli swobodnie wejść na ten portal "oświatowy" i metodą ctrl+a i ctrl+v przenieść pożądany wynik do stacjonarnego lub mobilnego komputera. Alicja Bobrowicz, która jest autorką tekstu "Odrabianie lekcji przez kopiowanie" wskazuje na istnienie już w sieci wielu serwisów pomocowych w odrabianiu uczniów prac domowych, dzięki którym można uzyskać gotowe rozwiązania płacąc za drobną opłatą sms-em.
Do świata kłamstwa, pozoru, cynicznych gier i hipokryzji, nie tylko władzy różnych szczebli i instytucji publicznych, do niszczenia rzeczywistych autorytetów, pomniejszania roli wartości w codziennym życiu już się na tyle przyzwyczailiśmy, że powoli przestają już sprawiać na nas negatywne wrażenie. Poziom tolerancji na te zjawiska przechodzi w fazę ich prawnego czy społecznego upełnomocniania. Krytykujący są nie z tego świata, nieprzystosowani społecznie. Powstają już nie tylko w szarej strefie, ale także w sieci liczne "dydaktyczne domy publiczne", czyli podmioty oferujące odpłatne usługi dla zaspokojenia potrzeb klientów.
Pozostaje zatem to, co było zawsze obecne, niezależnie od zachodzących przemian, a mianowicie nauczycielska praca z uczniami w taki sposób, by odsiewać ziarno od plew, by nie tylko i nie tyle weryfikować samodzielność pracy uczniów, wykonywanych przez nich zadań, ćwiczeń, ale czynić wszystko, co jest tylko możliwe, by owe serwery, portale, biznesowe pułapki zbankrutowały. Wystarczy tak pracować z uczniami, by nie musieli szukać i korzystać z tego typu usług. Być może przed nauczycielami staje nowe wyzwanie dydaktyczne, by swoja pracą pozbawiali jej innych, chyba że sami są zainteresowani "edukacyjną prostytucją"?
Nie zlikwidujemy "dydaktycznych" domów publicznych, bo, jak z prostytucją, jest pewien margines zainteresowanych klientów, są ci, którzy mają w tym swój interes. Ważne, by nie zwiększać liczby klientów, by nie czynić tak, jak ostatnio spotkałem się z tym w Łodzi, że dyrektor szkoły podstawowej zobowiązująco sugeruje matce jednego z uczniów, by jednak skorzystała z takiej usługi i zapłaciła nauczycielowi jego szkoły za udzielanie korepetycji. W przeciwnym razie powinna dziecko z tej szkoły zabrać. Sutenerstwo edukacyjne? A jakże! Jest tego pełno (o dziwo!)w nauczycielskim środowisku, i nie tylko!
Tak powstają też niektóre prace licencjackie, magisterskie, doktorskie, a od wielu lat habilitacyjne mafie w Polsce oferują dyplomy poza granicami kraju. Można tak posiąść prawo jazdy, to dlaczego nie prawo do jazdy akademickiej? Ważne, by kręcił się biznes na oczach władzy i tych, którzy jeszcze nie są sprostytuowani.
07 kwietnia 2013
Elektroniczna Skrzynka Podawcza jako wskaźnik budowania społeczeństwa obywatelskiego
Są już pierwsze sfery funkcjonowania administracji publicznej, która jest zorientowana na obywateli, a więc powoli zaczyna się nasze państwo cywilizować, demokratyzować. Dziesiątki tysięcy biurokratów żyje z naszych podatków. Powinni nam służyć, ale wielu, jak tylko to jest możliwe, wcale nie ma takiego zamiaru. Działające w III RP resorty edukacji oraz nauki i szkolnictwa wyższego niewiele mają wspólnego z orientacją na obywateli, gdyż niemalże każde proste zapytanie, list czy skarga są skrzętnie tam przerzucane od pokoju do pokoju, od urzędasa do urzędasa, byle tylko zbyć obywatela. Obywatel jest tu przecież kimś gorszym od centralnej władzy. Tu ciągle panuje arogancja i poczucie nadwładzy w stosunku do uczniów, studentów, nauczycieli, naukowców, bo traktuje się ich jak "więźniów w penitencjarnym systemie". To władza lepiej wie od nich, co jest dla nich dobre, toteż nie jest w tych urzędach po to, by im służyć, gdyż byłoby to obrazą dla niej, ale po to, by kontrolować, nadzorować i tworzyć regulacje "dla swoich".
Możliwość zarządzania nauką i szkolnictwem wyższym oraz oświatą w trybie rozporządzeń sprawia, że wystarczy zabezpieczyć ogólnikowe upoważnienie dla nich w ustawie, by pozbawić obywateli głosu. Panoptikon od czasów dwóch totalitaryzmów jest tu w pełni podtrzymywany, zachowany. Mimo słusznych zastrzeżeń ekspertów władza nie zmienia swoich aktów wykonawczych, bo przecież nie po to sama sobie zapewniła takie prawo. Eksperci, obywatele - do domu, do swoich miejsc pracy, albo do walki o władzę, bo innej drogi zmiany paranoidalnej czy patologicznej sytuacji u nas nie ma.
Wspomniałem, że coś się jednak zmienia. Istotnie. Narodowy Fundusz Zdrowia jest pierwszą chyba publiczną sferą zarządzaną w decentralizowanym systemie opieki zdrowotnej, która wprowadziła Elektroniczną Skrzynkę Podawczą (ESP). Jest to stworzony właśnie dla obywateli, dla Polaków mieszkających , pracujących w tym kraju i opłacających składki z tytułu ubezpieczenia zdrowotnego także urzędników, którzy powinni troszczyć się o swoich płatników, a dostępny publicznie środek komunikacji elektronicznej, który ma służyć do przekazywania informacji w formie elektronicznej do podmiotu publicznego przy wykorzystaniu powszechnie dostępnej sieci teleinformatycznej. Każdy obywatel, który jest niezadowolony z usług publicznej służby zdrowia lub oczekuje jakichś wyjaśnień od zarządzających nią na dowolnym poziomie administracyjnym, może wysłać swoje pismo, wniosek do określonego Urzędu poprzez Elektroniczną Skrzynkę Podawczą. Taką Elektroniczną Skrzynkę Podawczą mają już niektóre miasta.
W celu złożenia wniosku konieczne jest posiadanie bezpłatnego konta użytkownika na platformie ePUAP oraz wypełnienie formularza bądź dołączenie podpisanego dokumentu na stronie Elektronicznego Urzędu Podawczego. Dokumenty elektroniczne muszą być podpisane ważnym, kwalifikowanym podpisem cyfrowym lub profilem zaufanym. Akceptowalne formaty załączników:
• .doc
• .rtf
• .xls
• .csv
• .txt
• .gif
• .tif
• .bmp
• .jpg
• oraz archiwa .zip
To oczywiste, że wszelkie dokumenty zawierające złośliwe oprogramowanie są w tym systemie automatycznie odrzucane i nie zostają rozpatrzone. Wielkość wszystkich załączników dołączonych do jednego formularza (dokumentu elektronicznego) nie może przekroczyć 3MB.
Do demokratyzacji przestrzeni publicznej, w jakiej są - obok służby zdrowia, bezpieczeństwa, kultury, także oświata, nauka i szkolnictwo wyższe jest jeszcze bardzo daleko. Najpierw władze muszą zadbać o inne pryncypia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)