25 lutego 2011

Prawo nauczyciela do prawdy subiektywnej


Ćwierć wieku temu wybitny polski historyk wychowania prof. Stefan Wołoszyn został poproszony o wygłoszenie referatu na temat „prawa nauczyciela do prawdy subiektywnej”. Wprawdzie nie miał czasu na przygotowanie się do tego zagadnienia, gdyż pracował nad zupełnie innym dziełem, to jednak zabrał głos w czasie konferencji, mówiąc o tym, jak pojmuje kategorię wolności i odpowiedzialności nauczyciela”.

Nauczyciele, pracujący pod presją nienadążania z realizacją programów szkolnych, poddający się zbyt łatwo naciskowi – i nieraz uciskowi – nadzoru i administracji szkolnej, zbyt bierni wobec trudności społeczno-wychowawczych i organizacyjno-życiowych, bardzo często nie zdają sobie sprawy , że w swoich działaniach stricte nauczycielsko-wychowawczych są właściwie absolutnie wolni, lecz że są równocześnie za rezultaty tych działań w pierwszym rzędzie odpowiedzialni. (…) Być otwartym i podatnym, a zarazem być chronionym i niewrażliwym, odpornym – umiejętność godzenia tych dwóch sprzecznych wymiarów, w jakich przebiega nasze działanie, jest podstawą autonomii, wolności i jednocześnie poczucia odpowiedzialności.

W sporze między humanizmem a autorytaryzmem nie powinno się myśleć o godzeniu tych dwóch sprzecznych stanowisk, poszukiwać dla nich jakiejś harmonii, gdyż w walce między żarłocznym molochem oświatowej biurokracji a jej niemal bezbronną ofiarą, jaką stają się podmioty podległych jej instytucji, nie ma miejsca na jakieś pomiędzy, na „jeszcze się zobaczy”, „poczekajmy”, „przyjrzyjmy się”, „może nie jest aż tak źle”, „być może”. Trzeba opowiedzieć się po jednej lub po drugiej stronie. Niestety, lata totalitaryzmu niewiele nas nauczyły, gdyż nadal wolimy posłuszeństwo, uległość, zamiast dążenie do niezależności, do suwerennego, a profesjonalnego kreowania rzeczywistości. Nasza wolność staje się bezwartościowa, choć to wcale nie musi oznaczać, że rezygnujemy z obrony wartości humanistycznych, z przypominania innym o ich godności, prawach, o tolerancji.

Dlaczego zatem godzimy się na to, by – jak słusznie pisze Dariusz Chętkowski - niemalże wszystko, co ma mieć miejsce w szkole, było nauczycielom narzucane odgórnie. Nie mamy nic do powiedzenia w kluczowych sprawach szkoły, w której pracujemy, jako wychowawcy, pedagodzy i nauczyciele przedmiotu. (…) Nie jesteśmy jedyną szkołą, w której nauczyciele zostali zepchnięci do roli pracowników o bardzo ograniczonej swobodzie podejmowania decyzji. Tak się dzieje w całej Polsce., to obecnie typowy styl zarządzania nauczycielami. Do lamusa odeszły czasy, kiedy rada pedagogiczna decydowała o ważnych sprawach szkoły. Obecnie decyduje tylko i wyłącznie góra, a ta, jeśli jest uprzejma, to w ramach szacunku dl a tradycji zapyta czasem nauczycieli o zdanie. Jednak zdanie rady pedagogicznej ma tylko charakter opinii, nic poza tym.

Dlaczego nauczyciele mają bezmyślnie, bez prawa do krytyki i protestu akceptować to, co z każdym niemalże tygodniem narzuca im centralna władza oświatowa? To, że ma mandat polityczny nie oznacza, że ma mandat społeczny en bloc. Nie wszyscy głosowali na partię, której przedstawiciel zajmuje stanowisko ministra edukacji, więc niech się on nie dziwi, że nie każdy chce tracić szacunek do siebie, do własnego profesjonalizmu tylko dlatego, by realizować odczłowieczające, a doktrynalne instrukcje oświatowego nadzoru. Władza resortu edukacji, która wchodzi na ścieżkę wojenną, bo taką jest jednostronne narzucanie rozwiązań bez uzyskania konsensusu społecznego, uruchamia nierówny pojedynek, który jest destrukcyjny dla najważniejszych podmiotów edukacji, jakimi stają się dzieci i młodzież. To one są ofiarami politycznych sporów i walk o to, w jakim zakresie ich nauczyciele mają bezwzględnie, bezwyjątkowo akceptować rozwiązania sprzeczne z ich kompetencjami.


(Źródła: S. Wołoszyn, Wolność i odpowiedzialność działania nauczycielskiego, Biuletyn PTP, 1985 nr 2, s. 39-40; D. Chętkowski, Nauczycielu, nie decydujesz, Głos Nauczycielski 2011 nr 7, s. 2)

23 lutego 2011

Chcą zlikwidować także moje - XXVIII Liceum Ogólnokształcące


Wydawałoby się, że w wielkim mieście nie pojawi się problem oporu rodziców przeciwko planom zamykania 16 szkół metodą zablokowania naboru i tym samym wygaszania od przyszłego roku ich edukacyjnego życia. Są wśród nich szkoły podstawowe, gimnazja i licea ogólnokształcące, placówki z kilkudziesięcioletnią tradycją, wartościowe mikrokultury oświatowe, jak i wspierane licznymi dotacjami rodziców, kiedy były powoływane do życia. Co za problem, by dzieci czy młodzież miały dłuższą drogę do szkoły, skoro w mieście jest „dobra” komunikacja.

Nie da się tej sytuacji porównać ze środowiskiem wiejskim, gdzie likwidacja szkoły poważnie wydłuża drogę ucznia do szkoły, naraża je na większe niebezpieczeństwo i silniejszą konfrontację społeczno-kulturową w obcym środowisku. A jednak okazuje się, że szkoła w pobliżu miejsca zamieszkania, niezależnie od tego, czy jest to wieś czy miasto, jest dla wielu czymś znacznie ważniejszym, niż placówka oddalona od własnego domu, ale za to zmodernizowana.

W mieście, gdzie od lat toczą się w strukturach władzy walki polityczne o jej zdobycie, utrzymanie lub osłabienie, żadne argumenty nie wchodzą w grę, kiedy ktoś chce czyimiś rękami rozwiązać problem, który nie ma nic wspólnego z myśleniem o jakości kształcenia i wychowania młodych pokoleń. Z jednej strony poddajemy szkoły ewaluacji, a z drugiej zamykamy je bez względu na ich wyniki, na edukacyjną wartość dodaną, bo liczy się tylko i wyłącznie czysty rachunek ekonomiczny. To oczywiste, że koszty utrzymania szkół publicznych są istotne, nie można ich lekceważyć, ale też trzeba społeczności wytłumaczyć, udowodnić, że miasto było dobrym ich gospodarzem, czyniło wszystko, co należy, by pogodzić zarówno względy ekonomiczne, jak i społeczno-oświatowe.

Tymczasem miasto nie tylko nie ma żadnej diagnozy sieci szkolnej, jej kosztochłonności i efektywności, ale także nie ma żadnej strategii rozwoju oświaty. Ostatnią poważną analizę prowadzono na początku lat 90., kiedy przygotowywano się do przejęcia szkół państwowych przez samorząd. Wówczas można było zgromadzić dane, które przekonywały o potrzebie konstruowania takiej, a nie innej polityki oświatowej. Od tego czasu nikogo już tergo typu diagnozy nie obchodziły. Co jakiś czas, dla podtrzymania dobrego samopoczucia władze miasta rzuciły pod stół przysłowiowy okruch chleba na wycinkowe diagnozy, które dotyczyły agresji w szkołach, bo takie było na nie polityczne zapotrzebowanie.

Trudno się dziwić, że rodzice uczniów z przewidzianych do likwidacji szkół protestują, skoro dowiadują się, że władze miasta zapłaciły za dokument zatytułowany „Strategia promocji i komunikacji marketingowej marki Łódź na lata 2010-2016” aż 583 tys. zł. W tej strategii roli oświaty nie dostrzeżemy, ani też nie dowiemy się z niej, jaki jest jej prawdziwy stan.

22 lutego 2011

Cena przetrwania małych i wielkich


W najnowszym numerze tygodnika „WPROST” Marcin Król – filozof i historyk idei Uniwersytetu Warszawskiego przeprowadza osobistą recenzję książki Romana Graczyka „Cena przetrwania”, której autor dowodzi, w oparciu o dane zgromadzone w IPN, jakoby wiele ważnych postaci z redakcji „Tygodnika Powszechnego” współpracowało na rozmaite sposoby w okresie PRL z SB, by pismo mogło docierać do polskiej inteligencji i przetrwać w trudnych czasach.

Nie znam książki, nie jestem historykiem, więc nie włączam się w ten spór. Mogę natomiast przyznać, że gdyby nie ten właśnie tygodnik, o który wcale nie było tak łatwo w tamtych czasach, to dużo gorsze byłoby moje wykształcenie i być może żadna, a co najwyżej słabsza chęć do angażowania się w duchu wartości humanistycznych o orientacji personalistycznej na rzecz zmiany społeczno-kulturowej i edukacyjnej w kraju. Nie żyliśmy w kraju wolnym, ale „Tygodnik” akurat tworzyli wybitni publicyści, intelektualiści, księża czy ludzie świata kultury, stwarzając nam wyjątkową przestrzeń wolności. Nic dziwnego, że stosowne służby interesowały się jego kadrami, ale mnie, jako jednemu z dziesiątków tysięcy najwierniejszych jego czytelników ani to nie było wiadome, ani też nie przekreśla wartości, które były i nadal są w nim przekazywane.

Pojawia się w tej polemice-oskarżeniu teza, że tego typu publikacja, która oparta jest w większej mierze na supozycjach, domysłach, hipotezach, niż ustalonych i zweryfikowanych dowodach, podobnie jak inne autorstwa młodych historyków z IPN czy związanych z tą ważną instytucją publiczną, jest cechą charakterystyczną dla pokolenia odczuwającego potrzebę poniżania innych. Sądzę, że nie dotyczy to tylko jakiejś części młodych historyków, gdyż wśród średnich czy starszych wiekiem znajdą się też przedstawiciele innych profesji naukowych, i to nie tylko w sprawach, które dotyczą tak istotnych sporów o prawdę historyczną.

Są tacy, którzy tylko dlatego, że sami okazali się mniej utalentowani, mniej pracowici, mniej szczęśliwi i niezdolni do życia w wolności, którzy nie zbudowali własnej mądrości, wykorzystają każdą, nadarzającą się okazję, by żywiąc się nienawiścią i podłością, atakować autorytety poza ich plecami, by nie można było skonfrontować ich postaw z prawdą o rzeczywistości. Jak pisze M. Król: Jak zawsze w historii karły chciałyby uciąć głowę wyższym od siebie, żeby przestać być karłami. Jak zawsze w historii ludzie mali nienawidzą ludzi wspaniałych. (…) Nie lubią podziwiać, cenić, szanować czy uczyć się. Wolą poniżać, bo im wtedy łatwiej. (M. Król, Oskarżam Graczyka-recenzja osobista”, WPROST nr 8/2010, s. 27). Z etyką postaw międzyludzkich zawsze mieliśmy problemy. Na szczęście jest jeszcze pamięć społeczna, wiedza tych, którzy byli i są świadkami podłości ludzi małych, choć im samym wydaje się, że są wielcy.