Tak bardzo chcieli zarządzający nauką i szkolnictwem wyższym
ścigać się z nauką światową, że stracili kontakt z tym, co jest dla nich
kluczowe i co powinno było wyznaczać sens i wartość osiągnięć naukowych ich
przedstawicieli. To INTERPRETACJA, o którą po raz kolejny upomina się wybitny
uczony Michał Paweł Markowski. Jemu jest znacznie łatwiej, bo mieszka, pracuje
naukowo i tworzy na University of Illinois i Uniwersytecie Jagiellońskim, ale
wiemy, że to drugie miejsce nie ma żadnego znaczenia dla jego kariery naukowej.
To UJ potrzebuje Markowskiego, a nie odwrotnie. Daje temu wyraz w wydanym
właśnie zbiorze tekstów zebranych a wydanych w latach 1988- 2023.
Gdyby tylko nasi politycy zarządzający nauką chcieli
przeczytać i zrozumieć to, o czym pisze polski profesor literatury w Stanach
Zjednoczonych Ameryki Północnej, to może przestaliby wydziwiać w obu
dziedzinach nauk z oceną parametryczną, bo przyznam szczerze, śmieszy mnie fakt
recenzowania wydanej przez Uniwersytet Jagielloński książki, która zawiera już
zrecenzowane wcześniej rozprawy tego humanisty. No tak, ale jeśli Uniwersytet
Jagielloński chce wykazać tę książkę jako osiągnięcie naukowe zatrudnionego w
nim profesora, to musiał poddać ją procedurze przez niego słusznie wyśmiewanej.
Markowski wydał ten zbiór, bo - jak przyznaje -
"Szuflady(twarde dyski, chmury, wirtualne biblioteki) amerykańskiego
humanisty są puste. (...) Nie ma żadnej reszty, żadnych unpublished
papers, bo to się nie opłaca, bo nie przynoszą one żadnych
wymiernych korzyści, lepiej więc przeznaczyć czas na zajęcia nieobowiązkowe
albo na uczestnictwo w gronach i komisjach, które zapewniają dużą
widzialność" (s.10).
Rzeczywiście, profesorowi nie przyda się ta publikacja w jego
amerykańskiej karierze do niczego więcej, bo nie musi już martwić się o swój
status, zabiegać o awans. Może odpoczywać, spędzać czas w przydomowym
ogródku. Natomiast wykonał gest wdzięczności wobec własnej uczelni, która
wprowadziła go do świata nauki i dzięki współudziałowi której znalazł się także
w USA. Warto to docenić.
Polscy czytelnicy zaś nie będą musieli szukać jego
rozproszonych tekstów, bo nareszcie mają je w jednym miejscu, podzielone na
odrębne działy, zaś każda z zawierających je szuflad zawiera autorski opis,
wprowadzenie, bo wydane po latach dopominają się chociaż o krótki komentarz.
Ten zaś jest znakomitą odsłoną warsztatu badawczego M.P. Markowskiego, którego
i tak nikt nie powtórzy, ale może dzięki jego poznaniu zrozumie, jak złożone,
nieprzewidywalne są losy naukowca, jak wiele nie zależy od niego samego, chociaż
dzięki własnej pracy (pracowitości), znajomości języków obcych, pasji czytania
i gromadzenia cudzych tekstów staje się to możliwe.
Żałuję, że zniszczono w polskiej nauce łączność nauk
humanistycznych i społecznych, chociaż rozumiem, że sprawującym władzę na tym
właśnie zależało, żeby także podzielony świat nauki pozbawiony był szerszego i
głębszego myślenia, bazując głównie na procedurach, metodach, technikach i
narzędziach,, gdyż te uwalniały pseudonaukowe doniesienia z badań od
interpretacji.
Mało kto dostrzega, że to scjentystyczne podejście obróciło
się przeciwko polskiej nauce, która nie ma szans na konkurowanie z światową
nauką, jeśli nie cytuje i nie opera się na instrumentarium wytworzonym w innym
kraju, do innych celów i stosowanym w zupełnie odmiennym kontekście kulturowym,
historycznym, politycznym i ekonomicznym. Jak słusznie pisze M.P.
Markowski:
"Nauka sugeruje niedwuznacznie, że wynik badania
jest uzależniony od tego, w co kto wierzy, interpretacja jednak oponuje, że bez
wiary w wyższość metody nad jednostkowym doświadczeniem , nauka nigdy by się od
interpretacji nie odróżniała. Nauka jest nauką, bo można się jej nauczyć,
interpretacji zaś nauczyć się nie można, bo między (inter-)
własnym doświadczeniem a jego dyskursywną formułą jest miejsce tylko dla jednej
osoby" (s. 26).
W panelu HS6 Narodowego Centrum Nauki, który rzekomo miał
łączyć prawo badaczy wrzuconych do nauk społecznych przez administratorkę nauki
Barbarę Kudrycką zwolenników humanistycznej interpretacji, nie dopuszczano do
finansowania większości projektów z pedagogiki, socjologii czy psychologii
humanistycznej, egzystencjalnej, bo musiałyby wyniki ich badań zdemistyfikować
pustkę, jałowość badań w paradygmacie badań ilościowych. Strasznie boją się
rządzący, by nie okazało się, że przysłowiowy król jest nagi. A jest.
Przywołany przeze mnie wczoraj Milan Kundera pisał w 1983 roku w eseju "Zachód porwany" (s.84):
"Misją akademii, niezależnej od polityki i propagandy, byłoby "stawianie czoła polityzacji i narastającemu barbarzyństwu świata".
W III RP polityka to kasa, więc trudno będzie o tę misję, skoro ... (tu niech każdy sam sobie uzupełni).