27 stycznia 2011

Czyje są nasze sześciolatki?


Wraca do debaty publicznej spór o sześciolatków. To oczywiste. Wkrótce rodzice tych pociech będą musieli podjąć decyzję, czy posłać od września dziecko do szkoły czy jeszcze pozostawić je w przedszkolu. Takiego chaosu, jak w tej sprawie, oświata dawno już nie miała. Pierwszy wiązał się z tworzeniem gimnazjów, a ostatni dotyczył wprowadzania nowej matury, ale wówczas eksperymentowi poddawana była młodzież, dojrzalsza, bardziej odporna psychicznie na nowe sytuacje, które ważyły o jej dalszym życiu.

Wystarczy przeczytać najnowszy raport z badań zespołu prof. Marii Dudzikowej z UAM w Poznaniu, by przekonać się, jakie są tego skutki, co stało się z kapitałem społecznym młodych ludzi, którzy musieli przerwać edukację w macierzystej szkole podstawowej i trafili do nowego typu placówki, jaką było gimnazjum. (Doświadczenia szkolne pierwszego rocznika reformy edukacji. Studium teoretyczno-empiryczne, tom 1, red. Maria Dudzikowa i Renata Wawrzyniak-Beszterda, Kraków: Oficyna Wydawnicza „Impuls” 2010). Zapewne za kilka lat pojawią się wyniki badań dotyczące skutków włączania sześciolatków do szkół podstawowych tyle tylko, że te muszą ponosić istoty młodsze, mnie odporne na zmiany i konieczność funkcjonowania w innej rzeczywistości instytucjonalnej.

Kogo to obchodzi? Tylko rodziców, ale i ci zaskakiwani są presją, jaką władze resortu edukacji wywierają na nich, wykorzystując w tym celu różne środki. Oglądający seriale telewizyjne nie wiedzą, że MEN zapłaciło miliony złotych za to, by w fabule i treści niektórych odcinków pojawiły się stosowne zachęty. To ciekawe, że MEN nie sięga po ekspertyzy naukowe – psychologów, socjologów, pedagogów, tylko korzysta z środków propagandy medialnej. Czy rzeczywiście Rada Edukacji Narodowej jest przekonana do tego, czy władza działa w zmowie z tymi resortami, których eksperci twierdzą, że trzeba mieć jak najwcześniej na rynku pracy młodych Polaków, bo inaczej nie będzie komu zarobić na ich emerytury? Rada w tej sprawie nigdy nie zabrała głosu. Może po to ją powołano?

W okresie poprzedzającym reformę m.in. w sprawie 6 - latków każdy rodzic, który uważał, że jego dziecko jest w tym wieku na tyle dojrzałe we wszystkich sferach swojego rozwoju (nie tylko tej poznawczej, ale także emocjonalnej, społecznej, wolicjonalnej), że mogłoby uczęszczać do szkoły, mógł bez żadnego problemu uzyskać stosowne poparcie. Tak więc tu nie chodzi o to, że wszystkie polskie sześciolatki są dojrzałe do szkoły, tylko nadopiekuńczy rodzice robią wszystko, by przedłużyć swoim maluszkom szczęśliwe dzieciństwo, toteż trzeba ich zmusić administracyjnie do oddania ich pod opiekę szkoły. Tu nie chodzi też o interes nauczycieli wychowania przedszkolnego, którzy przez lata przygotowywali się do pracy z dziećmi w tym wieku, by kompetentnie przygotować je do dojrzałości szkolnej. To RYNEK dyktuje warunki. Kiedy więc czytam wypowiedzi prasowe psychologów, którzy z taką pewnością siebie mówią: „Rodzice nie muszą bać się tłoku w szkole. Dziecko gotowe do pójścia do szkoły w tłumie innych sobie poradzi”, to wymaga to uważnego czytania. Zastrzegają się bowiem wyraźnie, że dziecko musi być gotowe do pójścia do szkoły. Czyżby ta gotowość miała nagle wzrosnąć w wyniku decyzji administracyjnej władz MEN? A może pod wpływem rozmów popularnych aktorów w serialu filmowym?

Przerzucanie odpowiedzialności na nauczycieli czy na dyrektorów szkół, że jedni i drudzy nie są do tak "znakomitej" zmiany oświatowej przygotowani, jest bzdurą. Nauczyciel poradzi sobie z każdym problemem dydaktycznym i wychowawczym na tym etapie kształcenia. Może uczyć w klasach łączonych i jednorodnych wiekowo. To nie jest żadnym problemem. A jeśli dla kogoś jest, to niech szuka pracy w piekarni albo jako statysta w serialach filmowych. Problem tkwi w naturze dziecka i jego wczesnej socjalizacji. Chcemy eksperymentować na dzieciach, z ich dojrzałością szkolną? To czyje są nasze dzieci?

25 stycznia 2011

Jak studenci są robieni w bambuko lub sami wpuszczają się w maliny?


Zrobić kogoś w bambuko to to samo, co nabić go w butelkę, nabrać, wpuścić w maliny, wykiwać, wyrolować, wystrychnąć na dudka, zrobić w balona czy zrobić w konia. Każdy może sobie wybrać to, co najbardziej mu pasuje.

Pisze do mnie absolwentka jednej z prywatnych szkół wyższych z zapytaniem, dlaczego dyrektorka szkoły nie chce jej zatrudnić, skoro ona ukończyła studia na kierunku pedagogika resocjalizacyjna? Do pracy z trudną młodzieżą byłaby przecież idealnym nauczycielem. Tymczasem - zdaniem pani dyrektor - ubiegająca się o pracę magister powyższej pedagogiki nie ma uprawnień … pedagogicznych. Jak to? - pyta zdziwiona kobieta, przecież mam dyplom pedagoga. Tak, to prawda, ale nie ukończyła pani studiów nauczycielskich, to znaczy, że w toku swojego kształcenia nie odbyła pani obowiązującej ją praktyki przygotowującej do zawodu nauczycielskiego w wymiarze 150 godzin! Absolwentka spojrzała do swojego suplementu i stwierdziła, że rzeczywiście, nie miała w toku studiów praktyk w takim wymiarze. A już na pewno nie odbyła tych praktyk w szkole, gdyż zgodnie ze swoją specjalnością realizowała zadania z tym związane w placówkach resocjalizacyjnych czy diagnozujących problemy niedostosowania społecznego dzieci i młodzieży.

A zatem nie można powiedzieć, że została przez swoją szkołę wyższą wystrychnięta na dudka. Gdyby przed wyborem kierunku studiów wiedziała, gdzie chce pracować po ich zakończeniu, to zainteresowałaby się tym, czy aby wybrany przez nią kierunek studiów odpowiada swoim programem kształcenia koniecznym kwalifikacjom zawodowym. Kandydaci na studia nie czytają ustaw, rozporządzeń, ani też nie dopytują się o istotne z punktu widzenia ich przyszłego interesu kwestie, gdyż nawet nie wiedzą, o co powinni pytać tych, którzy tę edukację im organizują czy oferują. Tym samym, zgodnie z porzekadłem: Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, raczej będą niewyspani, ale pretensje skierują do producenta łóżka, pościeli czy poduszek.

Co gorsza, prywatne szkolnictwo w naszym kraju nie jest zainteresowane tym, żeby kandydatów na studia wprowadzać w tajniki kształcenia i uzyskiwanych dzięki niemu kwalifikacji, bo najważniejsze jest to, by przede wszystkich kandydat zapisał się na studia, regularnie za nie płacił i złożył wszystkie egzaminy. Największy, w moim przekonaniu świadomie prowadzony przekręt w tym właśnie środowisku szkół wyższych sprowadza się do oferowania kierunków studiów, które mają ciekawie brzmiące nazwy specjalności, ale prowadzone są niezgodnie z prawem.

Tego już kandydaci na te studia nie są w stanie wiedzieć, nie mogą tego rozpoznać, gdyż słusznie obdarzają instytucję apriorycznym zaufaniem. Mało kto podejrzewa, że organizator studiów może chcieć zrobić ich w bambuko. Skoro chodzi o kasę, a nie o uczciwe zapewnienie komuś nie tylko merytorycznie godnego wykształcenia, ale i zgodnych z prawem kwalifikacji, to opakowuje się ofertę dydaktyczną w sposób, który nie wzbudza niczyich podejrzeń.

Tymczasem jest w tym pułapka, na którą warto się wyczulić, sprawdzić, czy aby nie wpadamy na minę, po której czekają nas tylko same straty. Ktoś bowiem płaci za studia przez kilka semestrów, otrzymuje nawet dyplom ich ukończenia, ale kiedy udaje się z nim do pracodawcy, ten może odesłać nas na śmietnik, powiadając – może to sobie pani czy pan oprawić w ramkę i pokazywać rodzinie, ale wartości rynkowej i prawnej ów dyplom nie posiada. Jego znaczenie na rynku pracy jest równe wartości jego spalania w piecu lub w kominku.

Mieliście państwo takie sytuacje? Czy ktoś zrobił was w bambuko? Niestety, to jest możliwe tylko w Polsce i głównie w szkolnictwie wyższym – niepublicznym, a szczególnie w jego filiach, oddziałach zamiejscowych i w wielkich ośrodkach akademickich.

23 stycznia 2011

Produktywność naukowa


Podane przez prasę informacje na temat tego, jak fatalnie wygląda stan produktywności polskich naukowców w porównaniu z tym, co wytwarzają badacze innych krajów świata, w tym Unii Europejskiej wzbudziło moje zainteresowanie. Chciałem wiedzieć, na czym ta produktywność polega i jak ma się ona do reprezentowanej przeze mnie dziedziny nauk humanistycznych, w tym do dyscypliny naukowej,jaką jest pedagogika. Dzięki pani redaktor Lidii Jastrzębskiej dotarłem do publikacji Joanny Wolszczak-Derlacz i Aleksandry Parteka pt. Produktywność naukowa wyższych szkół publicznych w Polsce. Bibliometryczna analiza porównawcza. Program Ernst&Young (Warszawa 2010). Mogłem przekonać się o powodach krytyki dziennikarzy skierowanej do środowiska polskich naukowców za to, że są kiepscy, a nawet beznadziejni, bo mało publikują poza granicami kraju i nie są w związku z tym także cytowani przez innych. Konkurencyjni w świecie będziemy wówczas, kiedy wyniki pracy naukowej zaleją światowej rangi czasopisma oraz kiedy będą nieustannie i wielokrotnie przywoływane przez innych. Uczelnie są w świetle tego fabrykami (producentami) wiedzy, w których powinna odbywać się produkcja wiedzy przez jej wytwórców (producentów), jakimi są nauczyciele akademiccy.

Czym zatem jest produktywność efektywność) naukowa, badawcza? Produktywność naukowa w ujęciu bibliometrycznym jest podstawowym wskaźnikiem opartym na statystykach, które dotyczą ilości i częstotliwości zamieszczania publikacji w uznanych międzynarodowych czasopismach (indeksowanych w bazie Web of Knowledge, publikowanej przez Institute for Scientific Information w Filadelfii).

Wspomniany Raport przedstawia wyniki badań naukowych w polskich uczelniach publicznych, ze szczególnym uwzględnieniem wyższych uczelni technicznych, gdyż to w nich produkuje się wiedzę praktyczną na tle porównawczym z względnie analogicznymi uczelniami z takich krajów europejskich, jak Austria, Finlandia, Niemcy, Włochy, Szwajcaria i Wielka Brytania. Już we wstępie autorki zastrzegają się, że taki dobór państw podyktowany był dostępnością danych, czyli - używając ich języka - dostępnością materiałów produkcyjnych. Tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Nie wiadomo, jaki byłby wynik końcowy tej produkcji, gdyby porównano (wy-)twórczość naukową z tą, jaka jest wytwarzana przez innych jeszcze producentów.

W wyniku analizy ekonometrycznej uzyskaliśmy odpowiedź na pytanie, ile i jak często produkuje się w Polsce i wybranych krajach Europy. Poszukiwano też zależności między tą zmienną zależną, jaką jest miara produktywności naukowej ze zmiennymi niezależnymi, czyli potencjalnymi czynnikami, które powodują taki stan produkcji. Po pierwsze okazało się, że polscy robotnicy naukowi wyprodukowali w latach 2006-2008 dwukrotnie mniej, niż w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy Finlandii, a trzykrotnie mniej niż w Szwajcarii.

Miernikiem jakości tych publikacji uczyniono to, czy są cytowane przez zagranicznych naukowców. Jak się okazało także i w tym przypadku powoływanie się na polskie produkty naukowe jest dwu-lub trzykrotnie niższe, niż w powyższych krajach. Analityków nie interesuje zatem to, o czym są te rozprawy, jaką mają wartość społeczną, polityczną, edukacyjną, gospodarczą itp., tylko czy, gdzie i jak często są publikowane oraz cytowane przez innych. I to ma stać się w świecie nauki przedmiotem rywalizacji i miarą zwycięstwa lub upadku akademickich przedsiębiorstw? Czeka nas świetlana przyszłość.