03 grudnia 2024

Profesor UWM Stefan Łaszyn wspomina swoją przygodę z egzaminów wstępnych na Uniwersytet Łódzki

 



Kiedy kilka dni temu opublikowałem wywiad z moim Profesorem Karolem Kotłowskim, który ukazał się w tygodniku "Odgłosy" w 1962 roku, nie przypuszczałem, że może on zainteresować współczesnych pedagogów. Tymczasem najpierw nawiązała do wypowiedzi K. Kotłowskiego prof. UŁ Alina Wróbel w trakcie Ogólnopolskiej Konferencji na Uniwersytecie Szczecińskim w dn. 28.11.2024 roku, a drogą elektroniczną dotarł do mnie list-wspomnienie prof. UWM w Olsztynie - Stefana Łaszyna, który tak wspomina egzamin wstępny na pedagogikę w 1962 roku na Uniwersytecie Łódzkim: 


Moja przygoda na egzaminie wstępnym na studia na Uniwersytecie Łódzkim (rok 1962)

Był rok 1962. W maju złożyłem egzamin dojrzałości w Liceum Pedagogicznym nr 2 w Bartoszycach (klasa ukraińska), a w czerwcu tego roku przystąpiłem do egzaminu wstępnego na kierunek pedagogika na Uniwersytecie Łódzkim. Wtedy obowiązywał tzw. nakaz pracy. Z każdego rocznika mogło podjąć studia dzienne tylko dwóch absolwentów, którzy osiągnęli najlepsze wyniki w nauce – jeden na kierunku ścisłym, drugi – humanistycznym. Byłem tym drugim.  Dopiero przygotowując monografię tej szkoły, korzystając z różnych materiałów źródłowych dowiedziałem się, że rada pedagogiczna skierowała mnie na studia pedagogiczne w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku. 



To pewnie moja wielce życzliwa wychowawczyni Halina Krzywańska, postanowiła, że podejmę studia na Uniwersytecie Łódzkim, który ona ukończyła (biologia). Łódź była jej rodzinnym miastem. W czasie egzaminu wstępnego jej rodzina mnie gościła. Mieszkanie znajdowało się w budynku, który był zlokalizowany przy ul. Piotrkowskiej (nieopodal ul. Zielonej). Stąd łatwo było dojechać na ul. Buczka 27 (dzisiaj Kamińskiego), gdzie odbywały się egzaminy wstępne. Blisko też było do dziekanatu wydziału filozoficzno-historycznego i rektoratu (ul. Narutowicza 65).

         Nie pamiętam, gdzie odbywał się egzamin pisemny, a taki przecież musiał być.  Pamiętam tylko, że w pierwszym terminie zdałem wtedy egzamin z języka rosyjskiego, którego w bartoszyckim liceum się nie uczyłem (możliwe były poprawki). O ile się nie mylę, to język obcy na egzaminie wstępnym na studia wprowadzono po raz pierwszy właśnie w 1962 roku. Napiszę tylko o egzaminie ustnym. Zdawałem go z języka polskiego i biologii. Pamiętam salę na pierwszym piętrze przed którą przechadzali się zdenerwowani kandydaci. Rozeszła się bowiem wiadomość, że było kilku kandydatów na jedno miejsce. Dopiero później dowiedziałem się, że podobno w tym roku na 15 miejsc starało się 120 kandydatów, a w rezultacie przyjęto 22.

Na salę egzaminacyjną delikwentów zapraszał mężczyzna w wieku około 30 lat, nieco więcej niż średniego wzrostu, od którego emanował spokój i kultura osobista.

         Po zdaniu egzaminu z języka polskiego, przystąpiłem do egzaminu z biologii. Dopiero wtedy zauważyłem, że członkowie komisji z zainteresowaniem oglądają moje świadectwo maturalne, które jest przekazywane z rąk do rąk. Sądziłem, że to może dlatego, że nie było na nim oceny dostatecznej. Dopiero po jakimś czasie domyśliłem się, że pewnie to zainteresowanie było wywołane tym, iż było to świadectwo dwujęzyczne – dwie strony były w języku polskim, a dwie następne – ukraińskim. Moja klasa była drugą w historii naszego liceum, której absolwenci poszli w świat z takimi świadectwami. Apogeum na tym egzaminie nastąpiło po zakończeniu przeze mnie odpowiedzi z biologii (mówiłem m.in.  na temat mchu – gametofit i sporofit).

         Za długim stołem siedziało 6-8 członków komisji egzaminacyjno-rekrutacyjnej. Pamiętam tylko dwóch jej członków. Przewodniczył komisji zacny doc. Karol Kotłowski. Siedział w środku w białej koszuli i jasnej marynarce na ramionach. Drugim, którego doskonale zapamiętałem, był doc. Stanisław Gerstmann (o ile dobrze pamiętam, to profesorów na łódzkiej pedagogice jeszcze wtedy nie było).  Właśnie on w pewnym momencie trzymając w ręku mój kwestionariusz na studia bardzo uprzejmie, z ciekawością i pewnym zażenowaniem zwrócił się do mnie: - Pan narodowości nie napisał. A jakiej pan jest narodowości? Ja – ocierając pot z czoła, bo było bardzo gorąco, bez wahania odpowiedziałem: - ukraińskiej. Profesor: - To niech pan napisze. Pochyliłem się nad stołem i uczyniłem to.

         Po kilku dniach zostały wywieszone listy z nazwiskami przyjętych na studia i tych, którzy zdali i z powodu braku miejsc nie zostali przyjęci. Swoje nazwisko znalazłem na tej drugiej liście. Była ona długa i moje nazwisko było prawie na początku. Dlaczego, to tego nie potrafię wyjaśnić. Czy to była lista rankingowa, czy też akurat był to zwykły przypadek.

         Po zreferowaniu sytuacji odbyła się narada w rodzinie mojej wychowawczyni, gdzie się zatrzymałem, jak napisałem wcześniej, na okres egzaminów. Powiedziałem wtedy zebranym, że na zawiadomieniu o egzaminie wstępnym jest nazwisko Stefan Hrabec, który, jak orzekli moi rodzice, może być naszym krewnym. Wspólnie zdecydowaliśmy, że będę prosił go o pomoc. Okazałem się odważnym, ryzykownym i nawet namolnym kandydatem, bo poszedłem do prof. S. Hrabca.  

Jak odnalazłem jego mieszkanie przy ul. Uniwersyteckiej 3 – tego nie wiem.  Do dzisiaj natomiast pamiętam usytuowanie lokalu, na parterze, po lewej stronie.  Zapukałem do drzwi, otworzył je mężczyzna słusznego wzrostu, średniej tuszy, o gęstej fryzurze,  który okazał duże zdziwienie na mój widok. Przedstawiłem się, ale moje nazwisko nie zrobiło na gospodarzu wrażenia (a na to liczyłem), powiedziałem, że chodzi o odwołanie-pomoc w sprawie przyjęcia na studia.  Prorektor zripostował: - Nie tutaj! i zamknął zamaszyście drzwi, chociaż zrobi to bez widocznego zdenerwowania.  

         Ponowna narada w rodzinie mojej wychowawczyni. Decyzja była taka, że powinienem udać się do dziekanatu, poprosić o wydanie dokumentów i starać się o przyjęcie w innej uczelni. Gdy znalazłem się w dziekanacie wydziału filozoficzno-historycznego, tam spotkała mnie niespodzianka, a nawet dwie. Pierwsza, dokumentów nie chciano mi wydać, co było anemicznie uzasadniane koniecznością ich opracowania. A było to kilka dni po wywieszeniu list; argumentowałem, że jestem z Olsztyna. 

Nie pomogło. Gdy zrezygnowany wychodziłem z dziekanatu, podążył za mną mężczyzna (wcześniej rozmawiał z sekretarką), który zapraszał kandydatów na egzamin ustny na Buczka.  Zatrzymał się chwilę i zwróciwszy się dyskretnie w moją stronę powiedział przyciszonym głosem: - Niech pan nie rezygnuje. Pan bardzo dobrze zdawał. Niech pan złoży odwołanie. Rozmowy nie było.   Następnie pospiesznie się oddalił.

         Znowu narada w rodzinnym domu mojej wychowawczyni. Złożyłem odwołanie. Opuściłem przyjazne mieszkanie i miłą memu sercu Łódź, którą w ciągu kilku dni pobytu w tym mieście polubiłem. Byłem pierwszy raz dłużej w takim dużym mieście. Sama ulica Piotrkowska, to podobno 7 kilometrów. Czekałem z niecierpliwością na wynik odwołania w rodzinnym domu na wsi w pow. pasłęckim. Po kilku tygodniach, gdy pracowałem z rodzicami na polu przy sianie, listonosz przyniósł list z miłą wiadomością.  Zostałem przyjęty na studia, otrzymałem akademik i wszystkie możliwe wtedy stypendia. Był to jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu, bo ja już od III klasy liceum marzyłem, by studiować pedagogikę.

         Do dzisiaj nadal nurtuje mnie pytanie, po dziesiątkach lat które minęły od tamtych pamiętnych dni, i teraz chyba bardziej niż kiedyś mnie ono dręczy, kim był ten mężczyzna który wtedy mi pomógł i jakie motywy kierowały jego postępowaniem? Myślę, że możliwość jego odnalezienia jest znikoma, ale jednak nie trzeba rezygnować i spróbować to zrobić. Szkoda, że nie podjąłem takich działań wcześniej. Jednak tak to chyba często bywa, że do pewnych decyzji i działań dojrzewa się dosyć długo, czasem za długo. Tak się stało w moim przypadku z rozszyfrowaniem intrygującego mnie zdarzenia, które wtedy miało miejsce.

         Kończąc dodam, że ani wtedy, ani też teraz nie przychodziła mi do głowy myśl, by posądzić doc. Stanisława Gerstmanna o tendencyjność, złośliwość, czy nacjonalizm. To było normalne rutynowe pytanie, bo jako psycholog pewnie dziwił się, że ktoś mając dwujęzyczne świadectwo ukrywa swoją narodowość. I miał rację. Gdy w liceum zapytałem zaprzyjaźnionego profesora co mam wpisać w rubryce „narodowość”, to poradził mi abym wypełnił rubrykę poprzedzającą i następującą po tej, w której należało określić narodowość większymi literami. I tak zrobiłem. Ten profesor nie był Ukraińcem, ale też nie był Polakiem. Doc. Stanisława Gerstmanna wspominam z wielkim sentymentem, bo na egzaminach z psychologii otrzymałem ocenę dostateczną i bardzo dobrą. Ta druga raczej bywała z psychologii rzadkością.

Osobiste wspomnienie absolwenta łódzkiej pedagogiki może wzbogacić naszą wiedzę na temat Uniwersytetu Łódzkiego, który miał znakomitych profesorów m.in. wśród psychologów. Zapewne jego zaciekawienie ukraińskim pochodzeniem kandydata na studia pedagogiczne wynikało z faktu, że on sam pochodził z lwowskiej rodziny.   

Byłem asystentem na UŁ, kiedy dowiedziałem się o tragicznej śmierci profesora S. Gerstmanna. Zginął w tragicznych okolicznościach z członkami własnej rodziny w mieszkaniu na osiedlu Retkinia na skutek uszkodzonej w bloku instalacji gazowej. W czasie studiów uczestniczyłem w wykładach profesora S. Gerstmanna z psychologii ogólnej, które były poprowadzone po mistrzowsku. 

Profesor był znakomitym wykładowcą, o wyjątkowej kulturze osobistej, z szacunkiem traktując studentów, ale zarazem wymagając od nas wiedzy. egzamin jednak prowadziła jego st. asystentka dr psychologii Lucyna Golińska. W minionym roku akademickim nastąpiło uroczyste odnowienie nadania Jej stopnia naukowego doktora.   

Dziękuję S. Łaszynowi za podzielenie się z nami wspomnieniem z egzaminów wstępnych, które tak silnie zapadło w jego pamięci.