Cztery lata temu miałem przyjemność przeczytania książki monograficznej Stefana Łaszyna o Liceum Pedagogicznym Nr 2 w Bartoszycach. Moje ostatnie dwa wpisy poświęcone ocenianiu w szkołach zachęciły do zabrania głosu na ten temat, toteż publikuję Jego wypowiedź:
Uczęszczałem do dwóch liceów pedagogicznych. W pierwszym byłem jednym z najgorszych uczniów w klasie, w drugim - wyraźnym klasowym prymusem. W pierwszej szkole wśród wystawianych uczniom ocen znaczne miejsce zajmowaly „niedostateczne”. Ocenianie było grożnym narzędziem w rękach nauczycieli i postrachem dla uczniów. Przodowała w tym jedna z polonistek. O jej osobowości nie będę pisał, bo nie wypada. O postępowaniu pedagogicznym chyba można, bo była osobą publiczną. Nie wiem jakie miała przygotowanie metodyczne. Wiem, że nie ukończyła pełnych studiów wyższych (magistersterskich).
W ciągu kilku kolejnych zajęć dyktowała treść lekcji, a uczniowie wszystko skrzętnie zapisywali w zeszytach. Potem sprawdzała te notatki. Następnie przez kilka kolejnych lekcji odpytywała uczniów. Musieliśmy prawie dosłownie recytować to, co było w notatkach. Każde odpytywanie wiało grozą. Pamiętam, jak pewnego dnia pani profesor po „odpytaniu” kilku pierwszych uczniów z listy w dzienniku klasowym orzekła: - Stwierdzam, że klasa nieprzygotowana. Wszystkim stawiam dwa.
Klasa liczyła około 40 uczniów (pierwsza klasa w
pięcioletnim cyklu kształcenia). Wszyscy otrzymali „dwóje”. Nikt nie
zaprotestował. Panowało milczenie. Dostało się nawet nieobecnym tego dnia w
szkole. Gdy wróciliśmy do internatu, to oznajmiliśmy naszym chorym kolegom
(wtedy chorzy przebywali w tzw. izolatkach), że otrzymali dwóje z polskiego. Ci
nie chcieli dać temu wiary i skomentowali tę wiadomość niecenzuralnymi
słowami, których tutaj nie mogę
przywołać, chociaż dokładnie je pamiętam.
Moja sytuacja poprawila się radykalnie, gdy zmieniłem liceum. Nowa polonistka była osobą o szerokim horyzoncie intelektualnym. Znała języki obce, m.in. niemiecki i francuski. Pierwszego uczyła nas w ramach zajęć nadobowiązkowych. Drugim władała dlatego, że przez kilka lat mieszkała we Francji. Wróciła do Polski po wojnie. Pani profesor wykładała, jak to się wtedy mówiło, nowy materiał w sposób przystępny i usystematyzowany.
Można było zanotować najważniejsze rzeczy. Opracowań podręcznikowych, oprócz wypisów, jakoś wtedy nie było. W czasie odpytywania uczniowie referowali treść lekcji „swoimi słowami”.i nie doświadczali wielkiego stresu. Dodam tylko, że było to liceum utrakwistyczne. Pięciu przedmiotów nauczano w niepolskim języku. Wskaźnik odsiewu i odpadu był wysoki. Pomimo to uczniowie do dzisiaj wspominają swoją szkołę z sympatią.
Opisane wyżej doświadczenia ukształtowały mój stosunek do oceny szkolnej, która miała odzwierciedlać stopień opanowania przez uczniów wiadomości i umiejętności wymaganych programem nauczania, a pełniła zupełnie inną rolę. Przekonały mnie, że oceny szkolne są bardzo subiektywne. Zrozumiałem też, że ocenianie nie musi być dla ucznia katorgą, wyrokiem, walką nauczyciela z uczniem (walką nierówną), chociaż pewien niepokój ze strony ucznia zawsze tej czynności towarzyszy.
Pracując w szkole średniej i
wyższej starałem się tak prowadzić ocenianie, by nie wywoływało ono nadmiernego
stresu u ucznia/studenta i aby nie
naruszało jego godności osobistej. Przyznam, że miałem problemy z wystawianiem
ocen. Nigdy nie byłem pewien, czy w sposób adekwatny odzwierciedlają one to, co
usłyszałem w czasie odpowiedzi ustnej. Gdy nie byłem pewien, to zawsze wolałem
dać jeden stopień w górę, niż w dół. Łatwiej było z pracami pisemnymi.
Skategoryzowanych testów raczej nie stosowano na przedmiotach humanistycznych,
gdyż uważano, że to pomocnicze narzędzie pomiaru wyników nauczania. Inne było i
jest podejście do tej sprawy na Zachodzie. To już jednak odrębny temat. Mam w
tym zakresie też pewne doświadczenie.
Z dwóch liceów wyniosłem odmienne doświadczenia na temat oceniania. Doceniam je, bo pozwoliły zrozumieć, jak skomplikowana i delikatna jest sprawa oceny postępów w nauce ucznia i w ogóle oceny człowieka. Takie oceny określają i decydują niekiedy arbitralnie o życiowym losie jednostki. Pierwsze liceum, które mnie wyeliminowało, zmusiło mnie abym znalazł odpowiednią dla siebie szkołę i jestem mu za to wdzięczny.
Tę drugą
szkołę ukończyłem bez trójki na światectwie maturalnym i zostałem wytypowany na
studia na Uniwersytecie Łódzkim. Wtedy obowiązywały nakazy pracy i tylko dwóch
najlepszych uczniów z klasy mogło podjąć wyższe studia. O dalszym swoim rozwoju
naukowym i pracy nauczycielskiej, którą kochałem i której byłem entuzjastą, nie
będę już pisał, by objętością wypowiedzi nie wprowadzić w zakłopotanie Moderatora i nie zanudzić Czytelników.
Jestem za ocenianiem bez klasycznych stopni szkolnych,
wszędzie tam, gdzie to tylko jest możliwe. Jak to osiągnąć, to już jednak oddzielny
i niełatwy problem.
Miałbym ogromną satysfakcję, gdyby ktoś z moich klasowych
kolegów, i nie tylko, przeczytał moją wypowiedź i potwierdził lub zaprzeczył
temu, co wyżej napisałem o mojej pierwszej szkole średniej. Jak stwierdziłem
wcześniej, każda ocena jest subiektywna. Tej prawidłowości podlega też moja
wypowiedź.
Nie podpisuję się pod
tekstem imieniem i nazwiskiem, chociaż mógłbym to zrobić, ale przecież
nie personalia są tutaj ważne. Ważny jest problem, który wyżej starałem się
naświetlić w kontekście własnego doświadczenia. Być może ktoś uzna moją
wypowiedź za banalną. Ma do tego prawo. Ja po prostu miałem potrzebę wyrzucić z
siebie odległe przeżycia i akurat
nadarzyła się okazja, by to zrobić.
Uważam, że moje wyznania wiążą się z problemem oceny szkolnej podjętym
przez Profesora i dlatego zdecydowałem się o nich napisać.