24 listopada 2020

Oświata między dwoma kryzysami

 

Są książki w mojej bibliotece, do których chętnie powracam. Ta, którą chcę dzisiaj przywołać, została wydana w 1996 r., a więc w wolnej już od rosyjskiej i quasi totalitarnej pedagogiki Rzeczpospolitej. Słowa uznania należą się autorce - "Zarysu historii wychowania (1944-1989). Oświata i pedagogika pomiędzy dwoma kryzysami, część IV" (Kielce: WP ZNP)  pani prof. dr hab. Teresie Hejnickiej-Bezwińskiej  z Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy za historyczno-problemowe studium "czarnej pedagogiki" okresu PRL. 

 

Okazuje się bowiem, że historia zatacza koło. Wiele procesów społeczno-politycznych, mechanizmów rządzenia, strategii kierowania oświatą i rozstrzygnięć prawnych w edukacji na jej wszystkich poziomach było i jest odtwarzanych, kopiowanych, naśladowanych w III RP, nie tylko przez rządy Zjednoczonej Prawicy, ale także jej poprzedników z lewicy (postkomunistycznej oraz związkowej), partii liberalnej (rzekomo obywatelskiej) czy chrześcijańsko-demokratycznej. 

 

Skoro młodzież zajmująca wysokie stanowiska w polskim rządzie nie zna własnej historii, bo przyszła na świat po 1989 r. a w szkołach nie miała chyba szczególnych osiągnięć, to może jednak trzeba przypominać, skąd nieco starsze od niej pokolenie sięga po rozwiązania podobne do minionych, chociaż są już stosowane w odmiennym ustroju. Jak to z uniwersalnymi narzędziami bywa, są one te same, ale nie takie same.    

 

W PRL mieliśmy znacznie łatwiej, bo było wiadomo, kto wróg, a kto swój. Po trzydziestu latach przemian już nie wiadomo, who is who, gdyż trans-formacja utrwaliła się w odniesieniu do oświaty i szkolnictwa wyższego formacją w transie. Tak, jak w PRL historia była zafałszowana, miała "białe plamy", także w wyniku działań cenzury politycznej, tak i dzisiaj mamy jej odprysk w postaci przeformatowania wiedzy historycznej, społecznej, prawnej, nie tyle na poziomie opisu faktów, norm, idei i wydarzeń,  gdyż tych cenzura już nie ukryje, ile ich interpretacji i zmian w gronie autorów czy "bohaterów" narodowych.

 

Młodzi pytają o zakres totalitaryzmu w dziejach Polski Ludowej. T. Hejnicka-Bezwińska przywołuje za Romanem Bäckerem, że jest to odmienny od wszelkich innych niedemokratyczny system rządzenia, (...) polegający na całkowitej negacji i jednocześnie zmistyfikowaniu wszystkich pojęć używanych wobec i w ramach społeczeństwa obywatelskiego; charakteryzujący się dążeniem do opanowania wszystkich dziedzin życia społecznego i ludzkiego, a w swej dojrzałej postaci nieograniczoną władzą zorganizowanej grupy - legitymizującej się posiadaniem "prawdy": wyzwolenia ludzkości, rasy itd., oraz biernym przyzwoleniem tłumu (s.7). 

 

Celem totalitarnych rządów jest stworzenie NOWEGO CZŁOWIEKA, w odróżnieniu od systemów autorytarnych, których władze marginalizują obywateli, wypierają ich ze sfer życia publicznego i pozbawiają wpływu na sprawy publiczne i państwowe (s.8). 

 

O jakości polityki oświatowej nie rozstrzygają deklaracje ministrów, premiera czy przywódców partii władzy, nawet nie regulacje prawne, tylko osoby zaangażowane w praktykę oświatową i jej naukowe lub ideologiczne upełnomocnienie. Czynnikiem współsprawczym są także zaniechania głównych aktorów edukacji, blokady czy bariery, jakie uruchamiali, by do niej nie doszło w takim czy innym charakterze. 

 

Jak pisze T. Hejnicka-Bezwińska: Upaństwowienie kwestii edukacyjnych jest legitymizacją dla ingerencji państwa w strukturę i funkcjonowanie systemu oświatowego. Ingerencja mająca przyzwolenie społeczne nazywa się troską państwa  o sprawy edukacji i wykształcenie obywateli (s.36).

 

Etatystyczna doktryna zarządzania oświatą jest polityką represyjną, dążącą do uformowania odgórnie szkoły jednolitej, scentralizowanej i zbiurokratyzowanej, a podporządkowanej ideologii partii władzy. W okresie PRL mieliśmy do czynienia z fenomenem "sowietyzacji" oświaty. 

 

To Biuro Polityczne KC PZPR podejmowały uchwały o głównych kierunkach formacji ideowo-wychowawczej na każdy rok szkolny. Władze resortu oświaty rozbudowywały aparat administracyjny, by mogły poddawać kontroli ideologicznej nauczycieli i uczniów, rzecz jasna - dla ich dobra. Skutkowało to donosicielstwem, zdradą, nielojalnością, obojętnością na ludzkie cierpienie, zaś (...)  strach wywołany represjami wobec wszelkich form oporu czy solidarności z pokrzywdzonymi zagłuszał resztki sumienia (s. 47). 

 

Proces destalinizacji nie zakończył się - jak pisała o tym Profesor - do wczoraj, a można to zaktualizować, że nie uporaliśmy się z nim do dzisiaj. Słusznie zatem Autorka stwierdza, że drugim, niesłychanie ważnym elementem w procesie sowietyzacji było  (...) zbudowanie systemu informacji, gwarantującego monopol rządzących w zakresie wytwarzania prawdy o dystrybucji informacji (s. 49).  

 

Przyczyniali się do tego "dworscy pedagodzy", którzy zajmowali się bezgranicznym oddaniem władzy w uzasadnianiu i kształtowaniu "naukowego światopoglądu" w ramach sowietyzacji rozpraw naukowych  i treści podręczników szkolnych. Autorka opisuje ofensywę ideologiczną w minionym ustroju, którą cechowała nowomowa. Ta jednak jest charakterystyczna dla każdej władzy, która chce zmonopolizować w polityce język mający tworzyć nową rzeczywistość w ramah przekazu jedynie słusznej prawdy.     


W minionym ustroju jednym z elementów tej ofensywy była także walka z Kościołem katolickim, z religijnością Polaków, by poszerzać laicyzację społeczeństwa, a zarazem uniemożliwiać opozycji uzyskiwanie wsparcia tej instytucji w działaniach antyrządowych. 


Wreszcie panujący czynili wszystko, co możliwe, żeby rozbić naturalne więzi społeczne, by obywatele żyli w ciągłej niepewności, strachu przed możliwymi represjami. Totalny amoralizm był zawsze właściwy systemom ideokratycznym (s. 70). 

Nic dziwnego, że donosicielstwo stawało się cnotą, w imię rzekomo lepszego jutra. Czymś powszechnym, banalnym stawała się obecność ZŁA. przemocy, manipulacji, demoralizacji, bo rządzący dobrze wiedzieli, że (...) dla zwycięstwa zła wystarczy, by dobrzy ludzie nic nie robili (s. 73). 

Wreszcie dialog pozorny, dzisiaj określany mianem konsultacji społecznych, był warunkiem trwania monowładzy, która nie życzyła sobie jakiejkolwiek tolerancji wobec inności w każdej sferze życia, także w kulturze, nauce i oświacie.  Autorka książki przypomina o służebnej roli nauki zawłaszczonej przez ideologię totalitarnego komunizmu.  Pojęcie nauki - podobnie jak pojęcie "kultury" - zostało instrumentalnie zawłaszczone, zgodnie zresztą z zasadami nowomowy (...) [s.78].

Wydają się konieczne dzisiaj, po trzydziestu latach formacji w transie innych ideologii rzetelne badania nie tylko historyczne (m.in. via IPN czy instytuty naukowe), ale i społeczne, psychologiczne, socjologiczne i pedagogiczne dotyczące pozostałości syndromu "homo sovieticus", który głeboko wpisany w biografie wielu osób, dzisiaj jest - być może podświadomie - wpisywany w działania pro- albo antyrządowe, i to bez względu na to, jaka opcja polityczna i ideologiczna sprawuje tę władzę. 

 

Nadal mamy wszem i wobec ludzi pokornych, bezmyślnych, cynicznych pseudokrytyków, fałszerzy i postprawdziwków w narodowo-prawicowych czy lewicowych wydawnictwach prasowych i sieciach medialnych. Odtwarzane są kolejne - jak pisze p. Profesor - "śrubki" w wielkiej machinie społecznej [s. 79]. 

Nie mogę zgodzić się tylko z óczesną tezą w tej książce, jakoby (...) wszystkie dyscypliny naukowe dokonały już swoistego "rozrachunku" z procesem sowietyzacji w nauce polskiej i jego skutkami (...) [s.8]. Od czasu wydania publikacji upłynęły 24 lata, a w psychologii i socjologii wcale nie doczekaliśmy się takiego bilansu. 

Nadal króluje scjentyzm jako wzór naukowości, a jego szczytowym osiągnięciem są badania scjentometryczne prezentowane jako jedynie wiarygodne źródło czyjejś naukowości. Pomijam nonsens tej formuły, to jednak gdyby ją nawet uznać za znaczącą, należałoby zlikwidować niektóre instytuty naukowe, katedry i zakłady, także w PAN, a kto wie, czy i nie pozbawić statusu niektóre uniwersytety. 

Przysłowiowe "wciskanie kitu" o rzekomej widzialności międzynarodowej dzięki wskaźnikom statystycznym nie wytrzymuje konfrontacji z jakościową analizą rzekomych nowości w wielu artykułach znaczących przecież na świecie czasopism naukowych. Doskonale wiemy o tym, jak przecierane są szlaki dostępu do nich dla niektórych pseudonaukowców, których teksty nie ukazałaby się w języku polskim, bo autor musiałby spalić się ze wstydu. Rzecz jasna ta uwaga dotyczy marginesu, ale jednak...

Z publikowanych w znakomitych pracach prof. Marka Kwieka wyników badań wynika, że prawidłowością jest publikowanie wartościowych rozpraw jedynie przez 10 proc. uczonych na całym świecie, w niemalże wszystkich krajach. Jak widzę zachwyt profesorów nad wykazem kilkunastu artykułów opublikowanych w języku angielskim, które poza warsztatowym opanowaniem technik statystycznych nie wnoszą niczego nowego do nauki, to zastanawiam się nad tym, czy aby syndrom minionej epoki nie przebrał się w szaty naukowego pozoranctwa i cwaniactwa. 

Absolutnie rację miała T. Hejnicka-Bezwińska pisząc, że zakorzeniona strukturalnie, biograficznie i symbolicznie koncepcja socjalistycznej oświaty trwa nadal, podobnie jak jej skutki są przeniesione do struktur władzy (politycznej, nauczycielskiej, związkowej itp.) w ludzkiej mentalności [s.87]. Każda partia polityczna w okresie 30-lecia miała swoje "ofensywy ideologiczne". Czyż nie? Pisał o tym jeden z przywołanych w tej książce socjologów: 

Każdy ład monocentryczny musi jednak być ładem ideokratycznym. (...) Z tego właśnie powodu system oświatowy oraz środki masowego przekazu (błędem byłoby nazwanie ich "środkami masowej komunikacji") stanowią podstawowe  kanały, za pomocą których dokonuje się dystrybucji informacji, służących wytwarzaniu określonej i pożądanej wizji świata. Cały system przekazu informacji musi więc być scentralizowany, zetatyzowany i zbiurokratyzowany. Centrum do końca nie zrezygnowało z monopolu państwa w oświacie i środkach masowego przekazu, jak również nie zrezygnowało z monopolu cenzury, nawet w odniesieniu do prac naukowych [s. 93].  

Niemalże każda zmiana w resorcie edukacji "demoralizowała środowiska naukowe", toteż ze zmianą polityczną niektórzy profesorowie (PSL, SLD, PO i PiS) doświadczali "dramatu sfrustrowanej godności"  [s. 88] albo nie spoglądali w lustro. W końcu służalczo (za dobrą zapłatą z funduszy europejskich) wzmacniali trzy cechy monocentrycznej władzy: uniformizację, unifikację i indoktrynację. Nadal mamy zasadę "pozoru" i "uwiedzenia" w polskim szkolnictwie i nauce. 

Niestety, rację ma prof. T. Hejnicka-Bezwińska, że socjalizm zniszczył także możliwość rozpoznania ingerencji cenzury i przyczyn nieukazywania się niektórych rozpraw naukowych z powodów politycznych, ideologicznych. Nadal rządzący generują mit reformowalności systemu oświatowego w gorsecie nadzoru i reżimu dyscyplinowania nauczycieli. Tak polskie "elity" zdradziły w ciągu 30-lecia RP wartości rewolucji Solidarności, które pozostały - w przypadku oświaty - w dużej mierze jedynie na papierze.