08 lutego 2022

Czy MEiN stosuje w sprawie nauczycieli doktrynę Salzmanna?

 


Pastor ewangelicki i pedagog Christian Gotthilf Salzmann (1744-1811) reprezentujący humanistyczny nurt wychowania w pedagogice tego kraju był określany jako niemiecki Rousseau. W jego polskojęycznej wersji biogramu w Wikipedii nie uwzględniono książeczki, która ukazała się w przekładzie na język polski Zofii Sennewald w 1904 roku, w serii  M. Arcta w Warszawie "Książki dla wszystkich". Cenzura dopuściła ją do druku już w 1803 r. 

Z biogramu w niemieckiej wersji Wikipedii wynika, że niemieckojęzyczna  edycja tego tytułu ukazała się dwa lata później, bo w 1806 r.  pod tytułem Ameisenbüchlein oder Anweisung zu einer vernünftigen Erziehung der Erzieher. Polska tłumaczka korzystała z wcześniej udostępnionej jej broszury. 

Salzmann był oświatowym filantropem, którego zalicza się do grona pedagogów nowego wychowania, jednego z 410 na całym świecie pedagogów reform. W marcu 1784 roku przyjechał do Schnepfenthal, by powołać w niej niepubliczną szkołę z internatem  "Philantropin Schnepfenthal", która do dziś znana  jest z kształcenia dwujęzycznego jako "Salzmannschule Schnepfenthal". Wówczas zachęcał rodziców z całego kraju, by kierowali swoje dzieci do tej właśnie szkoły. 

Ciekawostką jest, że od 2015 roku wprowadzono w obecnym gimnazjum od 5 klasy edukację w języku angielskim, zaś od 6 klasy obowiązek wyboru drugiego, ale pozaeuropejskiego języka obcego: chińskiego, japońskiego lub arabskiego. Przywołuję tę informację, bo w Polsce minister edukacji i nauki ograniczył środki na nauczanie w języku niemieckim dla dzieci mniejszości  niemieckiej w naszym kraju, zaś nie ma zachęt do kształcenia w tym języku polskich uczniów. 

Nad wejściem do powstałej dzięki Salzmannowi szkoły z internatem widniał napis: D.D. H., który wyznaczał trzy kluczowe aktywności życiowe: Denken - myśleć, Dulden - ścierpieć/być tolerancyjnym i Handeln - działać). Pisząc książkę o konieczności wychowania wychowawców pastor podkreślał, że na nic zdadzą się publikacje o wychowaniu, skoro nauczyciele i opiekunowie sami nie są właściwie wychowani. 

Jak pisał: (...) serca ludzi dorosłych podobne są do gleby, na której już rosną różne chwasty o grubych korzeniach. Trzeba je z wielkim trudem wyplenić, jeśli ma wzejść nasienie, które posiejmy. Serca ludzi dorosłych - to marmur, który musimy ostrożnie obciosywać, a często po długiej i ciężkiej pracy natrafiamy na żyłę, uniemożliwiającą nam dalszą robotę (s. 9).   

Tak zaczynał się w tym kraju rozwój subdyscypliny nauk o wychowaniu, którą dzisiaj określa się mianem pedeutologii. Wychowanie traktowano bowiem jak dzieło sztuki, do którego wytworzenia trzeba przygotować najpierw wychowawców jako artystów/kreatorów dziecięcych dusz. Pedagog musi być optymistą, który nie narzeka na trud własnej pracy, gdyż ten zawsze mu się opłaci, jeśli inwestuje weń własne serce i zaangażowanie. 

Jeśli potrafisz być prawdziwym kierownikiem młodzieży, to się dostroisz do ich tonu i ogólna wesołość zbawienny wpływ na ciebie wywrzeć musi.  Doświadczenie nas uczy, że ludzie, przestający ciągle z dziećmi i młodymi, dożywają późnego wieku i mało się starzeją, gdy przeciwnie ci, którzy się obracają tylko w ciężkiej atmosferze dorosłych, więdną szybko (s.10-11).      

      Na prawie sto lat przed pojawieniem się rozpraw z pedagogiki nowego wychowania pojawiały się zasady pedagogiki pozytywnej, które rozmrażały autorytarne, formalistyczne i oparte na surowej dyscyplinie kształcenie dzieci i młodzieży. Jak pisał Salzmann: 

(...) wesołość i pogoda młodocianego wieku, wywierają silny wpływ, o ile naturalnie sami ich nie popsujemy przez nasz zły humor (...) Jeśli nauczanie ma być sumienne, to powinniśmy odrzucić na bok wszelkie niehumory i nastroić się na ton wesoły. W ten sposób nauczyciel odmładza się ciągle i chroni się przed starością wraz z jej dolegliwościami [s.11-12].        

Pedeutologia Salzmanna ufundowana była na idei sokratejskiego samowychowania wychowawców, którzy chcąc być wzorami osobowymi dla swoich uczniów, muszą także pracować nad sobą. Przysłowie docendo discimus (ucząc innych, uczymy się sami) jest prawdziwem i w moralnem znaczeniu. A więc, starając się o moralny rozwój dzieci, stajemy się sami lepszymi [s. 13]. 

W publikacji odzwierciedla się jakże charakterystyczny a wciąż trudny do pokonania także w XXI wieku w naszym społeczeństwie mit nauczycielki-siłaczki, wychowawcy-proletariusza, którym nie wolno upominać się o godną, wysoką zapłatę za ich pracę, gdyż musi im wystarczyć dobre samopoczucie i nadzieja na długie życie, co tak uzasadniał C.G. Salzmann: 

(...) jeśli jako wychowawca będziesz zdrów i wesół, a jako człowiek dojdziesz do wysokiego szczebla rozwoju moralnego, czy nie jesteś dostatecznie wynagrodzony? Chociażbyś nawet cierpiał niedostatek, nie powinieneś się skarżyć. (...) Wolisz może być chorym i zasiadać przy suto zastawionym stole, aniżeli z apetytem spożywać skromne potrawy? Może chcesz mieć w koło siebie zgiełk i wrzawę, a w duszy zgryzotę, zamiast widzieć na około spokój, a w sercu czuć pogodę? Pragniesz może przewodzić hordzie dusz przedajnych, zamiast panować nad sobą samym? [s. 13] 

    Autor książki skierował swoje myśli do tych, którzy odczuwali doniosłość roli wychowawcy godząc się na sytuację bycia niedocenianymi przez podmioty prowadzące szkołę. Trudno jest zatem nie zgodzić się z jego tezą, która w Polsce jest niezwykle aktualna, a mianowicie, iż nie minęły czasy, (...) gdy zawód wychowawcy był w pogardzie [s.14]. 

Właśnie resort edukacji poinformował media, że nie zamierza nowelizować Karty Nauczyciela i podwyższać nauczycielom wynagrodzenie, skoro związkowcy oponują przed pozorowaniem przez władze rzekomego wzrostu płac. Nie dość, że "Nowy Ład" okazał się dziewiętnastowieczną doktryną Salzmanna, to  jeszcze władze resortu kreują się na ofiary.