07 października 2017

Demagogiczny postulat wyrugowania z procesu kształcenia prac domowych


Od pewnego czasu eksponowana jest w mediach publicznych kwestia, która nie powinna zajmować czasu ani ministrowi edukacji narodowej, ani Rzecznikowi Praw Dziecka, gdyż stanowi wyjętą z kontekstu i całego procesu kształcenia "cegiełkę", którą można dla pozadydaktycznych i pozawychowawczych celów wzajemnie się obrzucać rzekomo w interesie "dobra dziecka".

Nie ma nic gorszego w debacie publicznej, jak właśnie upolitycznianie jednego z elementów całego procesu kształcenia w szkolnictwie publicznym, by nadać mu charakter czegoś wyjątkowego, szczególnego, a nawet rozstrzygającego o kondycji zdrowotnej, psychicznej i duchowej uczniów. Rzecz jasna, nie podważam argumentów, którymi operują obie strony sporu o to, czy nauczyciele powinni zadawać dzieciom prace domowe, czy też nie.

Rzecznik Praw Dziecka napisał do minister edukacji - Anny Zalewskiej, że zbytnie obciążanie uczniów zadaniami domowymi jest niezgodne z prawem: " Ilość zadawanych prac domowych niejednokrotnie powoduje, że dzieci i młodzież mają ograniczoną możliwość aktywnego uczestniczenia w życiu rodzinnym, w tym kultywowania tradycji wspólnego spędzania czasu z rodzicami i rodzeństwem, a także wywiązywania się z obowiązków domowych, które również odgrywają istotną funkcję wychowawczą. (...)

A zgodnie z konwencją o prawach dziecka młodzi ludzie mają prawo do wypoczynku i czasu wolnego, do uczestniczenia w zabawach i zajęciach rekreacyjnych, stosownych do ich wieku. Polska zobowiązała się do przestrzegania i popierania prawa dziecka do wszechstronnego uczestnictwa w życiu kulturalnym i artystycznym oraz do sprzyjania i tworzenia właściwych i równych sposobności dla działalności kulturalnej, artystycznej, rekreacyjnej oraz wykorzystania czasu wolnego.


Na to dictum odpowiedział wiceminister Maciej Kopeć, że "(...)celem prac domowych jest wspomaganie pracy dydaktycznej nauczyciela, zaś (...) w kwestii nadmiernych obciążeń uczniów pracami domowymi rada rodziców może wystąpić do dyrektora szkoły lub do kuratorium(...).

Chyba Rzecznik nie ma najlepszego doradcy w tej kwestii, skoro dał się wpuścić w przysłowiowe maliny. To, że jacyś rodzice piszą do niego listy z zatroskania o przeciążenie psychiczne dziecka w wyniku zadawanych mu w szkole prac domowych, jest zrozumiałe, bo w końcu większość rodziców nie ma profesjonalnej wiedzy na temat organizacji procesu kształcenia i kieruje się intuicją lub złą pamięcią z czasów własnego dzieciństwa szkolnej traumy.

Natomiast generalizacja na tej podstawie, że "wszyscy nauczyciele nadmiernie obciążają uczniów pracami domowymi" jest tak samo absurdalna i pozbawiona pedagogicznej mądrości, jak rodzicielskie roszczenia. Wystarczyłoby zajrzeć do podręczników z dydaktyki ogólnej czy historii szkolnictwa, by po pierwsze dowiedzieć się, że postulat powszechnego sprowadzenia do minimum zadawania uczniom ćwiczeń do domu, aby wszystkiego nauczyły się w szkole jest demagogiczny, a pojawił się w 1930 r. jako jedno z wielu haseł politycznych w ramach przygotowywanej reformy szkolnej.

Jak pisał o tym Bogdan Nawroczyński w znakomitej książce "Zasady nauczania" (1923) wyniki badan naukowych wskazują na zalety prac domowych, (...) jakich nie posiada zwykłą praca szkolna. Starszym uczniom pozwala ona np. okazać dużo samodzielności, niż to jest możliwe przy wykonywaniu wypracowań klasowych. Młodsi nie umieją jeszcze pracować samodzielnie i dlatego w pierwszych latach nauczania nie należałoby zadawać do domu zupełnie. Dalszy wniosek, który można wysnuć z tych badań, polega na tem, iż pracy domowej nie można zastąpić przez zwykłą pracę szkolną, czy będą nią zadania klasowe typu egzaminacyjnego, czy też praca uczniów podczas zajęć głośnych. (s. 249).

Słusznie Bogdan Nawroczyński wskazywał tyle lat temu, że istota procesu kształcenia jest nauczenie dzieci tego, jak powinny się uczyć. Wybitny uczony opisuje w swojej rozprawie, jak w USA rozwiązywano powyższy problem w ramach reform pod nazwą supervised study albo directed learning. Tyle tylko, że w Ameryce Północnej nie ma centralizmu szkolnego, a nauczyciele doceniani są za to, jak rozwiązywać parcjalne, czasami doraźne problemy natury wychowawczej, autodydaktycznej czy organizacyjnej, by okres edukacji powszechnej nie kojarzył się dzieciom i młodzieży z przerostem, przeciążeniem czy męczarnią. Młode pokolenie w III RP jeszcze długo będzie się męczyć w szkolnictwie publicznym, którego procesami chcą sterować odgórnie politycy i pedagogiczni ignoranci.

Przy tej okazji, jeszcze dwie uwagi. Na szkole znają się wszyscy, ale - jak widać - nie wszyscy radzą sobie z wiedzą naukową w tym zakresie, także urzędujący w MEN tzw. nadzór pedagogiczny. Ta nazwa powinna być zastąpiona "nadzorem politycznym", gdyż z pedagogiką niewiele on ma wspólnego.

Druga kwestia, to pojawiający się co jakiś czas wyskok wrażliwego na nowinki edukacyjne nauczyciela, który podejrzał w niepublicznej szkole w Niemczech, we Francji czy Anglii jakieś rozwiązanie i nim się bezrefleksyjnie zachwycił. emocje były przy tym tak silne, że bez zastanowienia nad usytuowaniem jakiegoś rozwiązania dydaktycznego w całej strukturze organizacyjnej, metodycznej i ekonomicznej danej placówki postanowił je przenieść do własnej szkoły, chociaż ta funkcjonuje w zupełnie innych realiach i ramach prawnych czy kulturowych.

Takich nowinek dydaktycznych mamy całe mnóstwo, które pod pozorem jedynie słusznego rozwiązania, a zaniedbywanego czy niedostrzeganego przez władze, nie jest jeszcze powszechnie obowiązującym w polskich szkołach,co musi źle świadczyć o resorcie edukacji. Niestety, im dłużej będziemy tkwić mentalnie i strukturalnie (jurydycznie) w rozwiązaniach etatystycznej, centralistycznej polityki szkolnej, tym częściej oderwane od całości fragmenty sztuki kształcenia będą stawały się pretekstem do kontynuowania dzięki temu z udziałem środowisk nauczycielskich wojny politycznej między władzą a opozycją. Z pedagogiką szkolną i dydaktyką ogólną nie ma to jednak nic wspólnego.

20 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Szanowny Panie Profesorze, jak zwykle trafna refleksja, poparta zasadami dydaktyki.
Ma Pan Profesor rację, poza tym ja jako rodzic nie zgadzam się z listem jakichś tam rodziców (podejrzewam garstki), myślę że nawet większość jest za pracami domowymi. W zaciszu domowego pokoju dziecko ma szansę przemyśleć i zgłębić pewne kwestie, poczytać podręcznik - jeśli w trakcie lekcji problem był omówiony w domu warto poszerzyć wiedzę z różnych źródeł. Argument doradców RPD,że nie każde dziecko ma warunki nie jest trafny. Dobry wychowawca wie, które dzieci nie mogą odrobić prac domowych i przecież nie będzie dziecka za to karał.Często słyszy się od rodziców a bo na Zachodzie to.., a bo w prywatnej szkole to...Owszem ale jaka jest architektoniczna przestrzeń do samodzielnej pracy ucznia w szkołach na świecie (biblioteki - mediateki, specjalne sale do tutoringu itp.) a jaka w podstawówce z 600 uczniami na Bemowie w Warszawie.
Praca domowa w warunkach polskiej szkoły publicznej jest COOL !!!!!!!!!!!!!!!
Rodzic wielodzietny

Marek Piotrowski pisze...

Część rodziców oczekuje wesołej, przyjemnej nauki, bez prac domowych, bez ocen (a na pewno tych złych). Jednocześnie, ci sami rodzice oczekują zwycięstw w olimpiadach, certyfikatów językowych, punktów do liceum za wyniki, no i wysokich kompetencji (wiedzy, umiejętności i postaw). Ogłupiani przez pseudo autorytety, zapominają o dwóch prawdach:
1. to, co w nasze dzieci uzyskają wymaga ich pracy i wyrzeczeń,
2. na niepowodzeniach naszych dzieci żerują : pseudo pedagodzy, pseudo psycholodzy i zaślepieni władzą politycy, w tym różnego rodzaj rzecznicy.

Anonimowy pisze...

W dobie postprawdy wyniki badań większości odbiorców wprawdzie nie przeszkadzają - ważniejsze są nowinki... Ale poważne, duże i podłużne badanie niemieckie wyraźnie pokazuje, że zaangażowanie w prace domowe stymuluje rozwój sumienności - najważniejszego (poza inteligencją) czynniki stojącego za sukcesami szkolnymi i nie tylko szkolnymi. Więcej tu: http://www.sciencedirect.com/science/article/pii/S0092656616302446

Anonimowy pisze...

Polecam zapoznać się z rozporządzeniem Ministra z dn. 28 marca 2017 poz 703 określające czas pracy uczniów w szkole na 32h/tydz (nie licząc religii, WDŻetów, godzin dyrektorskich, itp) (dane dla 7 klasy SP). W tym kontekście odsyłanie rodziców do dyrektora szkoły lub kuratorium to czysta hipokryzja.

W tym konkretnym roku i w tej konkretnej klasie prace domowe to coś, co przeszkadza mi nie tylko nauczyć dziecko podstawowych umiejętności (pływanie, jazda na rowerze, topografia miasta, wizyta w teatrze lub filharmonii, ...) ale również przygotować je do konkursów i olimpiad. To coś, co sprawia, że na realizację podstawy programowej na poziomie dostatecznym/dobrym całkiem zdolne dziecko musi poświęcić 50h/tydz.

Popieram ideę pracy domowej. Jestem przeciwko ślepemu jej wdrażaniu.

Anonimowy pisze...

A może byśmy - my pedagodzy - zajęli się polskimi dziećmi odbieranymi przez Jugendamt - ok. 20 tyś.
oraz w Anglii
https://www.youtube.com/watch?v=2SgvRUGQRqg
i Szwecji

PEDAGOG pisze...

Otrzymałem List, jaki skierował w dn. 7.10.2017 r. do Pana Marka Michalaka dyrektor szkoły i redaktor czasopisma "Wokół Szkoły" Jarosław Pytlak: Polecam:
http://www.wokolszkoly.edu.pl/blog/list-do-rzecznika-praw-dziecka.html

Anonimowy pisze...

Jak najmniej szkolnej pracy w domu.

Anonimowy pisze...

Zdaje się, że jesteście Państwo nieco oderwani od rzeczywistości. Mam troje dzieci. Najstarsza córka jest już studentką, wcześniej uczyła się w liceum dwujęzycznym. "Gasiła światło" codziennie po północy i nie dlatego, że wcześniej rozwijała swoje pasje, uprawiała sport, odkrywała czy też badał rzeczy sobie nieznane. Nie, ona tylko ODRABIAŁA lekcje. Mój syn (obecnie klasa VII) codziennie kończy odrabiać lekcje o godzinie 23.00. Nie ma czasu na ulubioną robotykę. W zeszłym roku zrezygnował z harcerstwa. Nie ma kiedy sprawdzić, zasmakować, postudiować, poczuć innych rzeczy, bo wciąż tylko ODRABIA lekcje. Najmłodsza córka w IV klasie nigdy nie zostaje po lekcjach w szkole, zaraz wraca do domu żeby "przebrać się, umyć ręce, napić soku i szybko usiąść do lekcji". Jak dobrze pójdzie przy ósmym zadaniu z matematyki i dwudziestym trzecim ułożonym zdaniu z angielskiego, może nie zaśnie (jak zawsze) przy drugiej stronie książki czytanej wieczorem przez tatę. Ach nie! Jeszcze trzeba wypełnić test z przyrody, którego nie zdążyli zrobić z panem na lekcjach i przepisać bez błędów dyktando. Zdania "Mamo, kiedy pojedziemy do babci?" już nie wymawia...

Pan Marek Piotrowski pisze "to, co nasze dzieci uzyskają wymaga ich pracy i wyrzeczeń". Tylko, że bezmyślne, powierzchowne, pozbawione głębszego zastanowienia "odrabianie lekcji" jest drogą donikąd. Wyrzeczenia? Cała masa! Jak choćby to, że nie pójdziemy do Muzeum II Wojny Światowej, bo trzeba jeszcze odpowiedzieć na pytania otwarte z historii strona 111 - 142 w ćwiczeniach.

Szczęśliwie, moje dzieci nie mają żadnych dysfunkcji. Nie korzystają z żadnych terapii. Chodzą na basen. W niedzielę na 7.00 rano, bo przed świątecznym obiadem trzeba wypełnić jeszcze ze dwa testy.

I tylko jak bumerang powraca myśl o edukacji domowej - żeby dzieci mogły wreszcie się uczyć, a nie tylko odrabiać lekcje...

Mama.

Anonimowy pisze...

Zdaje się, że pani jest oderwana od rzeczywistości, bo nie rozumie, o czym jest tu mowa. My dyskutujemy o szkolnej edukacji, powszechnje dla ponad 5 mln dzieci w Polsce. Nie musi pani zatem chwalić swój ogonek :)

Anonimowy pisze...

Zdaje się, że pani jest oderwana od rzeczywistości, bo nie rozumie, o czym jest tu mowa. My dyskutujemy o szkolnej edukacji, powszechnje dla ponad 5 mln dzieci w Polsce. Nie musi pani zatem chwalić swój ogonek :)

Anonimowy pisze...

Szanowny Anonimie. Dziękuję serdecznie za wprowadzenie mnie w doskonały nastrój. Nie ma to jak zwracać komuś uwagę o niezrozumieniu tematu i jednocześnie samemu nie czytać wszystkiego dokładnie :-).

Pani "Mamo" osobiście cieszę się, że temat został podniesiony w mediach publicznych.

Anonimowy pisze...

Proponuję lekturę: https://www.o2.pl/artykul/nauczyciele-prace-przerzucaja-na-nich-rodzice-mowia-dosc-6173837628368513a

Anonimowy pisze...

Słusznie szanowny Panie Marku :)

Anonimowy pisze...

Panie Profesorze,
Nawet rodzic, który nie jest z wykształcenia psychologiem czy pedagogiem, potrafi ocenić, czy nauczyciel nadmiernie obciąża jego dziecko pracą domową i czy ta praca domowa ma sens.
Jestem pewna, że nikt z rodziców, a tym bardziej Rzecznik Praw Dziecka nie neguje sensu zadawania prac domowych. Myślę jednak, że nauczyciel zanim poleci wypełnienie zeszytu ćwiczeń, "jak leci, z góry na dół" (średnio z każdego przedmiotu 6 zadań), powinien zastanowić się jaki ma cel zadana praca domowa. Nad czym uczeń powinien się zastanowić, co przemyśleć ucząc się tematu z podręcznika? Dopiero wtedy zadać pracę domową. Takich pytań już w zasadzie nikt już z nauczycieli sobie nie zadaje. Ja jako rodzic oczekuję, że absolwent wyższej uczelni pedagogicznej wie jakimi metodami pracować z dzieckiem, a więc także jak zadawać i w jakiej formie pracę domową. Z tym mamy w polskiej szkole duży problem. Katowanie dzieci wielogodzinną pracą domową w formie żmudnego wypełniania ćwiczeniówek jest demotywujące i pozbawione sensu. Powołuje się Pan Profesor na pracę z 1930 r. Mam nadzieję, że od tego czasu nastąpił postęp w dziedzinie, którą się Pan zajmuje. Chociaż patrząc na metodykę naszych nauczycieli zaczynam w to wątpić. Może warto naszym absolwentom uczelni pedagogicznych uchylić rąbka tajemnicy i wyjaśnić np. jak i po co zadawać uczniowi pracę domową.

PEDAGOG pisze...

Napisałem, że dylemat rzekomego przeciążania uczniów pracami domowymi był podnoszony już w latach 30. XX w. Nic nowego. Dydaktyka szkolna uległa od tamtego czasu zmianie, ale nie to, by traktować szkołę jako plac zabaw. Oczywiście, jak ktoś chce, żeby jego dziecko niczego nie ćwiczyło, nie doskonaliło, to nie ma w tym żadnego problemu. Kraj potrzebuje robotników, osoby wykonujące proste, nieskomplikowane czynności, które są równie potrzebne, jak pieczenie chleba czy kierowanie samolotem. Sam pan pisze, że proces dydaktyczny wymaga różnicowania zadań i form aktywności. Tymczasem debata polityczna dotyczy tego, by w ogóle wyeliminować zadawanie prac domowych, bo nadopiekuńczy rodzice koniecznie chcą, by ich dzieci nie nabywały żadnych umiejętności, tylko żyły długo, szczęśliwie i bogato. Kto im broni? Nasi absolwenci dobrze wiedzą, czym są prace domowe, jak powinny być zadawane i dlaczego oraz w jaki sposób należy je różnicować. Tak jak lekarz powinien podchodzić do każdego pacjenta indywidualnie, podobnie powinien postępować nauczyciel. Doprawdy, postęp w dydaktyce nastąpił, ale dzieci są takie same. Co jakiś czas piszę o tym także w tym blogu.

Anonimowy pisze...

Szanowny Panie,
Problem w tym, że dzisiejszy nauczyciel nie wie czym powinna być praca domowa i jej nie różnicuje. Głównie korzysta z gotowych materiałów, fatalnie przygotowanych przez wydawnictwa. Idzie na ilość, nie na jakość! Nie wie również jak przygotowywać prace klasowe, czy sprawdziany, bo głównie kseruje gotowce. W dzisiejszej szkole kompletny jest brak indywidualnego podejścia do nauczania. Może Pan nadal zaklinać rzeczywistość i twierdzić, że jest inaczej, ale zachęcam do bliższego przyjrzenia się współczesnej szkole. Oczywiście, że zdaję sobie sprawę, że ogólnie nastąpił postęp w dydaktyce, ale jakoś nasi absolwenci studiów pedagogicznych z tych dobrodziejstw nie potrafią korzystać. Problem w tym, że dzisiejsza polska szkoła kładzie nacisk jedynie na przyswojenie wiedzy encyklopedycznej, nie na umiejętność rozwiązywania problemów. Ale skoro dzisiejszy system jest taki wspaniały, to proszę mi wytłumaczyć, dlaczego na pierwszym roku kierunku fizyka ponad połowa studentów nie potrafi wykonać prostych działań na ułamkach? Ja już nie mówię o rozwiązywaniu bardziej skomplikowanych zadań, czy o umiejętności logicznego myślenia. Jeśli chce mnie Pan przekonać, że np. programistę, czy matematyka można wykształcić katując go bezmyślnym wypełnianiem ćwiczeniówek, czy wkuwaniem roczników statystycznych to raczej mnie Pan nie przekona! Proszę też zauważyć, że zmienił się otaczający nas świat! Dzisiejsza polska szkoła to przeoczyła. Kształci bardziej wykonawców, niż twórców i to trzeba zmienić! Proszę się zastanowić jakie umiejętności nabywają dzieci w polskiej szkole i np. w fińskiej szkole. Przecież sam Pan zauważył, że dzieci są takie same.

PEDAGOG pisze...

Nie ma kogoś takiego jak "dzisiejszy nauczyciel" . Nauczycieli jest >500 tys.
W szkole fińskiej zdarzają się tak, jak w naszej - nieudacznicy, pasożyty, nieuki.

Anonimowy pisze...

Jestem historykiem. Nauczycielem od 25 lat (szkoła podstawowa, gimnazjum, liceum). Nie zdarzyło mi się zadawać pracy domowej.

Anonimowy pisze...

Słusznie. Czy nadal pan uważa, że minister powinien decydować o tym, jak ma pan kształcić uczniów? Czy historia jest jedynym przedmiotem w kształceniu ogólnym, który nie wymaga żadnych ćwiczeń?

Anonimowy pisze...

Oj, zdarzają się nieuki. W szczególności dotyczy to nauczycieli, którzy kończą studia kwalifikacyjne trwające pół roku (online), w najróżniejszych "Instytutach Studiów Podyplomowych" bliżej nieokreślonych "Uczelni Wyższych". A jeśli ktoś w pół roku chce zrobić dwa kierunki, to na drugi dostaje 50% zniżkę. Niestety, ani MNiSW, ani wybitni prof. prof. wydziałów pedagogicznych nie robią nic, aby ukrócić ten proceder.