Doprawdy jestem pod wrażeniem wypowiedzi pani minister edukacji Joanny Kluzik-Rostkowskiej w dniu wczorajszym. Widać, że okazała się świetną uczennicą specjalistów od public relation. Wystarczyło kilka szkoleń i wypadła nareszcie znakomicie. W tym jest optymistyczny akcent, że nawet jeśli Jaś się czegoś nie nauczył, to nauczy się tego będąc Janem.
Jeszcze tydzień temu, kiedy w zaciszu gabinetów trwały negocjacje z Marią Lorek, która miała "wygrać" MEN-skie zamówienie, pani minister mówiła tak; "Autorami podręczników są zawsze ludzie, którzy są autorami podręczników (...) Podręcznik jest przygotowywany od podstaw. Podstawą każdego podręcznika jest podstawa programowa". (W Sieci 17-13.03.2014, s. 12). Gdyby ktoś skupił się na treści tej wypowiedzi, to nie musiałby być jasnowidzem, żeby przewidzieć finał sprawy, która prawdopodobnie była przygotowywana dużo wcześniej. Zapewne zastanawiano się nad tym, jak ją zapowiedzieć, by można było ominąć prawo. Jest to możliwe w ten sposób, że władza sama je zmienia (oczywiście via Sejm i Senat) tak, by właśnie uniknąć ograniczeń w świetle dotychczas obowiązujących regulacji, ale nieco przeszkadzających rządowi w realizacji określonych rozwiązań.
Zapewne jedyną, dopuszczalną sytuacją jest ta, kiedy władza działa w interesie dobra publicznego, a przecież hasło "podręcznik za darmo" jest w interesie tysięcy polskich rodzin, których dzieci pójdą 1 września po raz pierwszy do szkoły. Lud wszystko "kupi", jeśli mu się powie, że coś jest to za darmo. W okresie przed-wyborczym im więcej władza nam daje i obiecuje, tym lepiej dla niej. W warstwie konsumpcyjnej mamy już ponad dwudziestoletni trening. Rozmowy telefoniczne ponoć są za darmo, przejazdy środkami transportu publicznego dla jednych są za darmo, promocje w hipermarketach też są za darmo, bo każdy może przyjść i spróbować spleśniałego serka, plasterek kiełbasy czy napić się soczku lub kawki. Kiedy minister mówi, że coś "rozdaje", to przecież nie czyni tego z własnej kieszeni, ani z darów. To bowiem, co "rozdaje", jest sfinansowane ze środków publicznych, czyli naszych podatków.
Nie ma takiego autora-nauczyciela, który napisałby przyzwoity podręcznik szkolny dla uczniów klasy I w ciągu kilku miesięcy. Już o tym pisałem, więc nie będę powracał do tych kwestii. Można było uzgodnić z "wybranym" autorem już istniejącego od lat na rynku oświatowym podręcznika szkolnego, że się od niego zakupi de facto prawo do jego upowszechnienia, bez przetargu, bez konkursu. Mamy zatem kolejny precedens, który stworzyli posłowie Platformy Obywatelskiej, przeprowadzając w dn. 21 lutego w Sejmie nowelizację ustawy o systemie oświaty.
Ustanowione prawo zezwala ministrowi zlecenie opracowania i wydania podręcznika lub jego części, by był on bezpłatny dla rodziców najmłodszych uczniów. Analogiczne prawo będzie miał minister kultury, o ile podręcznik będzie dotyczył edukacji w szkołach artystycznych. Nowelizacja w/w ustawy wejdzie w życie w najbliższą sobotę - 22 marca 2014 r., dlatego nasza ministra mogła już wczoraj święcić swój tryumf i ogłosić "aneksję wydawniczą", czyli przyłączenie podręcznika do MEN, gdyż będzie on automatycznie dopuszczony do użytku szkolnego (ponoć nawet bez recenzji). Komplement pani minister w czasie konferencji prasowej był w stylu propagandowym: Proszę spróbować znaleźć lepszego autora , a moim zdaniem niestosowny do powyższych okoliczności prawnych, skoro nie zostały określone i ujawnione "reguły gry konkurencyjnej", bo i konkurencji tu w ogólne nie uruchomiono.
Przy całym szacunku dla pani Marii Lorek i mojego autentycznego zachwytu nad stworzonym przez nią modelem własnej, autorskiej edukacji (możliwej de facto w przestrzeni oświaty prywatnej, a nie publicznej), współczuję Jej nie tyle odwagi, bo trudno o niej mówić, kiedy ma się za sobą jedynie słuszne rozwiązanie władzy centralnej, ile Jej współczuję tego, co Ją dopiero czeka. Obawiam się zasłużonych i niezasłużonych, rzetelnych i nierzetelnych, sprawiedliwych i niesprawiedliwych ocen, opinii, poglądów itp. ze strony jawnych, jak i anonimowych krytyków oraz apologetów, być może też bezinteresownych zawistników, którzy uruchomią kampanię "nienawiści", "złośliwości", "wrogości" nie dlatego, że stworzony przez Autorkę "produkt finalny" będzie takiej czy innej wartości, ale dlatego, że stanie się jedynym, a powszechnie obowiązującym. To już nie są czasy Mariana Falskiego, czasy monizmu dydaktycznego, ideologicznego. Nasza bohaterka pozostanie z tym wszystkim sama i w niczym nie pomogą Jej tu ani badania IBE, ani też wypowiedzi takich czy innych ekspertów zachwyconych tym rozwiązaniem czy też nim oburzonych, ani kolejne konferencje prasowe u boku ministry edukacji. Niestety, coś, co powstaje z namaszczenia władzy, co jest wnoszone niejako w teczce, przypomina czasy homo sovieticus. Oby zatem ta przygoda nie skończyła się dla Autorki tak, jak dla Heliodora Muszyńskiego wdrożony (wbrew zresztą jego woli - jak twierdził) model jednolitego systemu szkoły wychowującej.
Dotychczasowe podręczniki szkolne zawsze były różnie odbierane przez środowisko nauczycielskie. Elementarze w naszym kraju są od 25 lat konstruowane dla szkoły minionego stulecia z tą tylko różnicą, że są one nieco uaktualniane kulturowo, graficznie i treściowo (wiadomo - zmieniona podstawa programowa kształcenia ogólnego). Zostały bowiem stworzone na bazie czy częściowo powielanych w całości tekstów już zakupionych przez wydawców. Natomiast dalece odbiegają od tego, co dla dzieci ponowoczesnego świata jest rzeczywiście obiektem zaciekawienia.
Już są osoby ZA, a nawet PRZECIW, jak chociażby prezes ZNP - Sławomir Broniarz, który podziwia odwagę MEN-skiej "wybranki ", by zarazem dodać: nie umniejszając zasług autorki, jej wybór budzi pewne wątpliwości - sprawa jest poważna, a nie wiemy, jakimi kryteriami kierował się MEN, zatrudniając właśnie ją. W takiej sytuacji lepszy chyba jednak byłby przejrzysty konkurs. Tylko na to trzeba mieć czas, a resort od początku działa w wielkim pośpiechu. Zwraca bowiem słusznie uwagę na to samo, o czym piszę od dawna, a mianowicie na pozamerytoryczny kontekst edukacyjnego dzieła.