Wyższe szkoły prywatne nie są szkołami dla młodych, zdolnych, którzy chcieliby dalej się w nich rozwijać, gdyż nie mają one nic wspólnego z uczelniami akademickimi. Zdecydowana większość tych szkół ma charakter zawodowy, a więc jej założyciel i kadry nauczycielskie skoncentrowane są tylko i wyłącznie na przygotowywaniu do przyszłego zawodu edukowanych w ramach danego kierunku studiów specjalistów. Jeśli zatem ktoś myśli o tym, by podejmować w nich zatrudnię, bo znajdzie w nich środowisko naukowo-badawcze, dzięki któremu będzie mógł rozwijać swoje pasje poznawcze, to jest w błędzie. Założyciele, a więc właściciele tych szkół, nie są tym absolutnie zainteresowani, gdyż proces kształcenia kadr akademickich jest bardzo kosztowny. Wymaga nie tylko pozyskiwania środków na badania naukowe (krajowe i międzynarodowe), ale także na badania własne, które są związane z przygotowywaniem prac awansowych na stopień naukowy doktora czy dalej – doktora habilitowanego i profesora.
Tworzone w wyższych szkołach prywatnych struktury o nazwach tożsamych z uniwersyteckimi, jak wydział, instytut, katedra czy zakład są rozwiązaniem strukturalnym, organizacyjnym, który ma sprzyjać nadzorowaniu kadr odpowiedzialnych za prowadzenie zajęć dydaktycznych ze studentami. Jeśli mają w nich miejsce zebrania czy spotkania o charakterze badawczym, to głównie w takim zakresie, w jakim założyciel szkoły zmusza swoich pracowników do pisania kolejnych projektów na granty marszałkowskie czy krajowe, dzięki którym pozyska z budżetu państwa (samorządu) dodatkowe środki na utrzymanie szkoły. Wyniki tych prac służą marketingowi do reklamowania jej dokonań, zaś beneficjentami tych projektów są ich adresaci, a więc w przypadku kierunków nauczycielskich czy pedagogicznych dotyczy to pracowników oświaty szkolnej i pozaszkolnej. Pośrednio korzystają z tego studenci szkoły, których wykorzystuje się do realizacji niektórych zadań, często pod pozorem zbieżności zadań z programem i wymogami studiów (a w istocie są tu bezpłatną siłą roboczą).
Wyższe szkoły prywatne są głównie szkołami dla swoich, a więc dla osób powiązanych z założycielem i ewentualnie władzami. Obowiązują tu powiązania rodzinne bądź w inny sposób pozyskanego założyciela (donosicielstwo, lojalność, usłużność itp.), dla którego pozostaje się w roli wiecznych czeladników, którzy za marne pieniądze mają dla niego wykonywać większość pracy. Musza przy tym bardzo uważać, by nie narazić się na jego gniew. Nic dziwnego, że niektóre szkoły od środka przypominają sposób funkcjonowania wojskowej „fali”, gdzie „kot” nie ma żadnych praw i może tylko marzyć, że jeśli tylko cierpliwie będzie znosił swój los, pokornie donosił i schlebiał patronowi, to może pozwoli mu on na coś więcej, a nawet doceni jakimś awansem organizacyjnym. Niech jednak nie myśli, że ów awans będzie cokolwiek znaczył.
W takiej strukturze jest się marionetką pociąganą za linki „chcenia” lub „niechcenia” założyciela szkoły, który z biegiem przesuwanych przez siebie granic ingerencji w życie pracownika zaczyna rozstrzygać o tym, czy powinien mieszkać ze swoimi rodzicami, czy może się usamodzielnić (najlepiej wziąć kredyt, bo wtedy jest się zależnym od niego jako pracodawcy), myśleć o własnym rozwoju naukowym czy o sposobie spędzania czasu wolnego. Poświęcenie dla niego powinno być przez 24 godziny na dobę wraz z pełną dyspozycyjnością, a każda porażka musi być godnie przyjęta nawet, jeśli sam założyciel jest jej głównym sprawcą. W takiej strukturze walka konkurencyjna o względy patrona jest ważniejsza, niż troska o cele instytucji i sposoby ich realizowania. One przestają być ważne. W końcu uruchomiony mechanizm jakoś się będzie toczył, kręcił. Tu nie ma ludzi niezastąpionych, nie mogą być liderzy, gdyż tym samym pozbawialiby założyciela poczucia bezwzględnej własności i dominacji.
Sprawa wydaje się prosta. Jeżeli ktoś jest w układzie, zostaje i ma możliwość kontynuowania swojej pracy, nawet jeśli ma problemy ze spojrzeniem sobie rano w lustro. W końcu może je zdjąć lub się samemu sobie nie przyglądać. Jak nie jest się w układzie – to trzeba się do niego jakoś wkupić. Powiązania rodzinne między zatrudnianymi pracownikami służą założycielowi takiej szkoły-firmy do manipulowania nimi, bo można uzależniać ich lojalność od spełniania określonych roszczeń. Szantaż i uzależnienie stają się tu czymś naturalnym, z czym trzeba nauczyć się żyć, jeśli chce się utrzymać miejsce pracy.
Co ciekawe, założyciele szkół prywatnych mimo określonych ustawami prawami pracowniczymi wprowadzają takie regulaminy organizacyjne i płac, żeby pracownicy nie mogli zorientować się, co jest de facto podstawą ich wynagrodzenia i od czego zależy jego wzrost lub spadek. Najlepszym tego przykładem jest przekroczenie przez nauczyciela akademickiego rocznej podstawy wymiaru składek na ubezpieczenie emerytalne i rentowe, wskutek czego ulega zmianie podstawa ich naliczania. O ile w uczelniach publicznych dział płac informuje każdego nauczyciela akademickiego o tym, że zostały dokonane nadpłaty i w związku z tym zostaną one jemu wypłacone, o tyle w wyższych szkołach prywatnych rzadko zdarza się, by takie nie tylko informacje były przekazywane pracownikom, ale też by następował zwrot przysługujących im nadpłaconych składek. W szkolnictwie publicznym jego władze troszczą się o to, by pracownicy administracji i nauczyciele akademiccy otrzymywali wszystko to, co jest ustalone normami prawa, a także co jest wypracowywane w ramach własnej działalności zarobkowej (np. premie), nad czym także czuwają związki zawodowe.
W szkolnictwie prywatnym nikt z pracowników nie ma wglądu w sferę jego finansowania, jeżeli nie działają w nim związki zawodowe (a nie działają), gdyż jednym zyski służą do utrzymania, inwestowania, rozwijania i podnoszenia poziomu szkoły, a innym w głównej mierze do konsumowania zysków dla siebie i swoich znajomych. Wykorzystują dobrą koniunkturę tak długo, jak tylko się da, gdyż nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za nietrafne decyzje w zakresie zarządzania, spadek poziomu kształcenia czy bankructwo.
Są jednak, choć nieliczne, niepubliczne szkoły akademickie, których założyciele od samego początku podjęli działania na rzecz spełnienia w nich najwyższych standardów akademickich, gdyż tylko w ten sposób mogły one dołączyć do prestiżowych uczelni publicznych i konkurować z nimi nie tylko o studentów, ale także o realizację najbardziej wartościowych projektów naukowo-badawczych. Jedyną uczelnią najwyższej rangi, w której prowadzony jest kierunek pedagogika, okazała się Dolnośląska Szkoła Wyższa we Wrocławiu. Tu młodzi pracownicy naukowi spotykają się ze swoimi mistrzami, profesorami i uczestniczą w prawdziwej nauce, dzieląc się jej wynikami ze studiującymi. Oby takich szkół przybywało, chociaż będzie coraz trudniej.
Dobrze jest jednak wiedzieć, że oprócz nich istnieją bardzo dobre wyższe szkoły prywatne, zorientowane tylko i wyłącznie na kształcenie profesjonalistów na studiach I stopnia, a więc uczelnie kształcące na poziomie licencjackim. Ich założyciele nie oszukują swoich klientów czymś, co nie miałoby mieć w nich miejsca. Tylko pozyskują jak najlepszą kadrę akademicką, wysokiej klasy specjalistów, by przygotowywać młodych ludzi do wejścia na rynek pracy z jak najwyższymi kwalifikacjami. Zawsze można je potem podwyższać i poszerzać w uczelniach publicznych – uniwersytetach czy akademiach lub w najlepszych wyższych szkołach prywatnych, które oferują studia II i III stopnia.
Od nowego roku akademickiego wszystkie szkoły wyższe są zobowiązane do prowadzenia badań losów swoich absolwentów. Ciekawe, jaka będzie ich metodologia, porównywalność i jawność uzyskanych danych.