14 grudnia 2012

Co ma wspólnego żywe dziecko z martwym karpiem?


Trzeba przyznać, że tytuł felietonu w Rzeczpospolitej - "Eksperyment na żywym sześciolatku" autorstwa Elizy Olczyk - jest frapujący, gdyż utrzymuje w obiegu szczególny rodzaj postrzegania roli eksperymentów w naukach społecznych. Zdaniem niektórych dziennikarzy, jeśli naukowcy prowadzą eksperyment wśród jednostek ludzkich, to musi on być prowadzony na tzw. "żywym organizmie". Nikogo więc nie dziwi obiegowe, potoczne określenie - "eksperymentować na żywym dziecku" tak, jakby można było to czynić na dziecku martwym. Kończy się Rok Janusza Korczaka, a to właśnie Stary Doktor pisał, że "nie ma dziecka, jest człowiek". Tytuł felietonu powinien zatem brzmieć: "Eksperyment na żywym sześcioletnim człowieku". Kiedy jednak mówimy - człowiek, to mamy najczęściej na myśli osobę dorosłą, bo przecież "Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie", "Dzieci i ryby głosu nie mają" itp.

Pamiętam z okresu studiów opublikowany przez pewnego docenta Uniwersytetu Łódzkiego artykuł w "Sztandarze Młodych" na temat metod humanistycznego kształcenia młodzieży. Nigdy bym się z nim nie zapoznał, gdyby nie to, że jego autor, w poczuciu dumy i wielkości odkrycia naukowego, wyciął z gazety i zamieścił swój tekst w gablocie Instytutu Pedagogiki i Psychologii, by studenci mogli nauczyć się, że wśród metod humanistycznego kształcenia jest - "metoda kontaktu z żywym człowiekiem".

Z tekstu wcale nie wynikało, że jego twórcy chodziło o osobę szczególnie pobudzoną psychoruchowo (dzisiaj określaną jako dotkniętą syndromem ADHD), ożywioną, nadpobudliwą. Skądże znowu. Docent chciał przekonać czytelników, jak wielki ciężar odpowiedzialności spoczywa na pedagogu, który ma "kontakt z żywym człowiekiem". Nie przewidział jednak w swojej klasyfikacji metod kształcenia i kontaktu z nieżywym człowiekiem prawdopodobnie dlatego, że wtedy jeszcze nie rozwinęła się tanatopedagogika, czyli pedagogika śmierci.

Czy jakiś pedagog w tym kraju eksperymentuje na żywym dziecku? A może jest taki, który prowadzi doświadczenia na martwym dziecku? Wiemy, że dzieci nie mogą być przedmiotem jakichkolwiek eksperymentów bez zgody ich rodziców, a często i samych nieletnich. W Polsce nie eksperymentuje się w ramach nauk o wychowaniu dziećmi i z dziećmi, gdyż brakuje przyjętych przez środowisko pedagogiczne standardów etycznych badań podstawowych i stosowanych oraz nie ma takiego gremium, któremu można byłoby przedłożyć do zaakceptowania jakiś eksperymentalny projekt z udziałem dzieci. Tymczasem quasi eksperymenty się toczą, poza wiedzą rodziców oraz z pominięciem świadomości i akceptacji dzieci i młodzieży. Nasze dzieci bada się i diagnozuje często bez zastanowienia się nad tym, jaki ślad w ich psychice pozostawia kontakt z treścią kwestionariusza ankiety. Dzieci można wypytywać o wszystko i w dowolny sposób, bo one stały się niejako "własnością instytucji", której nadzór na to zezwala.

Nieco inny jednak rodzaj "eksperymentowania na sześciolatkach" miała prawdopodobnie na uwadze wspomniana publicystka pisząc, że wdrożone bez jakichkolwiek badań naukowych, bez zgody rodziców i samych dzieci obniżenie wieku obowiązku szkolnego z siódmego do szóstego roku życia miało charakter politycznego zabiegu na "żywych" istotach i ich naturalnych czy zastępczych rodzicach. Minister bowiem przyznała, że istotą tej zmiany miało być przyspieszenie wejścia za kilkanaście lat dzisiejszych sześciolatków na rynek pracy, by miał kto płacić na nasz ZUS.

Felietonistka "Rzepy" pisze o nieco innym wymiarze wspomnianego "eksperymentu":

Instytut Badań Edukacyjnych postanowił wydać 4 mln zł z unijnych pieniędzy na zbadanie, czy sześciolatki lepiej uczą się i rozwijają, pozostając w przedszkolu czy idąc rok wcześniej do szkoły. Celem badania jest „dostarczenie rzetelnych danych”, które mają pomóc w planowaniu polityki w zakresie wczesnej edukacji.

Badanie takie byłoby pożądane na początku wdrażania reformy obniżającej wiek edukacji szkolnej z 7 do 6 lat, czyli w 2008 roku. I aż dziw bierze, że MEN go wtedy nie zamówiło, zwłaszcza że opór przed posyłaniem sześciolatków do szkół był ogromny. Teraz, gdy reforma jest już prawie na ukończeniu, bo począwszy od stycznia 2014 roku wszystkie sześciolatki mają być objęte obowiązkiem szkolnym, jest to już trochę musztarda po obiedzie.

Co się bowiem stanie, gdyby się okazało, że wcześniejsza edukacja ma fatalny wpływ na rozwój małych dzieci? Czy rząd zrezygnuje z reformy? A jeżeli tak, to kto zadość uczyni tym dzieciakom, które już rozpoczęły edukację w wieku sześciu lat i odniosły z tego powodu niepowetowane szkody?


Otóż trzeba panią redaktor uspokoić i zapewnić, że wyniki badań nie mogą być już inne, niż ich samopotwierdzająca się hipoteza. To oczywiste, że po to trzeba było wydać 4 miliony złotych, żeby społeczeństwo polskie zostało dobrze przygotowane do tej akcji. Wspomniana kwota zostala "właściwie" wydatkowana, bowiem - jak założono w projekcie - "większość sześciolatków" jest dojrzała do edukacji szkolnej. Wystarczyło uprzednio obniżyć próg wymagań gotowości szkolnej, zabronić jej rozwijania u pięciolatków, by w wyniku przeprowadzonej diagnozy stwierdzić, że wprowadzona zmiana strukturalna miała sens i zbytecznie została odroczona o dwa lata. Po co rodzice tracili czas na spory z Ministerstwem Edukacji Narodowej, spierali się o specjalne wyposażenie klas szkolnych dla sześciolatków, skoro władza nie po to zapowiedziała swój "eksperyment", by się z niego wycofywać?

No jakże! Tak być nie może. Zmarnowalibyśmy dodatkowo 4 miliony złotych, gdyby okazało się, że większość statystyczna, czyli 51% sześciolatków nie osiąga dojrzałości szkolnej. Osiąga! A jak nie osiąga, to się im w tym pomoże. Są różne na to sposoby. Można na przykład, wzorem Romana Giertycha, niskie wyniki diagnozy dojrzałości szkolnej objąć powszechną amnestią. Można jeszcze bardziej obniżyć wskaźniki gotowości szkolnej, czyli standardy na wejściu do szkoły. Można zachęcić dzieci do wcześniejszego rozpoczęcia edukacji w szkole bez szansy powrotu do przedszkola w sytuacji, gdyby okazało się, że jednak nie są dojrzałe społecznie lub emocjonalnie. Można też pominąć pewne grupy dzieci, żeby nie tyle badania, ile nauczycielki tych maluchów lepiej wypadły, itp. Wyniki nie mogą być inne, niż zakładane, skoro podjęto decyzję polityczną bez wcześniejszego przeprowadzanie diagnozy. Zakwestionowanie tej decyzji zmusiłoby zapewne władze do zwrócenia pieniędzy do kasy unijnej. A szkoda. W końcu zostały już wydane.

Felietonistka docieka jednak dalej i pyta - dlaczego z prowadzonych przez ekspertów Instytutu Badań Edukacyjnych diagnoz (...) wykluczono dzieci z trwałymi problemami zdrowotnymi, a także te z opinią o potrzebie wczesnego wspomagania rozwoju, czyli np. wymagających pomocy logopedy? One również podlegają obowiązkowi szkolnemu i na nie również wcześniejsze rozpoczęcie edukacji może mieć zły wpływ. Instytut tłumaczy, że takie dzieci wymagają odrębnego podejścia przy badaniu i innych narzędzi diagnostycznych, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że taka selekcja nie bardzo odpowiada deklarowanej rzetelności badania i danych, które się w ten sposób pozyska. Można byłoby dalej pytać, czy z tej diagnozy zostały wyłączone dzieci romskie i dzieci imigrantów?

Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia, toteż nie dziwi mnie napis w sklepie rybnym czy hipermarkecie: "żywe karpie" obok pojemnika z "martwymi karpiami". Przed nami jednak powtórka z akcji społecznej: CZY KARPIE MUSZĄ CIERPIEĆ? Nie kupujcie żywych karpi!!! GEHENNA KARPI - To się nie powinno nigdy zdarzyć wśród cywilizowanych ludzi! A żywe dzieci muszą cierpieć za 4 miliony złotych, które zarobią na nich dorośli? Może zatem potrzebujemy także i w tym zakresie nowej kampanii społecznej: Nie eksperymentujcie na żywych dzieciach. To się nie powinno zdarzyć wśród cywilizowanych ludzi!

Tylko gdzie oni są? Na nich też się eksperymentuje, o czym pisze Aleksandra Pezda w „Gazecie Wyborczej”. W jakieś podchody bawi się rząd i samorządy z nauczycielami. Raz obowiązuje wersja, że zasady nauczycielskiej profesji są w porządku i nie ma potrzeby ich zmieniać - tak mówi premier Donald Tusk związkowcom. Mówi też, że nauczyciele to „sól ziemi” i zasługują na podwyżki, a potem konsekwentnie i mimo kryzysu te podwyżki im daje.

Zaraz po tych podwyżkach okazuje się, że na nauczycieli nie ma pieniędzy, bo uczniów jest coraz mniej. Tak, jakby nie dało się tego wyprzedzić i obliczyć. Nagle więc „sól ziemi” przestaje się liczyć. Samorządy tną koszty, przekazują szkoły stowarzyszeniom, bo tak mogą zatrudnić ich za niższą stawkę, bez Karty nauczyciela. Po czym uderzają do rządu po zmiany w przepisach. Na to rząd: tak, zmiany są potrzebne. I powołuje zespół, ze związkowcami i samorządowcami do wypracowania nowej Karty.


Autorka blogowego wpisu zapomniała dodać, że w IBE prowadzone są badania, które mają wykazać, że nauczyciele są darmozjadami i trzeba skończyć z tą „solą ziemi szkolnej”. Ile milionów kosztuje to polskich podatników? A co za różnica? Ważne, żeby można było kontynuować polską wojnę samorządowo-rządową nie zmieniając istotnych uwarunkowań edukacji szkolnej.

Jak się okazuje: Badanie IBE będzie przedmiotem badań śledczych. Jak pisze Artur Grabek:
Zastrzeżenia budzi (...) formuła prowadzenia ankiety, która zakłada, że rodziny biorące udział w badaniu otrzymają bony do jednej z sieci handlowych, a do jednej, wylosowanej, trafi samochód terenowy. Na działania promocyjne zostanie wydane ok. 10 proc. z 3,9 mln zł kosztów badania.