W Polsce jest 456 szkół wyższych, w tym zaledwie 131 to uczelnie publiczne. To oznacza, że w tej swoistej grze w szachy walczy na rynku 325 podmiotów, instytucji -wyższych szkół prywatnych, gdyż uczelnie publiczne są dotowane z budżetu państwa. Zaledwie 5% w zbiorze wyższych szkół prywatnych stanowią uczelnie , które osiągnęły status tożsamy lub zbliżony do jednostek uniwersyteckich(w pedagogice tylko DSW we Wrocławiu i "Ignatianum" w Krakowie). Jest to zatem gra o kasę, a nie o to, by edukacja trafiła "pod strzechy" a nauka rozwijała się m.in. dla dobra tego kraju.
Jeszcze nieliczne uczelnie niepubliczne dążą do tego, by włączyć się do walki o zmianę własnego statusu. Zdecydowana jednak większość ich założycieli traktuje je jako doraźny biznes, na którym jeszcze przez rok, dwa uda im się jak najwięcej zarobić i uciec z zakupioną ze studenckiego czesnego infrastrukturą w inny biznes - hotelarski, gastronomiczny, wydawniczy czy medialny itp. Oni nie stracą. Oni tylko na tym zarabiają i dalej będą zarabiać, bo w zarządzanych biznesowo wyższych szkołach prywatnych nie o edukację akademicką i nie o badania naukowe chodzi, tylko o skorzystanie z ostatniej okazji falujących procesów demograficznych i rozbudzanych aspiracji do zdobywania przez naiwnych w nich dyplomów. Te jednak, w wyniki inflacji, coraz mniej już znaczą.
Znowu zaczynają się liczyć dyplomy publicznych, renomowanych uniwersytetów i akademii (pedagogicznych, teologicznych, ekonomicznych) oraz najstarszych na naszym rynku wyższych szkół prywatnych, które od początku przyjęły klarowny, uczciwy kurs na bardzo dobrą edukację zawodową. One nie chcą konkurować z uniwersytetami czy akademiami, ale konsekwentnie, od lat kształcą profesjonalistów. Nie mamią nauką czy akademickością (konferencjami, wydawnictwami), gdyż te w szkołach biznesowych spełniają jedynie funkcje marketingowych przynęt, pułapek na kandydatów.
W pseudoakademickich uczelniach ich założyciel jeszcze czuje się jak "wytrawny" szachista, traktując swoich podwładnych - nauczycieli akademickich i administracyjnych, jak pionki i figury na planszy do gry o kasę. Figury w szkole wyższej, to profesorowie, doktorzy, którzy im wyższą mają markę, tym bardziej trzeba się z nimi liczyć, chronić, by ich nie stracić, ale też tylko do pewnego czasu.
Minister Barbara Kudrycka wprowadziła zapis mówiący o tym, że można "figury" zastąpić pionkami. Pionkami jednak szachowej partii na tym rynku się nie wygra, gdy przeciwnik dysponuje własnymi figurami i lepszą strategią walki. Otoczy i zbije je bez potrzeby uciekania się do wydumanych gambitów. W pseudoszkole wyższej jednak nie chodzi o to, by wygrać, ale by ciągle grać, by każdą kolejną przegraną partię potraktować jako okazję do sprawdzenia, jak długo jeszcze można się utrzymać na planszy.
W pewnych obszarach polityki resortu szkolnictwa wyższego i nauki nie o badania naukowe chodzi, nie o kształcenie, nie o wychowanie, nie o studiowanie, tylko o formalne powody do utrzymania na rynku wyższych szkół prywatnych jako biznesu redukującego w statystykach i tak już wysoki poziom młodych bezrobotnych. Tę grę biznesowo-polityczną umacnia się niektórymi zmianami prawa. Przegranymi będą jednak absolwenci tych szkół i ich kadry. Monitorowanie ich losów za kilka lat stanie się przedmiotem wstydu tych, którzy zafundowali im pozory edukacji I i II stopnia.