03 września 2022

Marcela ponownie patonaukowo o patoposłuszeństwie



Książka Mikołaja Marceli "Patoposłuszeństwo. Jak szkoła, rodzina i państwo uczą nas bezradności. I co z tym zrobić?" (Kraków, 2022), chociaż podobnie jak poprzednia  "Selekcje. Jak szkoła niszczy ludzi, społeczeństwo i świat" (Kraków, 2021) została zrecenzowana przez doktora habilitowanego, potwierdza eklektyzm publicystyczny, który ma niewiele wspólnego z nauką. 

Nie mam wątpliwości, że warto pisać o negatywnych skutkach manipulowania zachowaniami każdego człowieka. Dobrze, że autorowi zależy na tym, by czytelnicy dostrzegli przemoc zniewalającą ich myślenie i działanie. To jest potrzebne w społeczeństwach zarówno otwartych, demokratycznych, jak i totalitarnych, zamkniętych. Zbyt skrótowo wyraża jednak swoja postawę hasłem: Autonomia i wolność zamiast autorytetu i posłuszeństwa (s.55). 

Świat relacji międzyludzkich nie jest binarny, zaś powyższe kategorie nie są sobie jedynie przeciwstawne, ale też wzajemnie się dopełniają w różnych konfiguracjach kulturowych, aksjonormatywnych. Polecam studium Bogdana Nawroczyńskiego "Swoboda i przymus w wychowaniu" (Warszawa, 1932). Marcela zabiera bowiem głos w sprawach szkoły, ale poziom jego ignorancji jest pochodną opowiastek, a nie rzetelnej znajomości szkoły we współczesnym świecie czy nawet in abstracto.  

Opisane przeżycia ofiar totalitarnej przemocy czy instytucji totalnych zaprzeczają jego potocznej tezie: wolność lub posłuszeństwo, chociaż takie podejście świetnie się sprzedaje. Nie można dokonywać tak daleko posuniętej generalizacji, która obciąża wszystkich grzechem bezwolnej uległości, gdyż każda istota ludzka ma wolną wolę, własne poczucie godności. Jako wykształcony filologicznie zapewne zna wspomnienia byłych więźniów obozów koncentracyjnych czy nawet osób skazanych na izolację społeczną, by dowiedzieć się, że nie wszyscy są posłuszni katom, ich oprawcom. 

Mamy wiele przykładów, a nawet wyników badań empirycznych w Polsce na temat oporu dzieci i młodzieży wobec przemocy, której doświadczają w rodzinie, szkole czy miejscu aktywności społecznej, zawodowej, artystycznej itp. Od końca lat 60.XX wieku badają i opisują te zjawiska naukowcy reprezentujący nurt filozofii/psychologii/socjologii/teologii i pedagogiki krytycznej. Trzeba jednak chcieć do tego zajrzeć zanim zacznie się wmawiać społeczeństwu sklejone w banały opowiastki o rzekomym patoposłuszeństwie. Zapewne w tle autor skrywa pozytywne posłuszeństwo jako opozycję do patoposłuszeństwa, ale ta kategoria zburzyłaby jego wishfull thinking. 

Niezależnie od tego, otrzymujemy publikację o marginaliach, które - niezależnie od uprawianej patologiki i patogenerealizacji - mogą uświadomić wielu osobom to, z czego dotychczas nie zdawały sobie sprawy, nie posiadają informacji o pewnych wydarzeniach i ich następstwach. To, że jedne są z średniowiecza, inne z czasów oświecenia, a jeszcze inne z Afryki czy Polinezji lub Kanady nie ma dla autora tej pracy znaczenia. On wie, że istnieją osoby (jakieś "MY", czyli zgodnie z psychologiczną prawidłowością N-1 - wszyscy są patoposłuszni z wyjątkiem M. Marceli), które - jak ustalił: 

- w wyniku niewiedzy ulegają iluzji w różnych sferach życia  np. posiadanych a rzekomo respektowanych przez innych praw człowieka/obywatela/ucznia; 

- bezmyślnie, bezrefleksyjnie, bezkrytycznie przyjmują informacje medialne, które w sposób ukryty mają utrzymać ich w niewiedzy, niezrozumieniu; 

-  nie są zainteresowane wchodzeniem w rolę "samoświadomego politycznego aktora" (s.25), przestając (...) być obywatelami, odwracają się od polityki rozumianej jako wypracowywanie dobra wspólnego (s.99); 

- wolą się nudzić i żyć w lęku (w szkole, na uczelni, w przestrzeni publicznej) niż oponować, poddawać się przełożonym dla świętego spokoju, konformizmu, wygody, osobistego interesu itp.; 

-   stają się najpierw w rodzinie, a potem w szkole i jako jej absolwenci (czyimś) narzędziem zniewolenia ich myślenia i wyobraźni, 

- są w szkole ofiarami nauczycielskiej przemocy, z której pedagodzy nie muszą się tłumaczyć;

- ulegają absurdalności i przemocy ufundowanej przez technologię biurokratyczną oraz nieustannemu ocenianiu, kontroli, porównywaniu i wartościowaniu na podstawie określonych algorytmów;  

- słuchają poleceń dorosłego zamiast pomagać innym; 

- godzą się na życie w świecie bez przyszłości; uczą się bezradności będąc (...) coraz bardziej odpowiedzialnymi za swoje błędy i porażki (s. 132); 

nie są świadome (...) całego bagażu znaczeniowego i ideologicznego, jaki niesie z sobą język (s.96), toteż stają się ofiarami przemocy symbolicznej. 

    Mamy w recenzowanej książce wątki biograficzne, bo odnoszące się do postaw rodziców  autora (szanujących i uznających jego autonomię, unikających stosowania narzędzi czy technik nadzoru i kontroli jego aktywności :) itp. - s. 110) oraz krytyczną ocenę szkolnictwa wyższego. Marcela nie dostrzega jak usprawiedliwia swoje patoposłuszeństwo, skoro chce, a w istocie musi mierzyć się z oceną własnej aktywności naukowej i dydaktycznej, chce, a w istocie musi publikować swoje rozprawy w wysoko punktowanych czasopismach, a i książki wydawać w oficynie, która znajduje się w wykazie ministra. Także za tę książkę otrzyma kolejne 100 punktów.  To, że nie wnosi niczego nowego do nauki, nie ma przecież żadnego znaczenia. 

Gdyby był konsekwentny w swej postawie oporu, nieposłuszeństwa wobec kultu akademickiej przemocy, to wydałby każdą swoją książkę czy artykuł na przekór władzy akademickiej w wydawnictwie spoza wykazu MEiN, by być autonomicznym i nieposłusznym władzy.   A tak jest tak samo patoposłuszny jak ci "wszyscy" (jacyś ONI), którym to przypisuje i wzbudza w nich poczucie wstrętu do samych siebie. Jakżeż tak mogli postępować...  

Może zatem utyskiwać rzekomo w trosce o uleganie posłuszeństwu przez koleżanki i kolegów, którzy - tak jak on - jednak nie wysyłają swoich rozpraw do niszowych wydawców i do nisko punktowanych czasopism. Czyżby usprawiedliwiał swoje akademickie patoposłuszeństwo pisząc: „Najważniejsze" czasopisma naukowe są bowiem tymi, które utrzymują status quo, i najczęściej nie przyjmują tych artykułów, które owo status quo by podważały (s.78) 

Marcela krytykuje algorytmiczny przydział środków finansowych w uniwersytecie na badania własne jako ukrytą przemoc (kult certyfikatów, uprawnień) wobec nauczycieli akademickich, ale...  jak przyznaje: Niedawno otrzymałem na uniwersytecie określoną sumę pieniędzy na badania, która nijak nie była związana z moimi potrzebami czy wnioskami. Została wyliczona na podstawie algorytmu, który przeliczył liczbę punktów zdobytych w ramach publikacji naukowych w porównaniu z innymi pracownikami i w ten sposób ustalił moją efektywność, przydzielając mi przy tym (wyliczoną co  do grosza) sumę pieniędzy. Mam wrażenie, że absurdalność i przemoc, jakie kryją się za tego typu działaniami, są już dla nas niewidoczne i uznajemy je za coś "normalnego" (s. 33).  Pozostawiam to bez komentarza.   

     Co autor proponuje w zamian, by ludzie przestali być patoposłuszni wszelkiej władzy - politycznej, administracyjnej, instytucjonalnej (szkolnej) itp.? Rewolucję, gdyż ta nie musi wcale (...) oznaczać obalania rządów (s. 67). Przypomina mi jakże głęboko osadzoną w antropologii psychologii niedyrektywnej formułę postpedagoga Hubertusa  von Schoenebecka, że w świecie dehumanizacji  relacji wychowawczych potrzebna jest "rewolucja ludzkich serc".  Tyle tylko, że Hubertus osadził swoje podejście w świetnie uzasadnionej antropologii po przeprowadzeniu badań wśród dzieci i po doświadczeniu pracy w szkole. Tego M. Marcela nie posiada, dlatego może pisać o tym, co mu wpadnie w rękę, byle tylko wiązało się z wyjściową tezą o uleganiu czyjejś/jakiejś przemocy. 

Za Seligmanem i Maierem małopolski adiunkt stwierdza, (...) że do pewnego stopnia żyjemy obecnie w świecie, który nieuchronnie uczy nas bezradności. Nie ma w nim alternatyw - od kilkudziesięciu lat trwamy w przekonaniu, że już nic nie można zmienić (s.131)

Mimo tych kataklizmów i ludzkiej bezradności uważa, że inny świat jest możliwy. Nihil novi. Przywołuje wybrane wizje przyszłości, dystopijne modele, które już kiedyś były wprowadzane na obrzeżach społeczeństw/państw, ale wygasały lub są nadal marginalizowane, natomiast tworzyły lub nadal tworzą one świat ludzi szczęśliwych, bo nieposłusznych dominującym strukturom przemocy. Nie dostrzega, że są posłuszni ideom, założeniom owych wysp dobrostanu. To, jak zniewolone umysły regulują poziom swojego posłuszeństwa, nie jest już objęte analizą refleksyjną autora tej książki. 

Jak stwierdza: Dystopia to świat, w którym pozytywna wizja utopijna została urzeczywistniona i w którym ludzkość mierzy się z jej konsekwencjami (s.21). Ludzkość? Polecam mu świetną pracę Dagny Dejny z UMK pt. "Amisze.  Fenomen wychowania endemicznego".    

W odniesieniu do edukacji szkolnej Marcela opowiada się za descholaryzacją, a przynajmniej za koniecznością odejścia od obowiązku szkolnego. Szkoła jest też jeśli nie pierwszą, to najważniejszą przestrzenią dla prób zrozumienia zjawiska patoposłuszeństwa i tego, jak bezwiednie uczymy się reprodukować system, który nas zniewala (s.29). 

Zgadzam się z nim, że szkoła jako złożony system wcale nie musi być zorganizowana hierarchicznie, a tym bardziej jako instytucja totalna. Nie ma jednak racji, że jako obywatele (rodzice) akceptujemy ten stan rzeczy i godzimy się na mechanizmy zmuszające do posłuszeństwa, skoro edukacja szkolna objęta jest penitencjarnym nadzorem, o którym decydują państwowe władze lub podmioty prowadzące szkoły niepubliczne. Co z tego, że większa część społeczeństwa nie głosowała za tą czy inną (poprzednią) władzą?  Czy można pozaparlamentarną i parlamentarną opozycję obciążać winą za patoposłuszeństwo wobec politycznej przemocy? 

Niestety, także tym razem autor mnie rozczarował, bo po uczonym literaturoznawcy i kulturoznawcy spodziewałbym się jednak wyższego poziomu analiz i logiki w przekazie treści. Na tej samej stronie najpierw pisze: 

Oczywiście wizja powrotu do utraconej i idyllicznej przeszłości jest tyleż kusząca, co niemożliwa. Z drugiej jednak strony, tak naprawdę w pewnym sensie pozostaje nam jedynie powrót do przeszłości (s.38).  

Po czym przyznaje, że przemoc, jaką jest konieczność, jest nieusuwalna. Popatrzmy na wojnę w Ukrainie. Czy była ona konieczna? W momencie jej wybuchu uznaliśmy, że tak właśnie było - fakt, że się wydarzyła, wstecznie stworzył taką konieczność. Inaczej rzecz ujmując: skoro się wydarzyła, była konieczna. Nie ma więc alternatywnych przyszłości, ponieważ przyszłość jest zawsze konieczna (tamże). 

Pomijam już moją dezakceptację dla tak ogólnego stwierdzenia, że jakieś MY uznało konieczność wojny w Ukrainie! Protestuję. Proszę nie zaliczać do tego grona kilka milionów Polaków udzielających pomocy ofiarom wojny. Resztę powyższej patologiki pozostawiam do analizy filozofom.    

Doskonale jednak rozumiem, że w pop-nauce kontynuowane są zachodnioeuropejskie i amerykańskie wzory pisania o sprawach społecznie ważnych w sposób lekki, łatwy i przyjemny, podobnie jak mamy z tym do czynienia w popkulturze, muzyce, sztuce filmowej, itd. Rolą nauczyciela akademickiego jest wprawdzie popularyzowanie nauki, ale z tego punktu widzenia niniejsza publikacja bardziej ogłupi część społeczeństwa niż miałaby spełnić oświeceniowe zadanie.

Dzięki literacko zgrabnej narracji czytelnicy poznają okruchy, wyimki, skróty zaledwie kilku eksperymentów naukowych, które w psychologii zostały poddane druzgocącej krytyce, zaś tu są przywoływane jako dowody na niepodlegające wątpliwości przejawy niepożądanych ludzkich postaw czy zachowań. Właśnie o to chodzi w pop-nauce, by czytelnik uwierzył w ciąg pomieszanych ze sobą historycznie, społecznie, kulturowo, naukowo, publicystycznie, medialnie nośnych zdarzeń jako potwierdzających wyjściową przesłankę. W badaniach społecznych określamy takie podejście mianem samosprawdzającej się hipotezy. 

Marcela nie wyjaśnia ani językiem psychologii, ani socjologii, nauk o polityce czy prawnych, czym w istocie jest patoposłuszeństwo, ponieważ on już wie, że jest PATOLOGIĄ. Dzięki temu znakomicie wpisuje się swoją narracją w potoczny i akceptowany przez część niekompetentnych czytelników populistyczny przekaz, który ma służyć wyrażeniu sprzeciwu wobec jak najbardziej słusznie napiętnowanych przez niego zdarzeń, sytuacji, procesów, form jawnej i ukrytej przemocy, niegodnych zachowań indywidualnych czy zbiorowych różnych postaci z jakże odmiennych epok, państw, kultur itp.  

Jak wielu autorów tego typu prac potocznych Marcela może liczyć na to, że wielu czytelników uwierzy, zaufa, zachwyci się literacko przekazaną treścią, bo przecież do opisywanych zdarzeń znajdzie w książce odwołania do literatury, także naukowej. Kto nie przyzna racji tezie o (nie-)widocznej przemocy: Od wczesnego dzieciństwa, przez lata szkolne, do dorosłości w kontaktach z instytucjami państwa i wolnym rynkiem doświadczamy jednego: ciągłej utraty wolności, którą odbiera nam przy pomocy różnych form przemocy (s.7)?  Pamiętajmy, Marcela tego nie doświadczał.  

Jak zatem reagujemy (ustawicznie powtarzane jakieś MY/czyli ONI) na powyższy stan zniewolenia? Brakiem wiary, biernością, niemożnością przeciwstawienia się przemocy. Ostatecznie więc i tak stajemy się cynikami. Oburzamy się na system i jego struktury, ale jednocześnie zakładamy, że nie ma innej drogi (s.10)Po czym już w następnym zdaniu pisze: Czymś normalnym stało się więc dla nas ironiczne czy sarkastyczne postrzeganie władzy i wyśmiewanie hipokryzji różnych instytucji (tamże).  To jednak nie jesteśmy bierni, bo powyższa reakcja znakomicie potwierdza zarówno opór wewnętrzny jak i zewnętrzny. 

Być może M. Marcela wolałby, żebyśmy wszyscy wyszli na ulice i rewolucyjnie odzyskali odebraną nam wolność. Zdajemy sobie sprawę z tego, że rządzący nami politycy kradną, szkoły nie pomagają dzieciom przygotować się do dorosłego życia, a reklamy wciskają nam coś, co bardziej szkodzi, niż pomaga - a mimo to godzimy się na taki stan rzeczy i wybieramy wciąż to samo (tamże). 

Szkoda, że autor społecznie ważnej książki ograniczył się do tak wąskich źródeł, by przekonać czytelników do czegoś, czego nie potrafi naukowo, a więc racjonalnie, logicznie uzasadnić, tylko wzorując się na pop nauce, sprzyja potoczności opinii, sądów. Każdy laik czytający codziennie prasowe doniesienia o różnych wydarzeniach, odkryciach, zjawiskach, w tym także tego typu publikacje, może dzięki temu wyłączyć myślenie krytyczne, redukując mądrość na rzecz informacyjnych błyskotek, migających zdarzeń.               

Autor uwielbia krytykować przemoc strukturalną i symboliczną w szkole, chociaż sam musi być w uniwersytecie jej realizatorem (np. jako dyrektor kursów, wykładowca, badacz, oceniający innych) zachęcając do zainteresowania się rodziców szkołami niepublicznymi, w tym edukacją domową, a nawet dopiero powstającą placówką w Katowicach. To chyba ukryta reklama, skoro on już wie, że w tej szkole nie ma patoposłuszeństwa, a jeszcze nie ma w niej uczniów i zajęć. 

Promocja niepublicznego szkolnictwa nie jest rozwiązaniem dla kilku milionów dzieci i młodzieży skazanych na realizację obowiązku szkolnego w szkolnictwie powszechnym, ogólnodostępnym, publicznym, gdyż zaledwie ok. 10 proc. rodzin stać na opłacanie czesnego w alternatywnych placówkach. Mamy wiele doniesień badawczych ze szkół alternatywnych, w których przemoc ma się świetnie - tak symboliczna, jak i strukturalna, a nawet fizyczna.    

Podsumowując recepcję powyższej publikacji przyznaję, że niezależnie od wskazanych patopublicystycznych słabości, autor podejmuje ważną także dla mojej dyscypliny nauk humanistyczno-społecznych kwestię PATOGOGIKI, którą niemiecka historyk wychowania Katarina Rutschky, podobnie jak szwajcarska psychoanalityczka polskiego pochodzenia Alice Miller określiła mianem SCHWARZE PAEDAGOGIK/CZARNEJ PEDAGOGIKI. One jednak analizowały to zjawisko metodami naukowymi, a nie "nożyczkami" artykulików z codziennej prasy czy z przypadkowo dobranych artykułów naukowych.