Kiedy pojawia się pytanie, czy habilitant ma prawo polemiki z recenzentem swoich osiągnięć w ramach postępowania awansowego, odpowiadam, że jak najbardziej, ale pod jednym warunkiem: NIECH ZACZNIE OD POLEMIKI Z SAMYM SOBĄ I KANONEM NAUK, BY ZABRAĆ SIĘ DO RZETELNEJ PRACY.
W przeciwnym razie cała para idzie w przysłowiowy
gwizdek. Habilitanci nie są świadomi tego albo udają ignorantów wmawiając
swojemu otoczeniu i opinii publicznej, że postępowanie habilitacyjne jest
tożsame z obroną pracy doktorskiej. Otóż nie jest w żadnym kraju, w którym
istnieje obowiązek lub możliwość habilitowania się.
W Polsce nikt już nie musi być doktorem habilitowanym. Może
pracować w uczelniach akademickich i w wyższym szkolnictwie na
etacie profesora szkoły wyższej ze stopniem naukowym doktora. Oznacza to
bowiem, że spełnił pierwszy próg wymagań związanych z upełnomocnieniem jego
jako pracownika naukowego. Obecna ustawa (Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce)
zlikwidowała przymus habilitacyjny i status samodzielnego pracownika
naukowego.
Samodzielnym pracownikiem naukowym staje się każdy, kto uzyskał stopień naukowy doktora. Od tego momentu kończy się sprawowanie nad nim opieki naukowej. Nie ma już promotora dalszych jego osiągnięć naukowych.
Jak na
całym świecie, wystarczy być doktorem, by ubiegać się o publikowanie wyników
własnych badań, realizację projektów badawczych i otrzymywanie na nie środków
finansowych (często bardzo wysokich, nawet milionowych, w zależności od
złożoności badań).

Jeżeli jakiś doktor, tym bardziej – z całym szacunkiem do każdej osoby – akademicki nieudacznik, pseudonaukowiec sądzi, że obrzucając recenzentów swoich osiągnięć pseudonaukowych kalumniami, rzekomymi „mądrościami własnymi” uzyska poparcie mediów lub skuteczne wsparcie kancelarii adwokackich w procesie odwoławczym, to jest naiwny i powinien szybko zabrać się do intensywnej pracy samokształceniowej.
Jeśli się nie nauczy, to nie zdobędzie
koniecznej wiedzy, nie opanuje warsztatu metodologicznego. Może co najwyżej liczyć na nieuczciwych profesorów, członków rad naukowych, którzy w wyniku różnych
form korupcji lub ukrytych więzi (zależności) personalnych udzielą poparcia.
Za każdą patologię w nauce odpowiada jej sprawca i
współsprawcy. Ministerstwo nadal udaje, że nie ma problemu, skoro recenzje
habilitantów oraz uchwały rad naukowych wraz z ich uzasadnieniem są
publikowane. Niech się zatem wstydzi nie ten, kto to widzi, tylko kto jest
autorem niedopuszczalnych, a jednak publikowanych pseudonaukowych rozpraw,
kompromitujących autorów środków i narzędzie badawczych itp.
Trudno, żeby o wartości pseudonaukowej publikacji miał rozstrzygać pseudonaukowiec. To tak, jakbyśmy chcieli, żeby poród dziecka odbierał hydraulik. Recenzentów i członków rad naukowych obowiązuje „prawda” naukowa, toteż w przypadku negatywnej konkluzji czyichś publikacji wywiązują się perfekcyjnie, gdyż mają świadomość odpowiedzialności za poziom kadr naukowych w ich dyscyplinie.
Habilitanci nie mają kompetencji do
wyrażania opinii na temat właściwości sporządzanych recenzji czy wyrażanych o
ich osiągnięciach opinii. Szkoda, że ponoszący niepowodzenie nie odnoszą się do
uwag krytycznych, a wykazujących ich naukową ignorancję. Habilitanci nie są podmiotem
kompetentnym do rozstrzygania o tym, którzy recenzenci spełniają ustawowy wymóg
„renomowanych” uczonych w dyscyplinie naukowej, a którzy nie.
To nie
recenzenci i nie członkowie komisji habilitacyjnej decydują o nadaniu lub
odmowie nadania komuś stopnia naukowego, ale członkowie rad naukowych. Tego też
nie rozumieją habilitanci, którzy kurczowo trzymają się swoich artefaktów, by nie
osłabić u siebie zawyżonej samooceny? Każdy pseudonaukowiec może stać się naukowcem,
jeśli wyciągnie merytoryczne i metodologiczne wnioski z treści recenzji,
przestanie uciekać od odpowiedzialności za własną ignorancję i weźmie się do
pracy, bo bez pracy nie ma kołaczy, co najwyżej zakalec.
Sąd Najwyższy przypomina w orzeczeniach
dotyczących spraw odmowy nadania stopnia naukowego doktora habilitowanego w
swoich uzasadnieniach orzeczeń:
Ktokolwiek poddaje się jakimkolwiek
recenzjom (...) musi się zawsze liczyć z tym, że może spotkać się również
z recenzjami, których w najgłębszym przekonaniu nie będzie w stanie osobiście
zaakceptować. Nikt bowiem nie przyjmuje chętnie otwartej dyskwalifikacji
własnych umiejętności, talentu czy wiedzy. Z tymi skutkami musi też liczyć
się osoba, która swój dorobek naukowy poddaje ocenie
komisji habilitacyjnej, a następnie Centralnej Komisji[1].
Charakter tego postępowania powoduje,
że osoba, która się poddaje jakimkolwiek recenzjom w dziedzinie nauki, musi się
liczyć z tym, że nie zawsze może je zaakceptować. W tym wyraża się przejaw
wolności naukowej i prowadzenia nieskrępowanej dyskusji naukowej.[2]