11 września 2014

Jak w szkołach robi się rodziców w bambuko




Zrobić kogoś w bambuko to w slangu bałuciarzy znaczyło przed laty - nabić frajera w butelkę, czyli wydobyć z niego podstępem, pod pozornym przymusem (mafijna propozycja nie do odrzucenia)kasę, której nikomu dać nie musi i nie powinien, jeśli nie chce tego uczynić z własnej woli.

W polskim szkolnictwie publicznym takich naciągaczy rodzicielskich portfeli jest mnóstwo, bo dyrekcje tych placówek liczą na naiwność opiekunów uczniów. Dobrze, że jest tak wiele możliwości komunikowania się ze sobą (poza dziennikarskimi mediami w przestrzeni publicznej), to jest szansa na ostrzeżenie lub wyjaśnienie pewnych kwestii.

Szkoły zawsze były niedofinansowane, szczególnie w zakresie remontów, modernizacji, wyposażenia w media i nowe pomoce dydaktyczne, ale za to odpowiada organ prowadzący szkoły. Ten jednak nie otrzymuje adekwatnych do potrzeb środków z budżetu państwa, toteż samorządy starają się - jedne lepiej, inne gorzej lub wcale - z własnych dochodów przeznaczyć ich część na infrastrukturę.

Najwyższy czas jest egzekwować od władz państwowych, a nie tylko samorządowych, odpowiedzialność za stanowienie i zabezpieczenie budżetu na edukację publiczną. Chyba, że nadal chcemy jako obywatele godzić się z tzw. podwójnym opodatkowaniem na szkolnictwo i z pochyloną głową dofinansowywać w roku szkolnym zadania statutowe szkół publicznych, mimo odpowiedzialności za to władz państwowych (podział budżetu państwa) i samorządowych.

Jedna z mam z województwa małopolskiego pisze na fejsie, że szkoła organizuje zajęcia wychowania fizycznego na basenie w cenie 300 zł rocznie. Problem w tym, że nie są to zajęcia dodatkowe, ale zajęcia organizowane przez szkołę publiczną zamiast lekcji wuefu. Zajęcia z pływania prowadzi trener, który nie jest nauczycielem wuefu w szkole, do której uczęszcza jej dziecko. Uczniowie, których rodzice nie zdecydowali się na basen, oczywiście nań chodzą, ale za to nic nie płacą. A pozostałe dzieci de facto płacą za te lekcje (cytat nauczyciela). Czy to jest zgodne z prawem - pyta mama - bo ma wątpliwości?

Szkoła może zorganizować zajęcia na basenie w ramach czwartej godziny wf, tzn. trzy godziny w ramach planu zajęć w szkole oraz czwartą godzinę jako zajęcia do wyboru np. na basenie, polu golfowym, tenisowym itp., ale muszą to być zajęcia dla ucznia nieodpłatne. Jeśli ktoś ma pokryć ich koszty, to organ prowadzący, ale na pewno nie rodzice szkoły publicznej.

Nie dajcie się w tych kwestiach robić w bambuko. Jeśli pojawia się polecenie pokrycia kosztów, rzekoma powinność w tym zakresie, to proszę zażądać od dyrektora szkoły podstawy prawnej. Podobnie jest z innymi problemami funkcjonowania placówki publicznej.

Oto inny rodzic podaje w reakcji na powyższą kwestię przykład z pierwszej klasy szkoły podstawowej, w odniesieniu do którego to rocznika obowiązuje już nowa ustawa (tzw. podręcznikowa). Otóż wynikają z tego określone prawa dla organu prowadzącego szkoły. Zostały w tym roku ustanowione konkretne stawki na materiały dydaktyczne do zajęć, których może domagać się nauczyciel. Domagać się, i owszem, może, ale od kogo? Od prowadzącego szkołę, za co odpowiada dyrektor placówki.

W przypadku jednak materiałów dydaktycznych od tego roku można było ubiegać się o dotację w wys.50 zł na każdego pierwszoklasistę. Są też takie gminy, w których radni mogą w ramach planowania budżetu powalczyć o środki na różne sfery rozwoju i aktywności dzieci w szkołach (sportowe, artystyczne, czytelnicze, dla dzieci uzdolnionych itp.) - ale w szkołach dyrekcja o tym nie mówi, bo musiałaby się wysilić i uzasadnić odpowiedni wniosek.

Rodzice mogą za pośrednictwem swoich radnych składać stosowne interpelacje do władz powiatu, miasta czy gminy o wyjaśnienie powodów naruszania prawa przez dyrektorów szkół, zaniedbań i koniecznych zmian w infrastrukturze szkolnej. Nie wszyscy opiekunowie dzieci mają świadomość, że nie musieli - jak miało to miejsce w Krakowie - płacić trzysta zł. rocznie za zajęcia ich dzieci na basenie. Niepokojące jest to, że nigdy nie byli poinformowani o powodach takiego rozwiązania.


W toku wymiany poglądów wśród rodziców okazało się, że dyrekcje szkół żądają od nich pieniędzy na środki czystości (papier toaletowy, mydło, środki dezynfekujące itp.), których ponoć nie dostają od gminy. A co to rodziców powinno obchodzić? W szkole muszą być na to środki i po to ktoś wygrał konkurs na dyrektora, by o nie się starał, a jak nie potrafi, to niech z tej funkcji zrezygnuje. Wystarczy przecież wezwać do szkoły SANEPID, by ten ukarał dyrektora szkoły za zaniedbania w tym zakresie. Wówczas bardzo szybko okaże się, że zacznie skutecznie egzekwować środki finansowe na powyższe cele od władz gminnych.

Kiedy rodzice jednej z krakowskich szkół zaczęli drążyć powody bezprawnych działań dyrekcji placówki publicznej okazało się, że w tym mieście (a sądzę, że nie tylko w tym) ma miejsce powszechny zwyczaj pobierania różnych opłat w szkole od rodziców. Jest to możliwe, gdyż istnieje "ciche przyzwolenie ze strony Rady Miasta Krakowa na takie działanie". Szkoły nie dopominają się o dodatkowe środki i nie są również rozliczane z funduszy, które otrzymują od gminy.

Pani minister Joanna Kluzik-Rostkowska może sobie tańczyć na scenie kolejnych konferencji prasowych i wciskać kit w mediach, że szkoły są przygotowane do przyjęcia sześciolatków. Wszystkie nie są przygotowane ani dla sześcio-, ani dla piętnastolatków, chociaż każda w innym zakresie. Nic tu nie pomoże wydzwanianie na infolinię MEN.

Oto, co pisze jeden z rodziców:

Moją córkę objął OBOWIĄZEK pójścia do pierwszej klasy (6 lat). Rodzicom pokazywano piękne spoty jakie szczęśliwe są dzieci w szkole, bezpieczne, bez ciężkich tornistrów, edukacja przez zabawę, szkoła "darmowa", dostępna świetlica itp. pierdoły. Rzeczywistość jest zupełnie inna. Szkoła przystosowana dla nauczycieli nie dla dzieci (IKEA już jest bardziej przyjazna dzieciom), toalety pozamykane bo - jak powiedziała pani woźna - dzieci sikają, a w tych otwartych brakuje papieru toaletowego. Sześciolatki zostały ulokowane na drugim piętrze, na które muszą wchodzić po stromych, betonowych schodach. Dla pani najważniejsza jest ilość SZTUK, a nie to, w jakim stanie jest dziecko.


Oliwy dolali dając rodzicom listę zakupów, która obejmuje przybory do klasy. Można by to zrozumieć, gdyby miało to obejmować indywidualne materiały piśmiennicze dziecka. Tymczasem ta lista (zał. fotografia) jest niczym innym, jak wyprawką ŚWIETLICY! Pan premier jeszcze w sierpniu zapewniał, że szkoły maja na ten cel środki, są wyposażone i czekają tylko na dzieci. Słusznie pisze matka z goryczą, że nie przypuszczała jak wielkie czekają ją wydatki. Czyżby rodzice mieli wyrażać wdzięczność pani minister edukacji i premierowi (premierce) za to, że jeszcze nie muszą wyposażać klas w stoliki i krzesła?


Co ma zrobić rodzic z sześciolatkiem po godz. 12:30, który na świetlicę się nie dostał? Paranoja, dżungla, brak myślenia, wciskanie kitów i bezczelność - pisze na fejsie jedna z mam.