Niektóre z poruszonych przez prof. UAM
Marka Budajczaka kwestii wzbudziły zainteresowanie czytelników bloga. Jeżeli
ktoś chce uzyskać informacje na temat wskaźników scholaryzacji w Polsce w tym
podejściu, może zajrzeć na stronę resortu edukacji, gdzie są podane dokładne
dane z uwzględnieniem typów placówek edukacyjnych (przedszkola, szkoły
- publiczne lub niepubliczne) oraz województw. Najnowszy wykaz obejmuje miniony rok
szkolny: Liczba uczniów korzystających z
nauczania domowego według województw, typów podmiotów i klas w roku
szkolnym 2019/2020.
Informacja o liczbie
ok. 20 tys. dzieci i młodzieży realizujących obowiązek szkolny poza szkołą jest
przesadzona, skoro z uzyskanych przez dziennikarzy danych z MEiN wynika, że w roku szkolnym 2019/2020 w Polsce w edukacji domowej uczyło się 10
976 uczniów, a w roku szkolnym 2020/2021 – 15 034 uczniów.
Wzrost w ciągu jednego roku szkolnego o 5 tys. dzieci jest znaczący. Nie wiemy jednak, czy w wyniku spadku zachorowań na Covid-19 i otwarciu szkół liczba ta utrzyma się, wzrośnie czy zmaleje.
W wyniku przyjętej
przez Sejm i podpisanej przez Prezydenta nowelizacji ustawy Prawo oświatowe (Dz. U. 2017 poz. 59 z późn. zm.) w odniesieniu do edukacji domowej rodzice, którzy
podjęli taką decyzję nie będą już zobowiązani do uzyskania opinii w tej kwestii
z poradni psychologiczno-pedagogicznej oraz nie będą zmuszeni do rejonizacji
dziecka w placówce edukacyjnej na terenie województwa ich zamieszkania. Ustawa
zacznie obowiązywać z dniem 1 lipca 2021 r.
Rodzice lub opiekunowie, którzy chcą rozpocząć
edukację domową dziecka powinni wystąpić z wnioskiem o zezwolenie do dyrektora
oddziału przedszkolnego, szkoły podstawowej lub szkoły ponadpodstawowej
(liceum, technikum). Zależy to oczywiście od wieku dziecka. Do wniosku należy
dołączyć:
- oświadczenie
rodziców o zapewnieniu dziecku warunków umożliwiających realizację
podstawy programowej obowiązującej na danym etapie edukacyjnym,
- zobowiązanie
rodziców do przystępowania w każdym roku szkolnym przez dziecko
spełniające obowiązek szkolny lub obowiązek nauki do rocznych egzaminów
klasyfikacyjnych.
Zezwolenie może być
wydane zarówno przed rozpoczęciem roku szkolnego jak i w jego trakcie.
Jeden z czytelników pisze o tym, co prawdopodobnie zaważyło w grudniu 2015 roku na
wprowadzeniu przez b. minister Annę Zalewską ograniczeń i dość poważnych zmian.
Pisze bowiem:
(...)
subwencję oświatową, związaną z edukacją domową (w wysokości 100%, 50%,
czy 80% subwencji dla szkół niepublicznych) dostają "szkoły
przykrywki", wyłącznie za wystawienie legitymacji szkolnej, wypisanie
biurokratycznych papierów i łaskawe wydanie zgody, by to rodzice sami
organizowali dziecku edukację. Nigdy, pod żadnymi rządami, nie dostawali
jej rodzice.
Wyłącznie
część ze "szkół przykrywek" świadczyła rodzicom pewne usługi,
najczęściej zajęcia WF, trudne do przeprowadzenia w domu. Ale wraz z
przycięciem tej subwencji przez min. Zalewską, większość niepublicznych
"szkół przykrywek" każe sobie za ten WF płacić, a publiczne
przykrywki go nie świadczą.
"Skok
na kasę" nie jest tu skutkiem jakości biznesu, tylko wyjątkowo złej
regulacji prawnej, dającej państwową subwencję nie dziecku czy rodzicom,
ale "szkole przykrywce" (lub samorządowi, jeśli
"przykrywka" jest publiczna). W wysokości nawet przyciętej do
50% absurdalnie wysokiej w porównaniu z wypełnianymi zadaniami -
corocznego wypełnienia kilku biurokratycznych formalności. Czynności
wartej grosze, a nie kilka tysięcy złotych.
Nie
jestem całkiem pewien, ale wydaje mi się, że te zasady poustalała
min.Hall, która zaraz po odejściu ze stołka ministerialnego otworzyła i
zarabia na sieci "szkół przykrywek" pod nazwą "szkół dobrej
edukacji". Mimo to są to dość popularne "przykrywki", bo w
końcu rodzicom wszystko jedno, kto się tymi konfiturami utuczy, a
"dobra edukacja" jest mało wymagająca i stresująca, dostępna w
większości dużych miast, a przed Zalewską nawet
dawała wstęp do sali gimnastycznej albo od czasu do czasu bilet do Centrum
Kopernik albo jakiegoś muzeum.
Nie jest też prawdą, ze "zniesiony jest w
edukacji domowej nadzór pedagogicznych organów władzy państwowej".
Jest to dość uciążliwy i często bardzo stresujący obowiązek, poddania
dziecka corocznej kontroli "szkoły przykrywki" i uzyskania od
niej zezwolenia na dalsze prowadzenie edukacji samodzielnie, a nie w
systemie szkolnym. Kontrola ta ma różne formy i ani jej forma, ani
stawiane wymagania nie są jasno określone i decyzje o braku zgody nie
podlegają kontroli sądowej, ale są to arbitralne decyzje dyrektorów szkół
systemowych.
Najczęściej
jest to coś w rodzaju egzaminu, czy dziecko ma opanowaną "podstawę
programową" dla swojego etapu edukacyjnego. W efekcie niektórzy
bojaźliwi rodzice, którzy nie załatwili sobie mało wymagających
"przykrywek" i tak zmuszają dzieci do wkuwania głupot, bojąc się
(i strasząc tym dzieci), że "jak nie zapamiętasz daty Bitwy pod
Grunwaldem, to cię cofną do normalnej szkoły".
Z listu wynika, że
edukacja domowa realizowana jest w Polsce w różnych środowiskach i z udziałem
podmiotów/osób, które kierują się także zróżnicowanymi motywacjami i
interesami. Nie generalizowałbym jednak takiego obrazu, ale potraktował jako
hipotezę, która powinna być zdiagnozowana przez socjologów i pedagogów. Jednak
badania nie powinny być podporządkowane samospełniającej się hipotezie.
Miałem kontakt z
rodzinami edukującymi dzieci w tym podejściu, którym jest obojętne, kto pobiera
subwencję oświatową na tę edukację, a więc czy jest to szkoła publiczna,
niepubliczna czy jakiś podmiot gospodarczy lub organizacja społeczna. W końcu
to części rodziców zależy na tym, by ich dzieci były edukowane poza nadzorem
instytucjonalnym państwa. To, że muszą eksternistycznie zdać egzaminy w takiej
czy innej placówce nie ma dla nich znaczenia.
Być może korzystniejszą
formułą byłoby wprowadzenie bonu edukacyjnego dla edukacji domowej, bo w
tym zakresie doskonale by się sprawdził. Rodzice mogliby być zobowiązani do
częściowego pokrycia kosztów obsługi administracyjnej w zakresie realizacji
obowiązku szkolnego przez placówkę, w której byłoby ono zarejestrowane. Wówczas
uniknięto by podejrzeń o czarny biznes drenujący środki publiczne.