24 stycznia 2012

Kto w szkolnictwie wyższym fałszuje dane?

Trochę to dziwny zarzut, jaki stawiają dziennikarze prasy on-line Ministerstwu Nauki i Szkolnictwa Wyższego, jakoby fałszowano tam rzeczywistość, publikując niezgodne z nią dane. Rzecz ponoć dotyczy nieprecyzyjnych danych, jakie resort ogłosił na temat najczęściej wybieranych przez kandydatów uczelni w naszym kraju, a w nich kierunków studiów.

Pisałem o tym kilka dni temu, wskazując na taki poziom ich ogólności, że istotnie, niewiele on znaczy i znaczyć powinien, ale jeśli dociekliwi w rozmowach z władzami czy rzecznikami prasowymi szkół wyższych ujawniają, że to część spośród nich zatroszczyła się o podkoloryzowanie rzeczywistości, by nie znaleźć się na szarym końcu tego pseudo rankingu, to sprawa jest już jasna. Gdybyśmy podali faktyczną liczbę osób, które chciały dostać się na naszą uczelnię, wylądowalibyśmy na szarym końcu rankingu szkół wyższych - mówi rzecznik prasowy jednej z uczelni. (http://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja/,27800.html)

Jedni zatem podają dane uczciwie, zgodnie z mającym miejsce stanem rzeczy np. liczbę osób przyjętych na studiach w stosunku do tych, którzy się na nie rejestrowali, a wiemy, że nie wszyscy odliczają się na pierwszym roku, pomimo znalezienia się na liście osób przyjętych (dotyczy to tylko i wyłącznie obleganych kierunków na uniwersytetach i politechnikach). Inni zaś, a to dotyczy w większość wyższych szkół prywatnych, żeby podkoloryzować nędzną rzeczywistość, podają dane z sufitu, bo i tak ich nikt nie sprawdzi. W tych szkołach nie ma rejestracji elektronicznej, a papier jest cierpliwy, więc w sprawozdawczości dla resortu, GUS czy tym bardziej mediów zawsze można napisać, że było więcej kandydatów. A że się rozmyślili? No cóż, mieli prawo. Tym bardziej, kiedy zobaczyli od środka, na czym ten pic polega. Wędrówki studiujących z jednej „wsp” do drugiej „wsp” są czymś naturalnym, bo albo ktoś szuka niższych opłat za studiowanie (jest mu obojętne gdzie, z kim i u kogo), albo gdzie będzie mu łatwiej, nie będą egzekwować wiedzy, przymkną oko itp. Tu zresztą wybór jest duży, szczególnie w dużych ośrodkach akademickich, gdzie pedagogikę, zarządzanie, adminstrację czy socjologię można studiować w kilkunastu szkołach wyższych, choć częściowo „niższych”.


Fałszowanie danych zaczyna się od konkretnych osób, a nie od resortu, Rady Głównej, Polskiej Komisji Akredytacyjnej czy Centralnej Komisji, gdyż do nich wpływają dokumenty przez kogoś jednak podpisane – najczęściej przez rektora, a ze szkół prywatnych przez ich założycieli (dublujących też funkcję kanclerzy), bo w wielu z nich rektor nie ma nic do powiedzenia. Najwięcej kłamstw (fałszerstw) akademickich ma miejsce w przypadku danych na temat kadry – nauczycieli akademickich. Ta zresztą sama częściowo do tego się przyczynia, nie bacząc na upadek obyczajów i naruszanie prawa, skoro podpisuje oświadczenia z pełną świadomością, że i tak ich nie będzie spełniać. Kolega koledze, koleżanka koleżance podpisują, by im pomóc w zarządzaniu fikcyjną de facto strukturą, z której można wyciągnąć „trochę” dodatkowej kasy.

Sądy pracy już specjalizują się w oszustwach i manipulacjach założycieli szkół prywatnych, którzy a to stosują mobbing wobec wykładowców, a to bezprawnie zmieniają im warunki pracy i płacy, a to fałszują oświadczenia i dokumenty pracowników, a to nie płacą ZUS-u lub nie odprowadzają składek zdrowotnych, a to nie płłacą za niewykorzystany z ich winy urlop pracownika, a to zatrudniają na śmieciowe umowy o pracę, dopełniając zarobki umowami na zlecenie, a to część wpływów z czesnego przelewają do stworzonych przy „wsp” placówkach quasi oświatowych i stamtąd wypłacają jakieś honoraria, a to tworzą wydawnictwa, centra konferencyjne, siłownie, otwierają baseny, by na tym z jednej strony zarabiać, a z drugiej, dzięki nim, wyprowadzać środki akademickie na prywatne interesy, itd.itd.

To nie Centralna Komisja jest winna temu, że musi odmówić nadania uprawnień uczelni czy wyższej szkole prywatnej do nadawania stopni naukowych przez ich jednostki organizacyjne, tylko sami wnioskodawcy, którzy kreują w przedłożonej dokumentacji rzeczywistość pod własne oczekiwania i marzenia, nie mające jednak nic wspólnego, albo niewiele ze spełnianiem nie tylko norm prawnych, ale także etycznych i obyczajowych w środowisku akademickim. Nie słyszałem, by rektor czy założyciel tzw. wsp spalił się ze wstydu z powodu otrzymania uzasadnionej merytorycznie negatywnej oceny organu kontrolnego czy oceniającego. Oni najczęściej nie mają sobie nic do zarzucenia. Zawsze winne są jakieś siły nieczyste, układy, zmowy, tylko nie oni.

A tu wystarczy przeczytać klarownie opisane wytyczne w sprawie warunków, jakie musi spełnić uczelnia, by otrzymać to czy tamto i uczciwie to udokumentować. Niestety, jak nie ma się czym, to się jak za dawnych lat dokumenty de facto fałszuje, podając w nich nieprawdę, półprawdy lub przemilczając stan faktyczny, Niektórzy doszli już do takiej wprawy, że załączają do dokumentacji danej jednostki więcej materiałów, niż jest to od nich oczekiwane, żeby recenzenci sami w nich odnaleźli to, co jest konieczne. Jak nie znajdą, to znaczy, że nie potrafili rzetelnie przeanalizować danych. Kiedy jednak to uczynią, to skompromitowani wnioskodawcy usiłują jeszcze dla zachowania twarzy we własnym środowisku odwoływać się. A nóż się uda, ktoś się przestraszy, zmięknie, a może znajdzie się jakiś powód do zmiany stanowiska. Wnioskodawcy – manipulatorzy stosują zasadę: „piszemy, co chcemy”, papier jest cierpliwy, procedury odwoławcze długie i wielokrotne, a nóż ktoś zapomni, nie dostrzeże, nie odpowie w odpowiednim terminie i… wymusi się zgodę proceduralnie?