04 lutego 2012

O benchMARKOWANIU edukacji w szkołach wyższych


Naukowcy, zamiast skupić się na swoich badaniach, na czytaniu i pisaniu rozpraw naukowych, na projektowaniu i prowadzeniu badań, od wielu tygodni nic innego nie robią, tylko skupiają się na przepisywaniu tego wszystkiego, co czynili dotychczas (przed reformą). Opisują przewidywane przez siebie efekty kształcenia do inaczej skonstruowanych tabel, wzorcowych sylabusów, ale już uwzględniających coś, co musi budzić respekt. Oni zajmują się benchmarkami!

Mało kto wie, o co chodzi, ale za to, jak brzmi to mądrze. Pojęcie ekonomiczne, które dotyczy wskaźników gospodarczych, zostało przetransponowane do obszaru szkolnictwa wyższego jako słowo kluczowe dla zachodzących w nim przemian. Wszyscy teraz benchmarkują edukację, a ja mam wrażenie, że z tego określenia w rzeczywistości pozostanie tylko jego druga część, tzn., że wszyscy ją .... markują.

Wskaźniki wskaźnikami, ale przecież ktoś musi prowadzić ze studentami zajęcia dydaktyczne. W wyższych szkołach prywatnych kadr nauczycielskich jest jak kot napłakał, czyli zawsze za mało w stosunku do liczby studiujących, zaś w uczelniach publicznych jest tych kadr dużo, gdyż to na nich spoczywa główny ciężar w tym kraju kształcenia na studiach stacjonarnych. Jak zatem planuje się zajęcia tu i tam? Nie pod benchmarki, tylko pod nauczycieli. Jak w kadrze szkoły prywatnej przeważają pedagodzy ze specjalnością kultura fizyczna, pedagogika społeczna czy historia wychowania, to nie ma znaczenia fakt ich wykształcenia i kompetencje, tylko daje im się wszystko, jak leci, byle ktoś te zajęcia poprowadził. Nie jest ważne to, czy się zna, czy nie zna na poruszanej problematyce, czy prowadzi w danej subdyscyplinie pedagogicznej badania i publikuje z jej zakresu wyniki, czy też nie. Kształcić każdy może. Im mniej jest kompetentny, tym ponoć jest lepiej, bo taniej i łatwiej.

Tak więc zawracanie głowy naukowcom przepisywaniem danych z dużej kartki na małą, a z małej na dużą, by wszystko zgadzało się w rubrykach, jakich oczekuje władza, w niczym nie poprawi jakości kształcenia. A po co ma je poprawiać, skoro jest bardzo dobre? Czy nie ma w tym procesie jakiegoś absurdu? Z rozmów z naukowcami dowiaduję się, że jak władze chcą, to napiszą im nowe sylabusy, opracują nowe plany zajęć pod benchmarki, a i tak będą prowadzić zajęcia tak, jak dotychczas. Bo teraz, to już żadna kontrola niczego nie wykryje.

Do ubiegłego roku PKA badała, czy na danym kierunku jest minimum kadrowe, czy naukowcy są właściwie zatrudnieni i realizują odpowiedni wymiar godzin dydaktycznych, czy są pozytywnie oceniani przez studentów, jak prowadzą zajęcia dydaktyczne, czy korzystają z multimediów, jak jest wyposażona biblioteka, czy ona w ogóle istnieje, a jeśli tak, to czy na bieżąco są kupowane do niej czasopisma i książki, czy szkoła ma własne budynki, czy może tylko je wynajmuje od innych właścicieli, czy prowadzi się w niej badania naukowe, publikuje ich wyniki itd., itd.? A teraz najważniejsze będą zapisy, dokumentacja, a że papier jest cierpliwy i wszystko zniesie, to oznacza, że będzie bardzo dobrze, czyli tak,jak dotychczas.