Wydawałoby się, że odpowiedź na to pytanie: Kto jest
kompetentny w zakresie kształcenia i wychowania młodych pokoleń? jest
jednoznaczna - NAUCZYCIELE, profesjonaliści w zakresie dydaktyki przedmiotowej
np. nauczyciele matematyki, fizyki, chemii itp. czy nauczyciele dydaktyki
kierunkowej np. w zakresie edukacji przedszkolnej,
zintegrowanej/wczesnoszkolnej.
Otóż, nie. Ten, kto tak uważa, jest w błędzie, jeśli
ma na uwadze sytuację w Polsce, gdzie o procesie kształcenia, jego
organizacji, strukturze, treściach i metodach postępowania decydują politycy, a
od czasu do czasu uruchamiani przez nich także prawnicy. Nauczyciel ma być
narzędziem, środkiem do transmisyjnego, kierunkowego (światopoglądowego)
przekazu władzy bez względu na to, czy mu się to podoba, czy nie. Nie po to
sprawujący władzę sięgnęli po nią, by zostawić szkolnictwo poza sferą własnych
wpływów oraz ich mocy.
Takie będą szanse na dostanie się z najwyższych lokat
do krajowego czy europejskiego parlamentu, jakie będzie oświatą zarządzanie.
Nie ma zatem znaczenia źródło i typ ideologii edukacyjnej, która leży u podstaw
zmieniającej się co kilka lat polityki oświatowej. Od 1993 r., kiedy do władzy
doszła postkomunistyczna formacja (SLD i PSL), przywrócono modelową dla państwa
PRL etatystyczną strategię zarządzania szkolnictwem, nadając tzw. reformom
szkolnym jednoznacznie światopoglądowy charakter. Potem już była tylko
ideologicznie (światopoglądowo) naprzemienna kontynuacja tej strategii.
Od tamtego czasu aż po dziś nauczyciele mają być
heteronomiczni, a nie autonomiczni, a jeszcze lepiej, gdyby w ogóle przestali
kierować się własnymi normami społeczno-moralnymi, zapomnieli o wykształceniu w
zakresie filozofii, socjologii, psychologii dydaktyki, historii szkolnictwa, a
nawet kultury fizycznej i zdrowotnej, tylko przekazywali uczniom odgórnie
adresowane do nich treści. Nauczyciel ma być nośnikiem ideologicznych
przesłanek. Tym bardziej nie wolno mu czegokolwiek podważać, krytykować
polityki edukacyjnej władz, gdyż każda z formacji rządzących utrzymuje "penitencjarny"
- jak się okazuje nie tylko w nazwie - system nadzoru pedagogicznego.
Nauczyciele, którzy mają już za sobą pełnienie roli
dyrektora przedszkola czy szkoły dowolnego typu zapewne pamiętają, że każda
władza obejmująca po wyborach parlamentarnych resort edukacji zaczyna od zmian
kadrowych (poprawnych politycznie, czyli gotowych bezwzględnie realizować linię
partii władzy), w tym reguł sprawowania nadzoru pedagogicznego, od zmian treści
kształcenia oraz systemu egzaminacyjnego.
Nauczyciele zatem albo mają bać się swoich
koleżanek czy kolegów z rady pedagogicznej, albo obawiać się restrykcji ze
strony nadzoru, który z pedagogiką od lat nie ma już wiele wspólnego. Urzędnicy
resortu i kuratoriów oświaty są od tego, by biurokratycznie zarządzać tym procesem,
samemu wyzwalając się z obowiązku partyjnie warunkowanego kształcenia. Zawsze
lepiej jest kogoś kontrolować niż być kontrolowanym, lepiej zarabiać "na
górze" niż „na dole".
Można jeszcze uciec do związku zawodowego, bo tak
konstruowana polityka jest samograjem także dla tej nomenklatury, która dzięki
owej zmienności, chaosowi, brakowi ciągłości i odpowiedzialności reformowania
szkolnictwa może znakomicie funkcjonować - jak ów nadzór - z poczuciem
konieczności własnego istnienia. Jak rządzi lewica, to w opozycji jest NSZZ
"Solidarność" ze swoją Komisją Oświaty. Jak rządzi prawica, to w
opozycji jest ZNP. Był już nawet taki okres, kiedy to z tylnego fotela kierował
rządem przewodniczący NSZZ "Solidarność", zapominając zresztą o
zobowiązaniach pierwszej fali Solidarności.
Polityka oświatowa jest zatem od 28 lat zarządzana
nieprofesjonalnie, gdyż sprawujący władzę dobierają sobie takich ekspertów,
którzy nie będą kierować się nauką, ale wytycznymi programu partii politycznej
uzasadniając stosowne rozwiązania i regulacje prawne. Polityka nie jest już
racjonalną troską o dobro wspólne (chociaż ponoć wszystkie dzieci są
"nasze"), ale sprawowaniem władzy lub dążeniem do jej zdobycia przez
formacje partyjne.
Polityka nie jest już - jak pięknie pisał o tym ks. prof. Czesław Bartnik - (...) rodzajem sztuki antropologicznej, która polega na optymalnym nachyleniu rzeczywistości państwowej – i międzypaństwowej – ku wspólnemu dobru obywateli, jednostek i całego ogółu, żeby wznieść Idealny Dom Rodziny Ludzkiej. Nie ma w Polsce miejsca na tak humanistyczne i integralne podejście do polityki oświatowej, by edukacja stała się DOBREM WSPÓLNYM, podzielnym, a więc dostępnym dla wszystkich bez względu na naturalne, kulturowe i ontogenetyczne różnice między uczącymi się (dziećmi, młodzieżą) i ich rodzicami.
Publiczna edukacja szkolna ma być jeszcze jedną dziedziną życia społecznego do tworzenia i podtrzymywania w nim podziałów, wzmagania konfliktów, a tym samym dewastowania szans kolejnych pokoleń na edukację adekwatną do zawartych w Konstytucji m.in. wartości chrześcijańskich. One bowiem upominają się o edukację jako DOBRO WSPÓLNE, a nie dobro niepodzielne. Nie usprawiedliwia takiego podejścia fakt, iż w swej większości elity władzy i politycy kształcą własne dzieci poza granicami kraju lub w elitarnych szkołach niepublicznych w naszym kraju.
Jak słusznie pisał o tym przed laty prof. Aleksander
Nalaskowski: (...) żaden z ministrów edukacji narodowej nie był fachowcem. W
ostatnich latach na tym stanowisku byli historyk mediewista, chemik, astronom,
budowniczy okrętów, prawnik-specjalista od prawa rolnego, politolog, matematyk,
prawnik-specjalista od ubezpieczeń, elektryk, filozof, etc. Wiedza
naukowa ministrów edukacji narodowej w żaden sposób nie pozostawała w związkach
z pełnioną funkcją, a praktyka szkolna ograniczała się do własnych wspomnień
sztubackich bądź krótkich i odległych w czasie epizodów nauczycielskich.
Kiedy czytam kolejny raport dotyczący pierwszych zarobków absolwentów szkół wyższych, to muszę zapytać: Dzięki komu dotarli oni na wyższe uczelnie? Jaki był wkład w ich rozwój nauczycieli przedszkoli, szkół podstawowych, gimnazjów/liceów czy techników? Jak wynagradzani są ich nauczyciele akademiccy?
Nie wstyd związkowcom, politykom i rządzącym utrzymywać płace nauczycieli zaczynających pracę w tym zawodzie na trzykrotnie niższym poziomie, skoro także przez nich wykształceni młodzi dorośli dostali się na najlepsze rynkowo kierunki studiów, po których mają godne ich wykształcenia płace? Cytuję:
Bezsprzecznym liderem zestawienia jest informatyka. Absolwenci tego kierunku na Uniwersytecie Jagiellońskim osiągają po wejściu na rynek pracy stawkę 12 tys. zł brutto. Po ukończeniu studiów na innych uniwersytetach zarobki sięgają średnio 9 tys. zł. Drugim najbardziej dochodowym kierunkiem studiów jest górnictwo i geologia. Studenci, którzy ukończyli ten kierunek na Politechnice Wrocławskiej zarabiają nawet 9,5 tys. zł miesięcznie. Podium zamyka teleinformatyka, której absolwenci po Akademii Górniczo-Hutniczej otrzymują pensje sięgające 8,5 tys. zł.