21 lutego 2020

Im więcej , tym gorzej



Nie jest żadnym odkryciem teza, że ilość nie przeradza się w jakość. Z tym fenomenem mamy do czynienia w naukach społecznych, gdy w grę wchodzi badanie powszechnie występujących zjawisk wychowawczych, edukacyjnych, terapeutycznych, opiekuńczych czy resocjalizacyjnych.


Mechanizmy wolnego rynku nie sprzyjają jakości w tych naukach, gdyż orientacja na maksymalizowanie finansowego zysku orientuje badacza na ilościowy wymiar jego pracy, która nie musi przekładać się na jakość. Ma to miejsce wówczas, gdy chce zarobić jak najwięcej wykorzystując posiadany już status profesjonalnego badacza, skoro ma stopień naukowy doktora psychologii, socjologii, pedagogiki, prawa czy nauk o polityce.

Nie jest jeszcze naukowcem w pełnym tego słowa znaczeniu, gdyż w Polsce taki status przysługuje osobom ze stopniem naukowym doktora habilitowanego (lub jemu równoważnym np.z art. 21a) lub tytułem naukowym profesora. Jednak niektórym doktorom wydaje się, że skoro uzyskali już ten stopień - a pozostawmy na boku kwestię jakości i powodów tego awansu -to mogą urynkowić swój dyplom, spieniężyć jego symboliczną kulturowo i akademicko wartość.

Zakładają firmę, fundację, otwierają działalność gospodarczą i tak długo, jak są jeszcze pracownikami uniwersyteckimi nadużywają marki swojej uczelni do powiększania poziomu wiarygodności własnej firmy i działań poza akademickim środowiskiem. Im więcej chcą zarobić, tym mają mniej czasu na samokształcenie, na inwestowanie we własną wiedzę i metodologiczne kompetencje.

Prawnicy prowadzą kancelarie adwokackie, biura porad prawnych, są sędziami, pedagodzy angażują się w pracę oświatową, opracowują i sprzedają pomoce dydaktyczne czy materiały diagnostyczne, zaś socjolodzy i politolodzy dorabiają w firmach konsultingowych, sondażowych itd., itp.

W pewnym momencie akademickiej pracy dowiadują się, że jednak powinni wykazać się osiągnięciami naukowymi, bo jak ich nie będzie w sprawozdaniu, to nadejdzie konieczność rozstania się z uniwersytetem. Pojawia się wówczas zdumienie a nawet oburzenie, bo przecież tyle lat już pracują w uczelni, prowadzili tyle zajęć dydaktycznych, angażowali się w dodatkowe sprawy organizacyjne, a nawet wyjeżdżali w ramach Erasmusa do innych państw, a teraz władze oczekują habilitacji. Oburzające.

Trzeba zatem szybciutko coś zorganizować w tej sprawie. Coś publikowali, coś wytworzyli, więc teraz trzeba to tylko zebrać do kupy i nadać kształt habilitacyjnego wniosku. W stosunku do tych, którzy żyli nauką, ustawicznie doskonalili swój warsztat badawczy, poszerzali wiedzę, nawiązywali współpracę międzynarodową a nawet składali wnioski grantowe, ci zarabiacze na innych są poza naukową konkurencją.

Nie rezygnują jednak nawet wówczas, kiedy w wyniku oceny są zwalniani z uczelni, gdyż i tak mają rzeczywiste źródło dochodów. Wszczynają jednak postępowanie habilitacyjne, bo jest im ono do czegoś potrzebne. Jakież więc miota nimi oburzenie, kiedy recenzujący ich "dorobek" profesorowie odmawiają nadania stopnia doktora habilitowanego. Toż to jest niedopuszczalne.

Wydaje się takim osobom, że można tu jeszcze coś załatwić, stąd w środowisku akademickim tak trudno jest o jakość, gdyż niektórzy uciekają się do różnych form korupcji, plagiaryzmu itp. Ktoś jest radnym lub posłem, więc może coś załatwić, inny ma firmę, kancelarię, więc tym bardziej służyć może wsparciem, jeszcze inny będzie szukał "dojścia" do recenzentów, byle tylko byle-jakość została upełnomocniona awansem.

Tak oto sprawdza się kopernikańskie prawo, że oto zły pieniądz wypiera lepszy. Jak długo?

Ps. Minister nauki i szkolnictwa wyższego otrzymał II miejsce w konkursie na największą "Klimatyczną bzdurę roku".