Depresja nie puka do drzwi. Zajrzała na Wydział Nauk o Wychowaniu Uniwersytetu Łódzkiego w formie wykładu prof. dr. hab. Jana Chodkiewicza z Instytutu Psychologii UŁ, który odsłonił jej mroczną toń. Psycholog, terapeuta mówił do studentów pierwszego roku pedagogiki i psychologii o niepokojącym stanie psychiki ponad miliona Polaków. Czym zatem jest depresja? Spróbowałem zrekonstruować jego wykład.
Nie wchodzi z hałasem, nie tłucze talerzy. Przysiada cicho
na krawędzi dnia i zaciąga zasłony w środku jasnego popołudnia. Czyni świat
mniej nasyconym: z czerwieni robi cegłę a z błękitu popiół. Ten stan jest jednak konkretny, mierzalny, rozpoznawalny, bo to nie jest fanaberia czy czyjś zły humor, tylko
choroba, najpowszechniejsza z zaburzeń nastroju przełomu XX i XXI wieku. Pod jej ciężarem
uginają się kariery i rodziny, tygodnie rozciągają się w miesiące, niekiedy w
lata. To nie jest katar, który mija, gdy skończy się paczka chusteczek; to
raczej klimatyzacja duszy ustawiona na wieczny przeciąg.
Mówią
o niej liczby, a tych nie wolno zagłuszać. Setki milionów ludzi na świecie,
około półtora miliona w Polsce. Zbyt wielu próbuje „po prostu dać radę”, jakby
siła woli zmieniała biochemię, a surowa samodyscyplina zastępowała terapię.
Zbyt wielu zderza się z murem wstydu, stereotypów i lęku przed lekami czy wizytą u psychiatry. Depresja nie słucha pouczeń typu „weź się w garść”, "trzymaj się". Ona potrzebuje rozpoznania,
nazwania, leczenia a przede wszystkim drugiego człowieka, który wytrzyma ciszę.
Jej
mapa nie ma jednej legendy. Są co najmniej cztery nitki, którymi przędzie
codzienność: nastrój, motywacja, myślenie i ciało. W nastroju poznajemy przygnębienie i
anhedonię: radość nie wraca nawet po ulubionej piosence. Motywację cechuje zgaśnięta iskra: zrobienie herbaty bywa wyprawą w góry. W poznaniu, uczeniu się pamięć i
koncentracja są jak szkło we mgle: wszystko blisko, a jakby poza zasięgiem. W ciele zaś doświadczany jest problem z zaśnięciem, skoro budzimy się o piątej zamiast jak dawniej o siódmej rano. Zanika apetyt albo jest zbyt silny; pojawiają się napięcia, bóle, spadek libido. Cztery nitki splatają się w jeden węzeł: „już nie mam siły”.
Depresja ma więcej twarzy niż ta, którą podsuwa nauka i wyobraźnia każdego z nas. U dziecka potrafi być krzykiem, trzaskaniem drzwiami, bólem brzucha i niechęcią do zabawy czy fobią szkolną. U nastolatka bywa poczuciem własnej marności, drażliwością, ucieczką w substancje psychoaktywne i przetkanym powiadomieniami lękiem, że coś mu ucieknie, choć ucieka on sam, od siebie. Po porodzie depresja objawia się natrętną troską o dziecko, poczuciem winy, że nie potrafi się kochać „jak trzeba”, zaś u seniorów spowolnieniem i zapominaniem tak przekonującym, że mylimy je z otępieniem, dopóki leczenie nie rozświetli pamięci.
Depresja bywa sezonowa,
jak zimowe popołudnia o czwartej, gdy ciało przechodzi na „hibernację”. Bywa
egzystencjalna, gdy pytanie o sens staje się kamieniem w kieszeni. Coraz
częściej bywa też „klimatyczna”: nie ma jej w klasyfikacjach, ale ma realne
objawy: żałobę po wydarzeniu z przeszłości, bezradność wobec skali doświadczanej traumy.
Jest
też odkryte przez psychologów nowe oblicze tego stanu zaburzenia psychosomatycznego, które częściej przykleja się do mężczyzn jako depresja eksternalizacyjna.
Zamiast łez, bo mężczyźni nie płaczą, pojawiają się wybuchy, ryzyko, bieganie aż do bólu, siłownia „na maksa”, ucieczka w pracę jako znieczulenie, nagłe sięganie po to, co otumani. „Wszystko pod kontrolą” jest powtarzane do lustra i do ludzi. Między statystykami skrzypi paradoks: częściej
rozpoznajemy depresję u kobiet, ale najczęściej umierają z jej powodu mężczyźni. Nie
dlatego, że cierpią mniej. Często dlatego, że cierpią po cichu, w imię norm,
które uczą nie prosić, nie pękać, nie mówić.
Skąd
ta mgła? Nie z jednego źródła. W biochemii psuje się równowaga serotoniny, noradrenaliny, dopaminy. Mózg reaguje inaczej, czasem tkwi w
przewlekłym stanie zapalnym, który ogranicza plastyczność, jakby ktoś poluzował
śruby w zawiasach. W psychice uderza w tych, którzy łatwo przeżywają emocje
negatywne, są surowi wobec siebie, zależni od cudzej akceptacji, skłonni
widzieć porażki jako trwałe, wszechogarniające i „moją winę”. W świecie
społecznym uderza tam, gdzie samotność wypiera rozmowę, a presja sukcesu i
ciągłych zwrotów akcji zużywa nerwy szybciej niż je regeneruje. Najtwardszym
gwoździem bywa jednak trauma z wczesnego dzieciństwa, jeśli ktoś doświadczał zaniedbania, przemocy czy utraty bliskiej osoby.
Najbardziej jednak intensywne w depresji jest milczenie. Nie to, które koi, ale to, które knebluje. Milczenie
w gabinecie lekarza rodzinnego, bo „to tylko przeziębienie”. Milczenie przy
stole, bo „nie ma co martwić bliskich”. Milczenie w pracy, bo „nie wypada”.
Milczenie mężczyzn, którym wmówiono, że łzy są oznaką słabości. A jednak właśnie
przy zwykłym, pierwszym kontakcie z lekarzem rodzinnym, w kuchni, w tramwaju zaczyna się czasem leczenie od czyjegoś stwierdzenia „widzę, że cierpisz”.
„Ból
psychiczny” brzmi abstrakcyjnie, dopóki nie staje się jedyną treścią dnia.
Wtedy naprawdę ogranicza widzenie: zostaje tylko pytanie, jak przetrwać
następny kwadrans. Nic dziwnego, że szukamy tunelu: ekranu, butelki, prędkości,
snu bez poranka. Problem w tym, że większość tuneli nie prowadzi do światła,
tylko do głębokiej studni autoalienacji. Dlatego tak fundamentalne jest komunikowanie takim osobom, że ów stan się leczy.
Psychoterapia bywa jak powolne nauczenie się innego kroku. Farmakoterapia jest stabilizującą barierką na schodach, które nie wniosą nas same na piętro, ale pozwolą się
nie przewrócić. Edukacja zaś jest profilaktyczną mapą, na której wreszcie widać, że to nie my
„jesteśmy tacy”, tylko choroba tak rysuje kontury naszej niedyspozycji. Potrzebne jest każde wsparcie jak lampa nocna, która chociaż jest mała, to jednak rozprasza cienie.
Co
może zrobić ten, kto stoi obok? Być. Nie poprawiać świata na siłę. Nie mówić
„ogarnij się”, bo to jak krzyczeć na złamany obojczyk, że ma trzymać. Zamiast
tego powiedzieć: „Jestem, a jeśli chcesz to pójdę z tobą do lekarza”. Można ugotować
zupę, załatwić receptę na leki, przejść trzy przystanki pieszo bez ambicji bicia
rekordów, uważnie słuchać, czy nie pojawiają się sygnały alarmowe w postaci słów pożegnania,
rozdawania rzeczy, nagłego spokoju po długiej rozpaczy. Wtedy nie należy czekać tylko warto zadzwonić, zapukać, zostać, wezwać pomoc, no i dbać o siebie, by mieć czym się
dzielić.
Gdy
świat będzie mówił o zdrowiu psychicznym w dniu 10 października łatwo wpaść w patos, operować danymi statystycznymi. Tymczasem depresja rozgrywa się w
detalach, w tym, że ktoś przestał słuchać muzyki w drodze do pracy; że ktoś
zaczął krzyczeć, choć kiedyś był spokojny; że ktoś przestał jeść, choć kiedyś
kochał gotować. Niby drobiazgi, a jednak alfabet.
Albrecht
Dürer w „Melancholii I” upchnął świat tak gęsto, że „brakuje tchu”. Anioł
opiera głowę na pięści: bezradność została ujęta w miedziorycie. Pięć stuleci później
nasze obrazy są cyfrowe, ale sens się nie zmienia: jest ktoś, kto siedzi w
szarej ciszy i nie wie, jak wstać. I jest ktoś, kto może usiąść obok. Czasem to
wszystko.
Jeśli
więc depresja naprawdę jest mgłą, to niech nas nauczy nowego patrzenia. Zamiast
wypatrywać piorunów, wypatrujmy zgaszonych świateł w oknach. Zamiast radzić,
zadbajmy o rozmowę, o spotkanie ze specjalistą, o poddanie się terapii, o cierpliwość, bo
chociaż mgła bywa uparta, to słońce wschodzi codziennie. I nawet jeśli dziś
jeszcze tego nie widzimy, możemy być jednym z jego promyków, cichym, ale
wystarczającym, by rozjaśnić czyjś poranek życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie będą publikowane komentarze ad personam