30 czerwca 2022

Akademicka dydaktyka na skraju przepaści

 



To jest zawsze interesujący dla mnie okres, kiedy mogę z seminarzystami dokonać podsumowania ich wielomiesięcznych studiów literatury przedmiotu i przyjąć wyniki badań terenowych. Wiele zmieniło się w uniwersytecie od strony organizacyjnej, formalno-prawnej i ekonomicznej. 

Wyłączając uwarunkowania ustrojowe PRL muszę z sentymentem przyznać, że jednak wówczas bardziej dbano o jakość akademickiej edukacji. Mam tu na uwadze tylko kwestie organizacyjne, a nie merytoryczne, gdyż te ostatnie były obciążone niedostępnością do światowej literatury naukowej. Polska literatura naukowa była pocięta skalpelem cenzorów, a zatem  częściowo była mało wiarygodna, w niewielkim stopniu wartościowa poznawczo.

Dzisiaj studenci mają do dyspozycji niemalże wszystkie biblioteki świata, wydawnictwa, redakcje czasopism naukowych, które udostępniły swoje zbiory w ramach Open Access. Młodzież akademicka ma zatem luksusowe warunki do autentycznego studiowania. W naukach przyrodniczych prace licencjackie są na moim uniwersytecie pisane właśnie na podstawie tylko najnowszych artykułów z najwyższej półki periodyków amerykańskich, brytyjskich, a nawet chińskich czy singapurskich.            

Niestety, nie ma szans, żebym zadał takie prace studentom na pedagogice, bo albo nie znają języków obcych, albo mają bardzo obniżoną samoocenę, brak wiary w to, że zrozumieją i będą potrafili skorzystać z zagranicznych źródeł wiedzy. Tym samym okres cenzury, niedostępności źródeł wiedzy dla mojego pokolenia został wyparty przez lęk, obawy, lenistwo, brak kompetencji czy zainteresowania młodych ludzi dotarciem do najnowszych źródeł wiedzy. 




Pozostaje mi zatem polskojęzyczna literatura, przy czym też jej dobór przez studentów jest pochodną ich gotowości do dotarcia do niej, zapoznania się z nią i pogłębienia własnej wiedzy tak, by mogli o sobie powiedzieć, że przynajmniej na tej podstawie są już znawcami problematyki badawczej. Króluje jednak redukcjonizm działań, wysiłku umysłowego, w tym twórczego i krytycznego. 

Ma to zapewne swoje różne przyczyny, wśród których sa także nasi nauczyciele akademiccy. Reforma szkolnictwa wyższego i nauki z 2018 roku określana mianem Konstytucji 2.0 prowadzi na skraj przepaści uniwersytecką dydaktykę. Uczelnie państwowe chcą/muszą bowiem zabiegać o status najwyższej rangi uczelni badawczych, który uzyskują tylko dzięki osiągnięciom naukowym swoich pracowników. 

Każdy naukowiec przypisany do liczby N musi wykazać się najwyżej punktowanymi publikacjami, a nie także jakością osiągnięć dydaktycznych. Moi współpracownicy nie mają wyjścia. Albo będą prowadzić badania i publikować ich wyniki w naukowych, najlepiej zagranicznych czasopismach (za minimum 140 pkt.), albo spadniemy do rangi B lub C w procesie ewaluacji reprezentowanej dyscypliny naukowej. Funkcjonujemy w grze o sumie zerowej w ramach której, żeby wygrać, ktoś (inny lub także my sami) musi na tym stracić. 

Do czego mamy uczyć naszych studentów? Do bycia w przyszłości badaczami? Czy może do twórczego, refleksyjnego, transformatywnego funkcjonowania w przyszłej roli zawodowej? W tym drugim przypadku muszą mieć wiedzę i umiejętności w zakresie diagnozowania procesów w przyszłym środowisku zawodowym lub aktywności publicznej. Jeśli mieliby zostać naukowcami przez przygotowywanie się do podjęcia studiów III stopnia w szkole doktorskiej, to tym bardziej potrzebują więcej czasu i możliwości praktycznych do uczenia się przez działanie, w działaniu pedagogicznym. 

Jak mają wywiązać się z takich zadań, skoro przewidziano w toku studiów kilkadziesiąt przedmiotów, w większości teoretyczno-refleksyjnych, ale pozbawionych możliwości praktykowania wiedzy, by tak jak mają z tym do czynienia studenci medycyny, mogli sprawdzić się w warunkach terenowych, w konkretnych środowiskach społeczno-oświatowych, edukacyjnych, formalnych czy pozaformalnych. Na to nie ma ani czasu, ani środków. 

Tymczasem w okresie PRL miałem obowiązkowy, dwutygodniowy obóz badawczy, który nie mógł odbywać się w miejscu zamieszkania i istnienia uczelni. Trzeba było nauczyć się pokonywania trudności w obcym terenie, a nie tylko merytorycznie i metodologicznie przygotować się do badań naukowych w obcym miejscu. Uniwersytet pokrywał koszty dojazdu, zakwaterowania i wyżywienia studentów, dzięki czemu można było być pewnym, że przynajmniej tego typu bariery nie staną na przeszkodzie do realizacji zadań (auto-)dydaktycznych.   

W roku 2022 studiujący uciekają z diagnozą do sieci internetowej, w której starają się pozyskać respondentów do swoich badań. Coraz więcej placówek, instytucji państwowych i samorządowych, wyznaniowych i społecznych odmawia przyjęcia studentów, bo a nuż zobaczą to, czego nie widziały władzy gały. Co gorsza, ich krytyczna wiedza może zniechęcić do podjęcia w przyszłości pracy w jednym z takich miejsc.  

Mojego studenta przeganiają od Annasza do Kajfasza, byle tylko zniechęcić go do zainteresowania się środowiskiem oświatowym, z którego członami kontakt jest mu niezbędny do przeprowadzenia obserwacji i wywiadów. Czas biegnie w swoim tempie, ale dla studentów ma on swoje granice. Muszą zdążyć, bo inaczej nie zaliczą semestru, roku, a nawet studiów, a przecież chcą i są gotowi do działań nawet w minimalnym wymiarze. 

Jeszcze trochę potrwa wojna polsko-polska, a trzeba będzie mieć poparcie sekretarza partii, by wpuszczono studenta do danej instytucji czy środowiska. Wrócimy do rozwiązań z czasów PRL? Być może zagości nowa forma cenzury ideowo-politycznej?