To jest zawsze interesujący dla mnie okres, kiedy mogę z seminarzystami dokonać podsumowania ich wielomiesięcznych studiów literatury przedmiotu i przyjąć wyniki badań terenowych. Wiele zmieniło się w uniwersytecie od strony organizacyjnej, formalno-prawnej i ekonomicznej.
Wyłączając uwarunkowania ustrojowe PRL muszę z sentymentem przyznać, że jednak
wówczas bardziej dbano o jakość akademickiej edukacji. Mam tu na uwadze tylko
kwestie organizacyjne, a nie merytoryczne, gdyż te ostatnie były obciążone niedostępnością
do światowej literatury naukowej. Polska literatura naukowa była pocięta skalpelem cenzorów, a
zatem częściowo była mało wiarygodna, w niewielkim stopniu wartościowa poznawczo.
Dzisiaj
studenci mają do dyspozycji niemalże wszystkie biblioteki świata, wydawnictwa,
redakcje czasopism naukowych, które udostępniły swoje zbiory w ramach Open
Access. Młodzież akademicka ma zatem luksusowe warunki do autentycznego
studiowania. W naukach przyrodniczych prace licencjackie są na moim
uniwersytecie pisane właśnie na podstawie tylko najnowszych artykułów z
najwyższej półki periodyków amerykańskich, brytyjskich, a nawet chińskich czy
singapurskich.
Niestety,
nie ma szans, żebym zadał takie prace studentom na pedagogice, bo albo nie
znają języków obcych, albo mają bardzo obniżoną samoocenę, brak wiary w to, że
zrozumieją i będą potrafili skorzystać z zagranicznych źródeł wiedzy. Tym samym
okres cenzury, niedostępności źródeł wiedzy dla mojego pokolenia został wyparty
przez lęk, obawy, lenistwo, brak kompetencji czy zainteresowania młodych ludzi
dotarciem do najnowszych źródeł wiedzy.
Pozostaje
mi zatem polskojęzyczna literatura, przy czym też jej dobór przez studentów
jest pochodną ich gotowości do dotarcia do niej, zapoznania się z nią i
pogłębienia własnej wiedzy tak, by mogli o sobie powiedzieć, że przynajmniej na
tej podstawie są już znawcami problematyki badawczej. Króluje jednak
redukcjonizm działań, wysiłku umysłowego, w tym twórczego i krytycznego.
Ma
to zapewne swoje różne przyczyny, wśród których sa także nasi nauczyciele
akademiccy. Reforma szkolnictwa wyższego i nauki z 2018 roku określana mianem
Konstytucji 2.0 prowadzi na skraj przepaści uniwersytecką dydaktykę. Uczelnie
państwowe chcą/muszą bowiem zabiegać o status najwyższej rangi uczelni
badawczych, który uzyskują tylko dzięki osiągnięciom naukowym swoich
pracowników.
Każdy
naukowiec przypisany do liczby N musi wykazać się najwyżej punktowanymi
publikacjami, a nie także jakością osiągnięć dydaktycznych. Moi współpracownicy
nie mają wyjścia. Albo będą prowadzić badania i publikować ich wyniki w
naukowych, najlepiej zagranicznych czasopismach (za minimum 140 pkt.), albo
spadniemy do rangi B lub C w procesie ewaluacji reprezentowanej dyscypliny
naukowej. Funkcjonujemy w grze o sumie zerowej w ramach której, żeby wygrać,
ktoś (inny lub także my sami) musi na tym stracić.
Do
czego mamy uczyć naszych studentów? Do bycia w przyszłości badaczami? Czy może
do twórczego, refleksyjnego, transformatywnego funkcjonowania w przyszłej roli
zawodowej? W tym drugim przypadku muszą mieć wiedzę i umiejętności w zakresie
diagnozowania procesów w przyszłym środowisku zawodowym lub aktywności
publicznej. Jeśli mieliby zostać naukowcami przez przygotowywanie się do
podjęcia studiów III stopnia w szkole doktorskiej, to tym bardziej potrzebują
więcej czasu i możliwości praktycznych do uczenia się przez działanie, w
działaniu pedagogicznym.
Jak
mają wywiązać się z takich zadań, skoro przewidziano w toku studiów
kilkadziesiąt przedmiotów, w większości teoretyczno-refleksyjnych, ale
pozbawionych możliwości praktykowania wiedzy, by tak jak mają z tym do
czynienia studenci medycyny, mogli sprawdzić się w warunkach terenowych, w
konkretnych środowiskach społeczno-oświatowych, edukacyjnych, formalnych czy
pozaformalnych. Na to nie ma ani czasu, ani środków.
Tymczasem
w okresie PRL miałem obowiązkowy, dwutygodniowy obóz badawczy, który nie mógł
odbywać się w miejscu zamieszkania i istnienia uczelni. Trzeba było nauczyć się
pokonywania trudności w obcym terenie, a nie tylko merytorycznie i
metodologicznie przygotować się do badań naukowych w obcym miejscu. Uniwersytet
pokrywał koszty dojazdu, zakwaterowania i wyżywienia studentów, dzięki czemu można
było być pewnym, że przynajmniej tego typu bariery nie staną na przeszkodzie do
realizacji zadań (auto-)dydaktycznych.
W roku 2022 studiujący uciekają z diagnozą do sieci internetowej, w której
starają się pozyskać respondentów do swoich badań. Coraz więcej placówek,
instytucji państwowych i samorządowych, wyznaniowych i społecznych odmawia przyjęcia
studentów, bo a nuż zobaczą to, czego nie widziały władzy gały. Co gorsza, ich
krytyczna wiedza może zniechęcić do podjęcia w przyszłości pracy w jednym z
takich miejsc.
Mojego
studenta przeganiają od Annasza do Kajfasza, byle tylko zniechęcić go do
zainteresowania się środowiskiem oświatowym, z którego członami kontakt jest mu
niezbędny do przeprowadzenia obserwacji i wywiadów. Czas biegnie w swoim
tempie, ale dla studentów ma on swoje granice. Muszą zdążyć, bo inaczej nie
zaliczą semestru, roku, a nawet studiów, a przecież chcą i są gotowi do działań
nawet w minimalnym wymiarze.
Jeszcze
trochę potrwa wojna polsko-polska, a trzeba będzie mieć poparcie sekretarza
partii, by wpuszczono studenta do danej instytucji czy środowiska. Wrócimy do
rozwiązań z czasów PRL? Być może zagości nowa forma cenzury ideowo-politycznej?