Jadąc do Krakowa postanowiłem czas wolny
poświęcić na lekturę książki Artura Przybysławskiego, która uzyskała nagrodę w
Konkursie Literackim Miasta Gdańska im. Bolesława Faca za rok 2019. Taka
przynajmniej jest informacja na tylnej okładce pięknie wydanej publikacji,
której pierwsze wydanie datowane jest na rok 2020. Tytuł wcale nie jest tak
krótki, jak odnotowano go na stronie tytułowej, bowiem w całości brzmi
następująco:
"Pan
Profesor czyli wielce przeraźliwe dzieje Zenona Eli, pełne heroicznych czynów,
rzeczeń i myśli jego, które złożyły się na akademicką karierę, dla przyszłych
pokoleń wiernie spisane, aby pamięć o nich nie zaginęła w mroku mniej
przeraźliwych dziejów".
Przedmowę
autor podpisuje jako: Wasz uniżony Artur Przybysławski, doktor nauk
potajemnych z miasta Łodzi. Pracował bowiem na Uniwersytecie Łódzkim.
Obecnie jest profesorem na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Na
tylnej okładce to potwierdza: Ja niżej podpisany, oświadczam
niniejszym, że jestem Arturem Przybysławskim i moje podobieństwo do
rzeczywistego - jeśli w ogóle mogę tu użyć tego słowa - Artura
Przybysławskiego, mieszkającego w Krakowie i pracującego na Uniwersytecie
Jagiellońskim, wcale nie jest przypadkowe.
W takim właśnie
stylu bawi się czytelnikiem, ironizuje, ośmiesza wszystko, co tylko kręci się
wokół semantycznie nadętego profesora, kpi z akademii i jej
świętoszkowatego wizerunku, a przy tym wywołuje zaciekawienie stylistyką
narracji. Akcję lokuje w fikcyjnej ontologii jakiegoś profesora filozofii Zenona Eli,
któremu nie przez przypadek nadał żeńsko brzmiące nazwisko.
W poszczególnych rozdziałach pamfletu przybliża powierzchowność i głębię cech bohatera, jego ułomność cielesności w ruchu sportowym, fizjolonomię, zachowania fizjologiczne i duchowe, postawy "w jego drżeniu zamiarowym", stosunek do płci. Odsłania zależności bytowe, które ujawniają się w osobie doktoranta, przebieg jego "kariery" wraz z próbami samopoznania, jasnowidzenia, z podejściem do własnego rozumu, odnajdywaniem sensu życia, dokonywaniem czynów lubieżnych, gdy postanawia napisać habilitację.
Fascynująco rekonstruuje prowadzenie wykładów przez pełnego ułomności filozofa, stawianie przez niego czoła Radzie Wydziału i Prostytutu oraz wybijanie się na samodzielność naukową. Dowiadujemy się także, jak Zenon Ela kroczy od asystenta do profesora zwyczajnego, z którego tytułu i stanowiska nic nie wynika.
Po latach zdoła się ów Profesor wyleczyć z kompleksów wobec niemieckiej filozofii. Ten ostatni wątek powinien spodobać się politykom władzy. Znajdą się tu także kulisy pisania pseudorecenzji, udziału w konferencjach naukowych a nawet techniki aplikowania o grant.
Forma i treść narracji ukierunkowana jest na zdemaskowanie patologii środowiska naukowego. Może dlatego nie mamy tu do czynienia z literacką fikcją, by można było odsłaniać realia różnych mikroświatów akademickich dewiacji.
Skoro
tytuł jest tak rozwlekły, to nikt nie powinien się dziwić, że przeważają w prześmiewczej narracji zdania wielokrotnie złożone. Jak A. Przybysławski zaczął
jedno zdanie na s. 9, to zakończył je w połowie następnej. Dobrze, że nie czyta
tego młodzież przygotowująca się do egzaminu maturalnego, bo mogłaby mieć
problem z dopuszczeniem do matury. Na szczęście nie do niej adresowana jest ta
książka i lepiej, żeby jej nie czytała, bo dowie się, jak patologiczne relacje
społeczne zachodzą między pracownikami naukowymi, doktorantami, studentami i
pracownikami administracji uczelni.
Otrzymujemy
w prześmiewczej formie literackiej odbicie środowiska akademickiego w krzywym
zwierciadle, które zostało tak sprofilowane, żeby można było zobaczyć
kwintesencję pozorowanej pracy niektórych jego przedstawicieli.
Nie
będę zdradzał treści książki, której tytuł wskazuje na problematykę akademickiego środowiska. Jak pisze jej autor o odwzajemnionej
miłości do literatury i filozofii:
(...) książka
ta nie jest - z wyjątkiem dwóch rozdziałów - napisana ku pokrzepieniu serc ani
innych narządów czy organów. Jeśli jej lektura sprawi wam choć część tej
przyjemności, jaką miałem, sam ją pisząc, będzie to najlepsze dla niej
usprawiedliwienie. Literatura jest, jak sądzę, terenem beztroskiej,
inteligentnej wolności i radości, jest luksusem, na który wciąż jeszcze możemy
sobie pozwolić, więc nie należy go sobie odmawiać. I tym właśnie, którzy nie
zamierzają go sobie odmawiać, dedykowana jest ta książka (tylna płaszczyzna okładki książki).
Zapewne może kogoś zaboleć to, jak został tu zilustrowany, bo zgodnie z maksymą "uderz w stół a nożyce się odezwą" wielu studentów, absolwentów studiów, emerytowanych czy wciąż aktywnych naukowców odczyta w opisanych tu postaciach i wydarzeniach zapewne kogoś z własnego środowiska czy sytuacje, kogo spotkał lub których sam doświadczał. To dobrze, bo właśnie na tym zależało A. Przybysławskiemu, by jego pamflet na temat universitas spełnił katarktyczną funkcję.
Nie mam jednak wątpliwości, że niczego w naszym środowisku nie zmieni, a jeśli nawet któraś z tak zarysowanych tu postaci przeczyta o samej sobie, to tym bardziej wzmocni samokontrolę, by nie zostało to dostrzeżone przez jej otoczenie. Jeśli więc zda się któremu, że to jakieś takie głupawe lub, co gorsza, że go tam ponoć odmalowuję, gdy akurat na uniwersytecie pracuje, nie do mnie niech ma pretensje, lecz do tego, który tę ksiązkę w łapach trzyma. Cóż tu bowiem winne lustro, a tym bardziej ten, kto je wyfasował? (s.7).