(źródło: foto BŚ)
Jeszcze
kilka lat temu słowo cancel kojarzyło się z przyciskiem „anuluj” w
komputerze. Dziś coraz częściej odnosi się do człowieka. Cancel culture
– kultura unieważniania – stała się jednym z najbardziej jaskrawych zjawisk
naszej epoki: niby w imię dobra i wrażliwości, a jednak prowadząca do nowego
rodzaju przemocy symbolicznej. Doświadczam tego w środowiskach akademickich, gdy w grę wchodzą różnice światopoglądowe u profesorów recenzujących wnioski awansowe.
Wszystko
zaczyna się zwykle od zdania, które ktoś uzna za „nieodpowiednie”. Potem idzie
już lawinowo: oburzenie, wezwanie do bojkotu, odwołanie wydarzenia, usunięcie
konta. W erze mediów społecznościowych wystarczy kilka kliknięć, by człowieka
„usunąć z przestrzeni publicznej”. Paradoks polega na tym, że dzieje się to
często w środowiskach, które same walczą o inkluzywność, tolerancję i prawo do
głosu.
Rowling:
od autorki pokoleń do heretyczki
J.K.
Rowling, autorka sagi o Harrym Potterze, została „unieważniona” po tym, jak
napisała, że „kobiety menstruują” i że nie czuje się „osobą miesiączkującą”.
Wypowiedź – pozornie banalna – wystarczyła, by wywołać ogólnoświatową burzę. W
mediach społecznościowych rozpoczęła się kampania oskarżeń o transfobię,
książki zaczęto palić, a aktorzy z filmowej adaptacji odcinali się od niej
publicznie. Nie chodziło już o debatę, ale o symboliczne spalenie autorki na
stosie poprawności.
Kulturoznawczyni
Małgorzata Bulaszewska trafnie zauważyła, że cancel culture działa jak dawne
ruchy religijne: wyklucza, potępia i nie przyjmuje skruchy. W świecie globalnej
wioski nie ma dokąd uciec, bowiem banicja staje się cyfrowym niebytem. Zamiast
rozmowy mamy rytualne wypędzenie.
Witkowski:
cancel culture po polsku
Jesienią
2025 roku podobny mechanizm pojawił się na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Psycholog dr Tomasz Witkowski został zaproszony na konferencję
doktorancko-studencką „Psychodebiuty”, by mówić o psychologii opartej na
dowodach. Po kilku tygodniach zaproszenie cofnięto z powodu jego wpisów na
Facebooku o „modzie na trans” i linku do artykułu, który rzekomo sugerował związek między
transpłciowością a przemocą. Organizatorzy uznali, że konferencja powinna być
„bezpieczną przestrzenią”, a wpisy „godzą w dobrostan” osób transpłciowych.
Sam
Witkowski uznał to za przejaw cenzury i ideologicznej presji studenci zaś za
działanie w obronie wartości. Choć sytuacja była lokalna, wpisuje się w
globalny schemat: zamiast rozmowy o granicach języka nauki, pojawia się
etykietowanie i moralne unieważnienie.
Między
ochroną a ciszą
Trudno
nie zauważyć, że cancel culture rodzi się ze szlachetnych intencji: chronić
wrażliwych, reagować na przemoc symboliczną, nie dopuszczać do krzywdzenia
mniejszości. Problem w tym, że z czasem ta ochrona przeradza się w kontrolę, a
wrażliwość w dogmat. Przestajemy słuchać, bo boimy się, że każde słowo może
zostać uznane za „mikroagresję”.
Uniwersytety, które powinny być miejscem sporów, coraz częściej przypominają salony grzeczności. Sztuka zaś i nauka nie rozwijają się w komfortowych przestrzeniach, rodzą się w napięciu, w niezgodzie, w odwadze stawiania pytań. Arendt powiedziałaby, że życie publiczne wymaga pluralitas, wielości głosów, bo bez niej demokracja zamienia się w konformizm.
Kultura unieważniania mówi: „Nie zgadzam się z tobą, więc nie masz prawa mówić”.
Kultura dialogu mówi: „Nie zgadzam się, ale chcę cię zrozumieć”. To pierwsze
daje chwilowe poczucie moralnej wyższości; to drugie – trudne, ale jedyne,
które naprawdę rozwija.
I
choć Rowling i Witkowski różnią się przede wszystkim pozycją, stylem, światopoglądem, to doświadczyli tej samej presji, by zamilknąć. Jeśli będziemy milczeć ze strachu, to kultura, którą tak gorliwie chcemy oczyścić z błędów,
przestanie istnieć, bo nie da się jej „zresetować” bez wymazania siebie.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Nie będą publikowane komentarze ad personam