Karol
Sobiecki wydał kilka lat temu małą a jednak ważną książeczkę,
której nadał tytuł ‘Edukacja państwowa. Kształcenie czy programowanie umysłów.
Krytyczny raport o stanie systemu oświaty zawierający analizę problemu i
rekomendacje zmian" (Warszawa, 2021). Podtytuł nie ma jednak
merytorycznego potwierdzenia w zawartości treści.
Być
może z tego powodu nie zaobserwowałem zainteresowania tym
"raportem" w akademickim środowisku. Początkowo sądziłem, że
przyczyną jest to, że autor nie jest znany dziennikarzom, a co dopiero
mówić o naukowcach.
Mnie
to nie dziwi, bo jak przeczytamy całość i dojdziemy do zamieszczonych na końcu
źródeł jego (nie-)wiedzy, to przekonamy się o niewielkim poziomie jego
kompetencji w zakresie poruszanego zagadnienia. Podróżując po świecie, czytając
wpadające do ręki artykuły czy serfując w internetowej sieci każdemu może się
wydawać, że posiadł wiedzę. Wystarczy tylko poczytać jednych (kompetentnych) i
drugich (ignorantów), by nabrać samemu przekonania, że nie jest się
osamotnionym w opisie (bo przecież nie diagnozie) polskiego szkolnictwa.
Jak
każda osoba spoza branży ma rację w sprawach natury ogólnej, która przejawia
się w zgeneralizowanej cyberprzestrzeni krytyce szkoły (in abstracto). Takie
mamy czasy. Potocznej wiedzy, popularyzatorstwa różnych opinii osób, które jak
Sobiecki nie prowadziły żadnych badań naukowych a szkołę pamiętają z własnego
dzieciństwa lub sytuacji szkolnych własnych dzieci.
Podoba
mi się każda tego typu subiektywna narracja, kompilacja różnych tekstów, by
wzmocnić własne przeświadczenie o czymś. Tak zarabiają na potocznym pisarstwie
także osoby ze stopniem naukowym doktora, bo cyberpokolenie oczekuje właśnie pseudowiedzy,
która zaspokoi jego skryte potrzeby niskiego rzędu (za Maslowem).
Jestem
nawet zdumiony, że autor nie zgłosił się do IBE, by doradzać w sprawie deformy
edukacji, bo idealnie by pasował do tego zespołu. Tak właśnie tworzy się
konsultacyjne - doradcze gremia, że przyjmuje się do nich każdego, kto tylko
tego pragnie, kompetentnego i ignoranta. Wiemy, że miejsc było tylko 200 🤣, bo deformatorzy
uważają, że liczba osób jest tu najważniejsza.
Poczytajmy,
bo są w tej książeczce ważne akapity. Wstęp do niej napisał polityk, poseł na
Sejm IX kadencji, nauczyciel i przedsiębiorca - Artur Dziambor. Z taką
rekomendacją można liczyć na awans polityczny. Polityk PSL (dawniej członek partii Korwina) pisze:
"Państwo
ma monopol na edukację. Oczywiście same szkoły mogą być zarówno państwowe, a
dokładnie (?? -BŚ) samorządowe, albo prywatne, zarówno prowadzone przez
stowarzyszenia, fundacje, spółki, mogą też być samodzielną firmą. Nie ma jednak
możliwości, aby nie były one podległe pod kuratorium oświaty, aby nie spełniały
warunków ustalonych w ustawie i aby szły tokiem nauczania nieprzewidzianym w
podstawie programowej" (s.11).
Już
z tymi sformułowaniami można i trzeba polemizować, bo ów polityk wprawdzie zna
ustawę, choć utożsamia szkoły państwowe z samorządowymi, ale nie zna istoty
kluczowego we wszystkich krajach świata problemu drożności edukacji, drożności
wewnętrznej i zewnętrznej. Najbardziej demokratyczne państwo na naszym
kontynencie, jakim jest Szwajcaria, nie ma szkół państwowych, ba! nie ma
ministerstwa oświaty, bo jest federacją samorządnych kantonów. Te zaś mają
pełną autonomię ustroju szkolnego.
Jednak
musiano w tym kraju zapewnić drożność kształcenia dzieci, by przenosząc się z
własnego kantonu do innego kantonu, mogły kontynuować edukację na adekwatnym
poziomie wiedzy i umiejętności (drożność zewnętrzna), a miarą tego jest
curriculum. Bywa, że rodziny zmieniają miejsce pobytu w ramach tego samego
kantonu lub ich dziecko przenosi się do równoległej klasy w tej samej szkole.
Wówczas przejmująca dziecko inna szkoła lub inny oddział musi zapewnić mu
ciągłość kształcenia w ramach jego rocznika/-ów (drożność wewnętrzna).
Otóż
to. Tym samym, czy edukacja jest w państwie etatystyczna, czy samorządowa, czy
może - jak ma to miejsce w Polsce - jest połowicznie państwowo-partyjna i
samorządowa, to władze centralne (ustawodawcze, wykonawcze) muszą zapewnić
uczniom drożność, a więc dostęp do edukacji na miarę uzgodnionych w kraju
podstaw programowych kształcenia ogólnego (curriculum). Gdyby tego nie było,
nie można by było uzyskać względnego standardu wykształcenia, które pozwalałoby
na jego certyfikację, potwierdzenie.
Oczywiście,
w populistycznym społeczeństwie każdy chciałby sam decydować o własnej
mądrości, posiadanych kompetencjach a nawet wypowiadać się na temat tych,
którzy wiedzą lepiej, by podważać ich pozycję społeczną. Ten, który wie, jest
zagrożeniem dla ignoranta, któremu wydaje się, że wie.
Właśnie
na tej zasadzie powstały w III RP liczne fundacje, których założyciele nie mają
wiedzy, kompetencji, ale zarabiają na sobie podobnych, by podważać osoby
kompetentne. Jest to sposób na życie i na zarabianie.
Autora
tej książeczki o to nie posądzam, chociaż wydawcą jest fundacja. Powyższy przykład
jej nie dotyczy, chociaż budzi zdziwienie promocja niekompetentnej analizy
edukacji państwowej w Polsce. Jedna z jej głównych przesłanek brzmi: "Uczniowie
polskich szkół nie potrafią myśleć samodzielnie, a opierają się wyłącznie na
schematach. Szkoła nie tylko nie uczy, ale wręcz oducza kreatywności"
(s.5).
Poseł
Dziambor jest "(...) przekonany, że wolny rynek edukacyjny byłby o wiele
lepszym regulatorem
poziomu edukacji w naszym kraju. Byłby też, podobnie jak na rynku w pełni
prywatnych szkół językowych, doskonałym regulatorem jakości wykonania usługi,
jaką jest nauczanie. Sęk w tym, że na uwolnienie edukacji z żelaznego uścisku
państwa nie zdecydował się żaden rząd w Europie" (s.11-12).
Nie
dodał, że także USA, KANADA, AUSTRALIA, JAPONIA, SINGAPUR itd., itd. też się
nie zdecydowały na to rozwiązanie. Rozumiem, że ten pogląd sponsoruje wydawca
publikacji – „Fundacja Polsko-Amerykańska...”. Polscy są jednak nieco lepsi, o
czym ów poseł nie wie, bo z państwowego, żelaznego uścisku może wyzwolić się ta
rodzina, która chce i może zapewnić swojemu dziecku edukację domową. W USA też
jest homeschooling, chociaż nie w każdym stanie.
Czterech
poprzedzających to przesłanie założeń nie cytuję, bo są tak samo absurdalne jak
piąte, bo sformułowane w formie sądu generalizacyjnego (z dużym kwantyfikatorem).
Postanowiłem jednak wczytać się w to "dzieło", by uzyskać dowody na
powyższą tezę.
Prowadzony
był w naszym kraju eksperymentalny program "Bonu oświatowego" mający
potwierdzić wartość wolnego rynku usług edukacyjnych w Kędzierzynie. Jak widać,
nie sprawdziłby się w całej Polsce, gdyż wymagałby zapewnienia każdemu dziecku
do 18 roku życia odpowiednio wysokiej edukacyjnej usługi. Jeśli już, to
uzyskalibyśmy w większości gmin nędzną edukację, bo adekwatną do sfinansowania
jej z budżetu państwa, czyli podatków osób je płacących.
Sen
o rzekomo możliwej pełnej wolności edukacji nadal takim pozostanie i nie
przebudzi nas z niego ani potoczna mgiełka marzeń i frustracji K. Sobieckiego,
ani kolejne popularnonaukowe prace Mikołaja Marceli, chociaż czyta się je z
lubością. Nie jestem przeciwny takiej narracji, gdyż zmusza ona merytokratów i
polityków do wyjścia ze skostniałego systemu szkolnego. Sam też tego pragnę i
dałem z tysiącami nauczycieli w kraju dowód na to, że można kształcić inaczej,
w innej czasoprzestrzeni niż wynikająca z systemu klasowo-lekcyjnego.
Można
edukować dzieci w pseudo samorządowych szkołach III RP bez generowania w
nich "wyścigu szczurów", uspołeczniać i zapewniać wszystkim podmiotom
realną partycypację w kształtowaniu wspólnoty wysokich wartości. Można
oceniać bez stopni i stopniować autoewaluację, samokontrolę, samodzielność
uczenia się, być człowiekiem a nie zdehumanizowanym biurokratą oświatowym.
Szkoła może być miejscem przyjaznym dla każdego nauczyciela, ucznia i jego
rodziców.
Może...
tylko trzeba tego chcieć, a nie czekać, aż kolejny minister wam to zapewni. Nie
zapewni, bo jest zainteresowany zawłaszczaniem szkolnictwa dla realizacji programowych,
ideologicznych interesów partii rządzącej. W tym też znaczeniu zgodzę się
z A. Dziamborem, że trzeba mieć nadzieję i ufać," (...) że z biegiem
czasu, nacisk na zmiany będzie rósł, a same zmiany wywołają
rodzice" (s.13). Oby. Tylko kiedy?