Nauczycielka kształcenia zintegrowanego udała się z klasą trzecią na wycieczkę do Muzeum Przyrodniczego. Miałem napisać, że zorganizowała tę wycieczkę, ale byłoby to zbyt wielkie słowo. Zorganizować bowiem wycieczkę do muzeum, to znaczy przygotować się do niej samemu i włączyć w to także uczniów, a nie dowieźć ich do budynku, oddać w ręce przewodnika i mieć zaliczoną formę pracy dydaktycznej. Zapewne jeszcze wpisaną do odpowiedniej tabeli planu własnego rozwoju zawodowego. Przepraszam za zastosowanie w tym przypadku słowa „rozwój”, bo powinienem napisać „niedorozwój”.
A gdzie przygotowanie dzieci przed wycieczką? A gdzie jej omówienie? Czemu ona miała służyć? Pytam dzieci, ale one nie wiedzą. Ot, było mniej lub bardziej fajnie, albo ponuro, mdło. Efektem tej "wspaniałej" wycieczki jest notatka jednego z uczniów w zeszycie:
Dzisiejszego dnia pojechaliśmy do Muzeum Przyrodniczego. Znajdowały się w nim zwierzęta martwe. Gdy na nie patrzyłam myślałam, że zaraz zwymiotuję, lecz nie miałem czym, bo mój żołądek był pusty. Chciałbym już nigdy nie przychodzić do tego muzeum (przez eksponaty).
Pod notatką widnieje podpis nauczycielki. Ma to zapewne oznaczać, że zapoznała się z jej treścią. Niestety, chyba niewiele z niej zrozumiała i jeszcze mniej wyczytała. Nauczycielka nie poprawiła w niej nawet błędów, bo i po co? Nie wykorzystała też treści notatki do wspólnej rozmowy z dziećmi o tym, jak się czuły, co w tym muzeum przeżyły, co zapamiętały. A po co? Było, minęło, odfajkowano!
Niestety, fatalne wykształcenie niektórych nauczycielek, brak tak naprawdę z ich strony rzeczywistej pracy nad sobą, nad własnym warsztatem pedagogicznym sprawia, że już wszyscy stają się coraz bardziej obojętni i przechodzą nad tym do porządku dziennego, a nawet prawnego. Minister K. Hall wydała rozporządzenie, którego litera (bo ducha w nim nie odnajduję nawet za grosz) zezwala dyrektorom szkół zatrudniać na stanowisku nauczyciela kształcenia zintegrowanego niewykształconego do pracy na tym poziomie edukacji absolwenta studiów podyplomowych lub licencjackich z pedagogiki przedszkolnej.
Pani minister o swoje dzieci martwić się nie musi. Znamy ten slogan - wszystkie dzieci są nasze. W końcu ten pseudopedagogiczny eksperyment toczy się na żywych organizmach i duszach cudzych dzieci. Ona nie ponosi za to odpowiedzialności, tylko dzieci muszą dźwigać skutki „nauczycielskiej” niekompetencji i niedouczenia doświadczając zajęć, które są fatalnie prowadzone, niekompetentnie, a nawet bywają dla ich psychiki i umysłów po prostu toksyczne. Skąd jednak te nauczycielki miałyby posiąść owe kompetencje, skoro nie musiały i nie muszą? Wystarczy przecież okazać kwit na prawo do kształcenia innych! A że nie kryje się za nim nic godnego uwagi i docenienia, to już nie jest problemem MEN.
Upadek profesjonalizmu jest coraz bardziej widoczny, a będzie jeszcze gorszy. ZNP natomiast stoi na straży tych – jak rozumiem najlepszych - ale broniąc ich jako całą społeczność nie przyczynia się w niczym do tego, by nie było wśród nich tych najgorszych. A tacy też w niej są, bywają, i co? Nie będzie żadnej odezwy? Nie będzie żadnego protestu? Działacze ZNP mają już własne dzieci wykształcone? Nie muszą się już o nie martwić? Niech one martwią się same o siebie. W końcu jest to związek zawodowy, a nie pajdocentryczna organizacja. Wystarczy zadbać o samych siebie. A o dzieci niech troszczą się inni. Bezskutecznie.
Piszę o tym, bo ostatnio miała miejsce zaskakująca reakcja niektórych nauczycieli i związkowców na opublikowany w „Polityce” przez redaktor Beatę Igielską artykuł „Nauczyciel non-fiction”. http://www.polityka.pl/forum/1044270.thread oraz
http://www.znp.edu.pl/text.php?action=view&id=10446&cat=7
Oni potrafią się tylko obrażać, protestować, bo co ich tak naprawdę obchodzi to, że ktoś z ich „fachu” psuje im dobre imię. A że psuje dzieci, to już nie jest dla nikogo istotne? Lepiej jest przecież zamieść po raz kolejny sprawy pseudonauczycieli pod dywan i obciążyć winą za upadek ich "autorytetu" dziennikarkę.