08 marca 2013
E-learning is sexy?
Zima ma to do siebie, że sprzyja łatwemu przenoszeniu się różnego rodzaju wirusów. Nieco zatem wyłączony z możliwości bezpośredniego wykonywania pracy zawodowej, pomyślałem sobie, jakimż to dobrodziejstwem technologicznym byłoby dla mnie, w tej dyskomfortowej sytuacji, prowadzenie zajęć metodą e-learningu. Nie jestem jej zwolennikiem. Uważam, że studia humanistyczne i społeczne już z samej nazwy i ich tradycji oraz warsztatu metodologicznego wymagają, by nie dehumanizować edukacji i nie wprowadzać jej na ścieżkę pośrednich relacji społecznych. Wolę bezpośredni kontakt z moimi studentami czy doktorantami, gdyż z edukacji na odległość niewiele dobrego wynika dla obu stron.
W odróżnieniu od tego, o czym pisałem wczoraj, ze zdumieniem znalazłem w Facebooku reklamę jednej z wyższych szkół prywatnych w Łodzi, która w prostacki sposób, typowy dla części zapewne jej adresatów, skoro została skonstruowana i zamieszczona przez specjalistów od zarządzania informacją w takiej właśnie formie i obrazowej treści (foto 1), zachęca do studiowania w tej "wsp" metodą na odległość. No cóż, to pokazuje, jak dalece niektóre szkoły nie są w stanie sprostać kulturze, bo i nie rozumieją związków między nią a edukacją. Można tak bawić się z przyszłym kandydatem na studia. Dzięki internetowi jest on zresztą dobrze do takich reklam przygotowany. Jak coś nie "tchnie sexem", to jest de mode, więc po co tam studiować. Tym samym widać, że owa "szkoła" nastawiona jest na absolwentki szkół średnich, które są gotowe do spędzania czasu przed monitorem swojego "laptoka" nago. Zapewne w trakcie monitorowania zajęć przez kadrę tej szkółki z przodu będą już nieco odziane (fot.2), wypinając odpowiednią część ciała do innych.
Prawdopodobnie twórca tej reklamy doszedł do wniosku, że nie wybiera się szkoły po to, by studiować. Bez przesady. Po co tracić na to czas. Tu wszystko musi być sexy. Dobrze opisał to zjawisko prof. Zbyszko Melosik, wskazując na tego typu postawy jako najbardziej charakterystyczne dla globalnego nastolatka. Ciekawe, jakie zatem w ramach tego e-learningu szkoła zaproponuje przyszłym pedagogom filmy, materiały multimedialne? Czy takie, jakie ściągał w jednej z podłódzkich szkół nauczyciel informatyki? Ciekaw jestem, w jakiej to szkole uzyskał swoje kwalifikacje ów marketingowiec i czy produkuje też tego typu reklamy dla innych "wyższych szkół prywatnych", obsługiwanych przez Bułgarki, Ukrainki lub Polki?
No cóż, niektóre, podupadające już wyższe szkółki prywatne sięgają po najróżniejsze formy autoprezentacji, tworzą pokusy, które z akademickością nie miały, nie mają i nigdy nie będą miały nic wspólnego. Nie o akademickość tu chodzi. Ten biznesik trzeba jakość utrzymać - z seksem czy dla seksu, byle tylko jeszcze wyssać tu i ówdzie od naiwnych, rozbudzonych aspiracjami, które dalece odbiegają od poziomu wykształcenia, którego formalny zapis znajdzie się na ich dyplomach. W końcu otrzyma się je nie za wiedzę, umiejętności, tylko za to, czego oczekują ich założyciele. Widać to na reklamie.
Rację ma minister Barbara Kudrycka, że czas najwyższym przerwać ten cyrk i jednak doprowadzić do czytelnego w społeczeństwie rozdziału między uczelniami akademickimi, a szkołami zawodowymi i pseudoszkołami wyższymi. Czas najwyższy. Tyle tylko, że wprowadzone regulacje prawne wcale temu nie sprzyjają. Wprost odwrotnie. Powiększa nam się dzięki nim import lipnych nauczycieli akademickich, grono quasi naukowców, którzy kompromitują nie tylko polską naukę i tradycje szkolnictwa wyższego.
PS. Zatarłem na tych reklamach nazwę szkoły - dla dobra - mimo wszystko tej części jej kadr, która nie utożsamia się z powyższym autowizerunkiem.