16 stycznia 2013

Kto jest beneficjentem projektów unijnych na rzecz lepszej edukacji?

Medialny spór o korupcję "przykryty" został komentarzem sędziego na temat metod i czasu przesłuchiwania świadków w sprawie lekarza oskarżonego o branie łapówek. Korupcja znów zeszła na dalszy plan.

Jakoś nie przywołano w publicznej dyskusji Obywatelskiej Karty Antykorupcyjnej, którą opracował w 2005 r. prok. Błażej Kolasiński w Szczecinie. Tymczasem pamiętam, że została ona przekazana m.in. szkołom wszystkich stopni, by włączyć ją do programu lekcji wiedzy o społeczeństwie oraz procedur związanych z eliminowaniem wyrażania materialnej czy osobistej wdzięczności osobom za wykonywanie obowiązków zawodowych. Kto w szkołach odwołuje się do prby czytelnego pojmowania i rozpoznawania tych zjawisk? Kto traktuje na serio omawiane w Karcie kwestie różnych form i stopni korupcji, łapówkarstwa, przekupstwa?

Tak np., stwierdza się w OKA: podmiotem łapownictwa czynnego (przekupstwa) może być każda osoba, która wręcza (daje), bądź obiecuje udzielić łapówki w zamian za załatwienie interesującej ją sprawy w urzędzie czy instytucji przez osobę przyjmującą korzyść majątkową lub osobistą albo jej obietnicę. (…) Jedną z form jest czynna płatna protekcja (handel wpływami)- art. 23Oa kk.

Wiele tego typu praktyk ma miejsce w różnych środowiskach społecznych, także w instytucjach oświatowych i akademickich. Młodzież jest totalnie zdezorientowana, nie wie, jak odróżnić lobbing od korumpowania, bycie beneficjentem od łapówkarzem.

Coraz częściej rozchodzą się w środowisku akademickim informacje o tym, że niektórzy tzw. pracownicy naukowi, bo nie zajmujący się prowadzeniem badań naukowych, tylko wykorzystywaniem nabytych uprawnień asesorskich do oceniania projektów unijnych w i dla edukacji (po to, by z tego nieźle zarobić na siebie i znajomych), uczynili z tego "powołania" swoją podstawową "profesję", działając pod przykrywką uniwersytetu czy wyższej szkoły X lub Z. Tak się już wycwanili, że rozmieszczają swoich ludzi w firmach aplikujących o środki, by na poziomie co najmniej „20% doli” od kwoty dotacji zapewnić wnioskodawcy zwycięstwo w kolejnym konkursie. Oni mają już swoich przedstawicieli w różnych miastach.

To oznacza, że polski podatnik jest naciągany z tytułu zawyżanych kosztorysów takich wniosków, o których wysokości - w majestacie administracyjnych procedur - rozstrzygają ci, którzy mają w nich implicite zagwarantowane dochody. Kto kontroluje powiązania, relacje, interesy tych, którzy rozstrzygają o przyznawaniu milionowych dotacji na zadania w ramach Projektów Kapitału Ludzkiego, skoro ten kapitał – i owszem – powiększa się, ale w sposób nieuczciwy i nierzetelny? Jak to jest możliwe, że nawet władze uniwersytetu nie reagują nawet na ujanione na stronie dane o tym, że kierownikiem projektu jest osoba X, a ewaluatorem jej mąż czy żona? Wszyscy gonią za kosztami pośrednimi. Co za róznica, jakie machinacje kryją się za ich pozyskiwaniem. Istotne jest to, że przybywa kasy spoza budżetu MNiSW czy - jak w szkołach prywatnych -spoza wpłat z czesnego.

Większość wnioskodawców nie chce wchodzić w takie interesy, ani też nawet im przez myśl nie przejdzie, że ukryte uzgodnienia ich konkurentów stają się podstawą do wygrania konkursu, do znalezienia się w puli zasłużonych na kasę unijną, czyli z naszego budżetu. Procedury organów kontroli są tak ustawione, by ważna była w końcowej ocenie prawidłowość rozliczania kosztów, a nie zrealizowanie w sposób właściwy założonych głównych i szczegółowych celów projektu.

Jak człowiek jest chory, to może więcej czasu poświęcić na czytanie. Trafiłem w Internecie na raporty jednego z centralnych organów kontrolnych, z których dowiedziałem się, że pewna wyższa szkoła prywatna otrzymała ponad 4 mln zł na przeprowadzenie studiów podyplomowych w określonych specjalnościach nauczycieli zawodu, na które – jak rozumiem musiało być w kilku regionach kraju szczególne zapotrzebowanie - by przez ich bezpłatne udostępnienie zainteresowanym taką pracą słuchaczy, mogli oni podjąć ją w szkolnictwie zawodowym.

Wyuczenie czy przekwalifikowwania do zawodu nauczycielskiego w tej sytuacji stało się dla studiujących wymierną korzyścią osobistą, bowiem otrzymali od państwa świadczenie o charakterze niemajątkowym, które - zgodnie z warunkami rozpisanego konkursu – miało polepszyć sytuację studiujących za darmo. Pośrednio miało też porawić sytuację w szkołach zawodowych w naszym kraju. Ba, uczelnia organizująca takie studia zobowiązała się nie tylko do przeprowadzenia właściwego naboru, a więc rekrutowania tych osób na studia, które rzeczywiście, po ich ukończeniu podejmą pracę w zawodzie szczególnego zapotrzebowania.

Nie ma w tym żadnego gestu czy akademickiej misji, tylko wiążą się z tym konkretne zyski tak dla samej tzw. wsp, jej kanclerza, infrastruktury, bowiem koszty kształcenia tak zostały policzone (a ktoś to zatwierdził), że kilkaset tysięcy otrzymała ona tylko z samego faktu, że te studia zorganizuje, ale już na sfinansowanie zarządzających tą „wsp” zakontraktowała dodatkowo ponad milion, podczas gdy na pozyskanie kadr kształcących tylko 300 tys.

Kto i jak kształcił, tego organ kontroli już chyba nie badał, a być może to nędza programowa, niekompetencje nauczycieli branych z „podwórka znajomych i rodzin” sprawiły, że kiedy studia dobiegły końca i należało wykazać, ile osób podjęło konkretną pracę w edukacji zawodowej okazało się, że… ponoć tylko co czwarta.

Przyznam szczerze, że jak jeden z organów kontroli państwowej ujawnił to, co obejmowały koszty realizacji projektu, to budzi niepokój o to, jak trwoni się w Polsce publiczne pieniądze na cele edukacyjne, z których edukacja ma w istocie niewiele. Oto zakontraktowano w tym projekcie na: 1) wynagrodzenia, należności za przejazdy samochodami prywatnymi i koszty noclegów osób zaangażowanych przy realizacji projektu – prawie 3 mln zł! 2) na wyżywienie i koszty zakwaterowania uczestników projektu – ponad pół mln., 3) wynajem sal wykładowych – ponad 300 tys, zł (z czego wynika, że wnioskująca o dotację na prowadzenie studiów podyplomowych szkoła nie dysponuje, a jeśli to odpłatnie w stosunku do grantodawcy, salami dydaktycznymi), 4) na zakup sprzętu i materiałów biurowych – ponad 200 tys. oraz 5) informacje o projekcie w środkach masowego przekazu prawie 80 tys. zł (co tak naprawdę jest sponsorowaniem przez państwo reklamy prywatnej szkoły); 6) na pozostałe wydatki, jak np. opracowanie ankiet, testów, strony internetowej, koszty obsługi bankowej zaplanowano ponad 140 tys, zł. a do tego wszystkiego jeszcze wspomniane koszty pośrednie stanowiące dodatkowy zysk dla wnioskodawcy. Niezły skok na kasę.

W ocenie organu kontrolnego prawidłowe było przygotowanie organizacyjne do realizacji projektu, jego terminowe wykonanie w granicach kwot ustalonych w budżecie (a jakże, żal byłoby nie wydać) czy właściwe ewidencjonowanie wydatków. Nieprawidłowością zaś było nieposiadanie, na dzień zakończenia kontroli, przez szkołę wyższą aktualnych danych dotyczących liczby absolwentów projektu, którzy podjęli pracę w edukacji. W świetle kontroli główny cel projektu został jednak zrealizowany, skoro było nim uruchomienie studiów podyplomowych. Kpina? Celami szczegółowymi projektu miało być przecież m.in. podniesienie poziomu kształcenia zawodowego w naszym szkolnictwie poprzez pozyskanie wysokiej klasy specjalistów-praktyków z gospodarki, do wykonywania zawodu nauczyciela przedmiotów zawodowych. Gdzie oni są? Jakich to specjalistów pozyskano dla szkół zawodowych?

Tak przyznaje się oceny pozytywne instytucjom sektora prywatnego, ale i zapewne publicznego, mimo stwierdzonych nieprawidłowości. Beneficjentem wydatkowanych milionów są ci, którzy je zarobili, a nie ci, dla których lepszej edukacji mieli je zarobić. To już nikogo w tym kraju nie interesuje?