30 września 2009

Na ostatni moment

Wielką zagadką jest dla mnie to, dlaczego na dzień- dwa przed zakończeniem rekrutacji , setki kandydatów dobijają się do drzwi "mojej" uczelni, by zapisać się na studia. Rekrutacja trwa od czerwca. Dzisiaj się kończy - definitywnie. I nie ma zmiłuj się, choć są oczywiście i takie szkoły wyższe, którym w tym przypadku przymknięcie oka na obowiązujące prawo zdarza się nie tylko w takich momentach. Pokusa zysków przekracza poziom przyzwoitości i poszanowania prawa.

Jak się okazuje, każda ze stron może jej ulec. Także kandydaci, którzy zapewne mieli jakieś inne plany, ale w ostatecznym rozrachunku możliwych zysków i strat postanowili położyć na szalę decyzję o podjęciu studiów właśnie w tej, a nie innej szkole wyższej. W ostatnim momencie. Trudnym dla nich, bo przecież zapoczątkowującym coś nowego, wyznaczającym nowy cykl aktywności we własnym życiu. Podpisujemy bowiem kontrakt na trzy- lub dwuletnią (w zależności od stopnia studiów) współpracę, która –oby wpisała się w nasze życie autentyczną satysfakcją, zadowoleniem, poczuciem dobrze podjętej decyzji.

Czy to jest tak istotne, dlaczego ktoś w ostatniej chwili dokonał wyboru właśnie tej uczelni? Może to jest nie tyle cecha narodowa, co dość charakterystyczna skłonność odkładania spraw trudnych, pilnych, być może nawet w jakiejś mierze do czegoś szczególnie zobowiązujących, właśnie na ostatni moment? Może to świadomość koniecznych ograniczeń, wyrzeczeń, zmiany na jakiś czas trybu życia powstrzymywała przed tym postanowieniem? Czyż nie jest tak z płaceniem podatków, składaniem terminowych oświadczeń, oddaniem na czas indeksu, by mieć zaliczoną sesję? Duża część osób podejmuje jakąś aktywność na pięć minut przed dwunastą, a wielu sądzi, że jak się z tym spóźnią, to i tak świat się nie zawali z tego powodu. Może jest w tym trochę adrenaliny, bo jak nie zdążą mnie zapisać, to zawsze będę mógł powiedzieć, że chciałem, tylko było już za późno. Będzie przynajmniej usprawiedliwienie w tzw. czynnikach obiektywnych. To nie ja - to oni.

Tłum osób stojących w długiej kolejce, by wypełnić stosowne formularze, padający deszcz, ciasnota i zdenerwowanie udziela się w takiej sytuacji wszystkim. Tym, którzy chcą być studentami, jak i tym, którzy chcą ich godnie przyjąć. Ci pierwsi nie są zaskoczeni swoją decyzją. W końcu, wiedzieli, że przyjdą w ostatnim momencie. Ci drudzy zaś są – jak co roku – mile zaskoczeni. Cieszą się przy tym, że mogą być komuś potrzebni.

Przydałaby się do tego jeszcze dobra, kojąca wszystkim nerwy muzyka typu „Smooth Jazz Cafe”. Sztuka łagodzi obyczaje.

27 września 2009

Cooltury akademickiego kłamstwa

Zbliża się kolejny rok akademicki 2009/2010. Największy niepokój panuje w środowisku szkół niepublicznych. Wrzesień jest tym miesiącem, w którym najsilniej dają się zaobserwować ruchy migracyjne studentów lub kandydatów na studentów. Wszystko zależy od tego, czy wybrana przez nich szkoła wyższa uruchomi studia, będzie je kontynuować czy może zostanie pozbawiona prawa do prowadzenia działalności w tym zakresie. Kto to może wiedzieć? Jak to sprawdzić? Jedni studenci się martwią, bo nie wiedzą, czy uczelnia, do której trafili, jest wiarygodna czy nie, co kryje się za jej nazwą, wykazem kadr, internetowym wizerunkiem, reklamami i kolorowymi obietnicami? Być może niektórzy jeszcze nie zastanawiają się nad tym, czy szkoła wyższa, w której rozpoczną naukę, nie zostanie w trakcie trwania ich studiów zdelegalizowana przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, czy ich kierunek studiów uzyska(-ł) akredytację Państwowej Komisji Akredytacyjnej, czy placówka ta ma pozwolenie na kontynuowania swojej działalności edukacyjnej?

Komunikaty na stronie resortu odpowiedzialnego za szkolnictwo wyższe pojawiają się rzadko, a jeśli już, to najczęściej mają one charakter jednoznacznie ostrzegający przed kontynuowaniem przez niektórych właścicieli działalności niezgodnej z prawem. Młodzi tego nie rozumieją i nawet nie chcą zrozumieć, jeśli ich jedynym celem nie jest studiowanie, ale zdobycie (kupienie) dyplomu ukończenia określonych studiów. Dla nich najważniejsze jest dostać się do uczelni i ją ukończyć – szybko, łatwo i przyjemnie. Nie wiedzą że mogą trafić do środowiska, w którym podobnymi kategoriami może myśleć właściciel takiej szkoły albo część jej obsługi administracyjnej czy kadry akademickiej. Wówczas ich zaangażowanie sprowadza się do pozorowania pracy, do udawania, że się pracuje, studiuje lub komuś sprzyja w realizacji jego ambicji. Jeśli zostanie to rozpoznane przez zewnętrznych audytorów, może się nagle okazać, że nadszedł czas prawdy, prysły zmysły i pora rozstać się z miejscem, które ufundowane było na wzajemnym kłamstwie. Swój swego wprawdzie zrozumie, ale jeśli na tym straci, to nie popuści drugiemu. Dopiero wówczas zacznie protestować, dopominać się o swoje założone prawa, będzie podkreślał(-a), jak miał(-a) dobre i szczytne intencje, że zawsze chciał(-a) dobrze, tylko jakoś tak wyszło, bo wszyscy są winni, tylko nie on(-a), itp.

Żyjemy w coolturze kłamstwa, fałszu, pozorów, w maskowaniu tego, co jest „drugim dnem”, a pedagodzy nazywają to „ukrytym programem szkoły”. Stykam się z tym wymiarem niemalże na co dzień, gdyż funkcjonuję w różnych gremiach oceniających, kontrolujących czy monitorujących procesy akademickiego kształcenia. Bardzo szybko rozpoznaję fikcję, która maluje się w ładnie przygotowanej i oprawionej dokumentacji, i nie ma to znaczenia, czy dotyczy to wyższej szkoły publicznej czy niepublicznej. I w jednym typie uczelni i w drugim mają miejsce różnego rodzaju oraz kalibru wykroczenia, niedomagania czy błędy organizacyjne. Jeśli bowiem czytam, że kilka uniwersytetów już teraz nie spełnia formalno-prawnych i merytorycznych wymogów, by nosić to imię, a środowisko rektorów zastanawia się nad tym, jak przekonać władze, by uzyskać przedłużenie dla tego stanu rzeczy i umożliwić dostosowanie się niektórych uczelni publicznych do obowiązujących norm prawnych, to oznacza, że cooltura kłamstwa ma się dobrze także i w przestrzeni instytucji publicznych, utrzymywanych m.in. z moich podatków. Posłowie już przygotowują rozwiązania prawne, które pozwolą na wydłużenie o dwa lata okresu, w którym niektóre uniwersytety czy politechniki będą mogły dostosować się do przepisów. A to oznacza, że norm prawa nie spełniają. Prawo do swoich nazw może stracić Szkoła Główna Handlowa i Akademia Górniczo-Hutnicza (Rzeczpospolita 186/2009, s. B6)!

Jak zatem władza ma i może egzekwować przestrzeganie prawa w środowisku szkół niepublicznych, skoro w szkolnictwie publicznym pozwala na jego nieprzestrzeganie? Jak rząd ma zatroszczyć się o poprawność funkcjonowania szkolnictwa publicznego, skoro pod jego bokiem, w szkolnictwie niepublicznym są jednostki, które prawo nagminnie łamią i nie przestrzegają norm prawnych? Słusznie zatem dziennikarze uczulają młodzież, że wprawdzie może ona zacząć studia na uniwersytecie, ale skończyć je z dyplomem akademii, albo że zacznie studia w świetnie się lokującej na rynku uczelni niepublicznej, ale jej w niej nie skończy lub będzie zmuszona ją opuścić i kontynuować studia w innej placówce. Cooltura kłamstwa ma się w naszym kraju dobrze. Młodzi! Uważnie obserwujcie, co się dzieje w przestrzeni szkoły, w której jesteście, jakie następują w niej zmiany, czego jest w niej mniej, kogo ubywa, co jest sprzeczne z obowiązującymi w niej regulaminami, bo być może to, co wam w niej obiecywano, jest tylko blichtrem, puchem marnym… kosztowną grą rynkową?

24 września 2009

"Niedżwiedź" i "Playboy" na pedagogicznej konferencji

Organizatorzy wspomnianej przeze mnie w poprzednim wpisie konferencji WSE UAM w Gnieźnie o kulturze popularnej zasłużyli na wyrazy uznania nie tylko z tytułu znakomitego programu, który wykreowali swoimi referatami przedstawiciele nauk społecznych, humanistycznych oraz nauk o sztuce, ale także zaplanowanych spotkań z osobami o kult(ur)owym znaczeniu dla co najmniej dwóch pokoleń.

Wieczorne sesje plenarne zostały bowiem oddane w dniu wczorajszym do dyspozycji medialnym celebrytom. Pierwsza debata odbyła się z udziałem kultowego dla osób formowanych w latach 80.XX w. przez jeden z programów radiowej „Trójki”, jakim była Lista Przebojów Marka Niedźwieckiego (popularnie określanego mianem „Niedźwiedź”). Do drugiej zaś sesji został zaproszony redaktor naczelny miesięcznika „Playboy” Marcin Meller. Tym samym można było porównać odpowiedzi na pytania dwóch profesjonalistów, ale z jakże odmiennych typów kultur.

Ten pierwszy był przykładem kultury wysokiej. Przybliżył nam genezę swoich marzeń o pracy w radiu i dzięki niej spełnianiu się w redagowaniu autorskiej audycji. Ten niezwykle utalentowany, o wyjątkowej barwie głosu dziennikarz-pasjonat opowiadał piękną polszczyzną o swojej pracy w radiowej ”Trójce”, przywoływał anegdoty z różnych okresów konstruowania list przebojów i o związanych z nimi losami niektórych ich słuchaczy. Wielbiciele listy przebojów, do jakich i ja się zaliczam, dowiedzieli się, jak radził sobie w latach PRL z cenzurą i okazjonalnymi próbami bezskutecznego (choć na szczęście sporadycznego) wywierania na niego presji, by któregoś z wykonawców zdjął z listy przebojów albo go na nią wprowadził oraz poznali sposób konstruowania własnego warsztatu pracy, pozyskiwania i gromadzenia nagrań, tworzenia programów przybliżających jakiś zespół czy jeszcze nieznanego w kraju wykonawcę.Nikogo rzecz jasna nie usunął z tej listy, ale czy współczesna młodzież może to zrozumieć żyjąc w warunkach wolności słowa i twórczości?

Drugi z wieczornych gości konferencji - Marcin Meller - potwierdził swój aktywny udział w kulturze popularnej, show biznesie. Dało się to usłyszeć i odczuć w trakcie jego odpowiedzi na pytania, jakie zadawał mu prof. Z. Melosik. O dziennikarstwie i dziennikarzach w Polsce miał jak najgorsze zdanie. Mówił o nich, że stanowią „teatr idiotów”, nie są bowiem przygotowani do swojej profesji, gonią za sensacją, ale nie mają pojęcia, o czym tak naprawdę piszą. Poziom ignorancji wśród dziennikarzy jest porażający. Są jednak – jak stwierdził - „bastiony bardzo dobrej roboty” czy ostatnie wyspy dla polskiej inteligencji, jak Gazeta Wyborcza, Polityka czy przejęty przez Newsweeka dodatek „Europa” gazety „Dziennik”. Przywoływał programy telewizyjne, które - choć są trywialne – to jednak produkowane są na skutek zapotrzebowania widzów. Z jednej strony mamy zatem chaos i fragmentaryczność programów informacyjnych, z drugiej zaś wydawanie pisma „Playboy” –jak określił to prof. Z. Melosik – na pograniczu miękkiej pornografii. Nic dziwnego, że wśród uczestniczek tej konferencji pojawiło się pytanie do M. Mellera o to, ile można zarobić na sesji zdjęciowej do Playboya i w jaki sposób redakcja pozyskuje kolejne panie gotowe do odsłaniania swoich wdzięków.

23 września 2009

Kultura popularna i społeczne konstruowanie tożsamości

Już drugi dzień trwają na terenie Collegium Europeanum Gnesnense w Gnieźnie obrady ogólnopolskiej konferencji Wydziału Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu. Otwierał je w dniu wczorajszym referat prof. dr. hab. Zbyszko Melosika (dziekana Wydziału), który zdefiniował istotę kultury popularnej w świetle nauk społecznych, ukazał różne perspektywy teoretyczne odczytywania tego fenomenu, potwierdzając po raz kolejny, że nie ma takiej przestrzeni popkulturowej, która nie byłaby objęta naukowymi badaniami. Iluzją jest też oczekiwanie od współczesnej młodzieży bezwzględnego posłuszeństwa. Analizując wybrane przemiany kultury współczesnej, które mają znaczący wpływ na kształtowanie tożsamości młodzieży i jej styl życia, skoncentrował się tylko na niektórych kontekstach interesującego go problemu. „Logika rozwoju kultury współczesnej wyznaczona jest w krajach Zachodu przez zjawisko nieograniczonej konsumpcji. Staje się ona super „układem odniesienia”: kryterium postępu i sukcesu jednostek oraz całych społeczeństw (konsumpcja przejęła więc rolę, którą przez długi czas pełniła produkcja). Świat konsumpcji stał się dla młodego pokolenia światem obowiązującym, normalnym i naturalnym (mówi się nawet w tym kontekście o „kolonizacji dzieciństwa” – poprzez tworzenie „sztucznych”, zorientowanych na konsumpcję potrzeb).”

W związku z tym, że podstawową kategorią ideologii konsumpcji jest przyjemność – referował Z. Melosik – to powstała nowa moralność, która sankcjonuje i usprawiedliwia radość, przekonywanie ludzi do bardziej radosnego życia. Otaczające każdego człowieka produkty, których wytwórcy zachęcają czy kuszą do ich pozyskania, wzbogacają jego egzystencję i czynią go szczęśliwym. Prymat zatem i przymus szczęśliwości sprzyjają intensyfikacji rozwoju kultury typu instant, której symbolem jest słynna triada „fast food, fast sex, fast car”, a więc kultura natychmiastowej formy skondensowanej przyjemności.

Dyrektor Kolegium Europejskiego im. Jana Pawła II w Gnieźnie, gospodarz powyższych obrad – prof. dr hab. Leszek Mrozewicz wykazał w swoim referacie, że kultura popularna była już w starożytności, obok kultury elitarnej, jako wpisana w różnego rodzaju zwyczaje i obrzędy religijne, a więc sama była przesycona religijnością. Najbardziej jednak dla niej charakterystyczne były – wywodzące się z kultu religijnego – krwiożercze walki gladiatorów.

Treścią mojego referatu, który został zatytułowany „Naukowiec w blogosferze”, była analiza istniejących w sferze wirtualnej blogów nauczycieli, wychowawców i pedagogów akademickich. Zwróciłem uwagę słuchaczy konferencji na to, że internet może stawać się doskonałym medium do realizowania przez niektórych jego użytkowników fantazji o zabijaniu, morderczych impulsów i zamiarów. Szczególnie jeśli się z kimś rywalizuje, kto nie jest tego świadom, więc można (niejako zza węgła) go zaatakować ośmieszyć, poniżyć, zdetronizować. Zaatakowanie wprost byłoby zbyt ryzykowne, mogłoby narazić atakującego na opór, krytykę, karę, zaś w Internecie może być bardziej skuteczne i bolesne, bo upublicznione. Fantazje o zabijaniu realizowane są dzięki analizowaniu kosztów, korzyści i potencjalnych skutków każdego z ataków. Internet ujawnia, jak wiele osób jest zwolennikami odbierania komuś godności, sukcesów, pomniejszania czyichś walorów. Wyeliminowanie utrąconego w internecie z hierarchii opartej na statusie społecznym otwiera drogę awansu jego wrogowi. Przecież chodzi tu o przejęcie zasobów rywala lub jego terytorium , a uniknąć koniecznego wysiłku w drodze ku własnym sukcesom.

Szczególną uwagę położyłem na zjawisko oznaczane dość wymownie jako ch@mowo, a które sam określam mianem ch@mosfery, które jest niczym innym, jak przejawem agresji, wulgarnych wypowiedzi w stosunku do osób prezentujących swoje poglądy czy dzielących się swoimi wątpliwościami. Jednym z licznych przykładów internetowego chamstwa w Interneciesą anonimowe (a jakże!) wpisy i komentarze.

Oto na jednym z forów oświatowych pada pytanie nauczycielki:

Proszę o wyjaśnienie – skoro nauczyciele otrzymują wynagrodzenie z góry, to dlaczego dzisiaj 3 sierpnia (godz. 19.35 ) nie mam jeszcze pieniędzy na swoim koncie. Mam stałe zlecenia na początku miesiąca, ciekawe czy pani księgowa się tym przejmuje. Tak jest zawsze, gdy 1-szy dzień miesiąca przypada w dni wolne od pracy. Kiedyś pieniądze wpłynęły dopiero piątego. Sprawdzałam – żadne przelewy nie są w drodze.

I uzyskuje na to pytanie następującą serię odpowiedzi:

/~księgowa
poniedziałek, 3 sierpień, 2009, 20:18
Odp: wynagrodzenie nauczycieli z góry- budżet

Droga Pani nauczycielko: bądź małpo normalna. To że Karta was rozpieszcza to nie znaczy żebyście moralnie mieli prawo do żądania wynagrodzenia za pracę której jeszcze nie wykonaliście. Trochę ogłady trzeba mieć.

~księgowa
wtorek, 4 sierpień, 2009, 20:46
Odp: wynagrodzenie nauczycieli z góry- budżet

nauczycielko ty mendo chodząca. Zobacz na swoją kulturę jaką reprezentujesz.
swoim roszczeniowym podejściem. Słownictwo może masz bardziej wyszukane, ale sama treść wypowiedzi budzi obrzydzenie. Nie forma jest ważna, ale treść. Taka zasada w rachunkowości obowiązuje: wyższość treści nad formą. Doprawdy jestem księgową w szkole i żadna z małp-nauczycielek nie potrafi wbić sobie do głowy, że nie mamy w tym żadnego interesu, żeby działać na niekorzyść nauczycieli. Nie można na każdego patrzeć jak na wroga.


Przedstawiłem typologię motywacji, jaką mogą kierować się anonimowi opresorzy, którzy dokonują agresywnych wpisów w blogach oświatowych i akademickich, obrażając lub szykanując blogerów i autorów stron internetowych.

Kolejnym referującym był prof.dr hab. Aleksander Nalaskowski z UMK w Toruniu, który już we wstępie swojej wypowiedzi podkreślił, że nie ma potrzeby definiowania kultury popularnej, a nawet jakiegoś szczególnego interesowania się nią przez naukę, gdyż ona jest po prostu „żadna”. To, że istnieje obok kultury salonu, kultury elitarnej sprawia, że jest tolerowana, ale nie powinna być wynoszona z tego powodu do piedestału przez kogokolwiek. Kulturę popularną cechuje – konsumpcjonizm, masowość, uproszczenie przestrzeni znaczeniowej w naszym świecie, kreowanie czegoś ładnego, ale nie mającego nic wspólnego z pięknem. W tej kulturze wszystko może i powinno być zabawą, grą pozorów, brakiem autentycznego przeżywania wartości. Kultura popularna – zdaniem profesora - weszła tylnymi drzwiami do szkół, do polskiej oświaty, gwarantując młodzieży prawo do noszenia zróżnicowanych strojów, długich włosów i oporu (nieposłuszeństwa). Pop jest nawet wpisany w strukturę i metodykę przygotowań uczniów do egzaminów państwowych, które nie mają być dowodem na nabycie wiedzy i rozwój umiejętności, ale mają być kolejnymi igrzyskami, rywalizacją, zabawą w postaci telewizyjnych zgadywanek czy teleturniejów. Młodzież niewiele już dzisiaj musi wymagać od siebie. Swój referat A. Nalaskowski zakończył pytaniem: Gdzie i kiedy nauczymy młodzież przeżywania kultury? Oczywiście, miał tu na myśli – kulturę wysoką, kulturę salonu, a nie ulicy.

Niewątpliwie, odpowiedzi na to pytanie udzielił późnym wieczorem Rektor Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu – prof. dr hab. Marcin Berdyszak, który podzielił się z uczestnikami konferencji swoimi doświadczeniami nauczyciela akademickiego, a co najważniejsze wytworami własnej pracy artystycznej. Mogliśmy obejrzeć przeszło dwadzieścia jego instalacji artystycznych, rzeźb, które są nie tylko znakomitymi dziełami sztuki, ale - co ważne dla pedagogów - nośnikami idei, wartości uruchamiającymi namysł nad sensem życia, polityką, wonnościami, stereotypami i inteligencją człowieka. Każda z jego instalacji prezentowanych w otwartych przestrzeniach w kraju i zagranicą, zmusza nas do stawiania pytań, typu: Czy udając się na plażę, musimy otaczać się tylu rzeczami? Skąd bierze się stereotyp biznesmena? Czy rzeczywiście mamy dostęp do wszystkiego, co jest przedmiotem naszego zaciekawienia? Gdzie są granice perwersji? Co jest realne, a co wirtualne w naszym świecie? Czy rzeczywiście może być w naszym zasięgu i dostępne to, co jest przedmiotem naszych pragnień? Po co gromadzimy tyle rzeczy, bibelotów? Czy mamy kompleks króla Midasa? Jak pojmować twórczość? Czy kultura nie pracuje na wojnę? Czyż nie szyjemy dzieci wojny? Czym jest plagiat? Jak współpracować ze sobą w sytuacji rozbieżnych interesów? Itp.


Przyjdzie nam czekać na publikację z tej konferencji, gdyż nie sposób jest uczestniczyć w obradach wszystkich, a pracujących równolegle sekcji. A tematy są tu niezwykle interesujące:

Powergirl, społeczne konstrukcje emancypacji kobiet; Znak zodiaku Baran, fan Tokio Hotel, wróg hip-hopolo – tożsamość nastolatka w podkulturze; Uwodzić czy dać się uwieść – dylematy pedagoga wieku średniego; Stereotypy mają się dobrze: co myśli uczeń, że myśli dziewczyna, a co chłopak? Z wypowiedzi gimnazjalistów; Sposoby posługiwania się tożsamością seksualną w kulturze popularnej; (Pop)kulturowe konstrukcje militarnej kobiecości; Obrazy ojcostwa w reklamie współczesnej; Syndrom konsumpcyjny – rzecz o kanibalizmie; Tatuaż jako narzędzie ekspresji tożsamości w relacjach osób wytatuowanych; Dlaczego (nie) lubimy Rubika?; Metamorfozy tożsamości jako skutek percepcji kultury makeover; Internet jako narzędzie aberracji zjawisk podkultury; EMO – Subkultura czy moda? Medialny portret współczesnej młodzieży itd.

21 września 2009

Wirtualne "ocenianie" belfrów

Ktoś musi penetrować zagraniczne strony internetowe i analizować ich przydatność do ewentualnego zaadoptowania w polskiej sferze wirtualnej, skoro pojawił się nowy portal, który adresowany jest do uczniów wszystkich typów szkół w Polsce - www.spokobelfer.pl

Już od kilku lat istnieje w Niemczech taki portal, który nazywa się: www.spickmich.de, ale gdyby zastosować ten tytuł w naszych warunkach, to mało kto byłby nim zainteresowany. W przekładzie na język polski oznaczałby bowiem: „naszpikuj mnie”, „użądl mnie” , a to nie kojarzyłoby się ze szkołą. Tymczasem tak ten niemiecki, jak i polski mają na celu oddanie władzy „sądowniczej” w ręce uczniów, by mogli wreszcie odreagować i oceniać swoich nauczycieli. W Niemczech uczniowie najczęściej wykorzystują ten portal do tego, by jak komar – nadlecieć i ukąsić wybranego nauczyciela.

Polska wersja zawiera w regulaminie dla użytkowników tej strony następujące uzasadnienie:
Podstawowym celem Funkcjonalności "Spokobelfer" jest umożliwienie uczniom swobodnego wyrażania opinii na temat nauczycieli, którzy ich uczą lub uczyli, pod kątem zdolności i umiejętności nauczycieli istotnych z punktu widzenia wykonywanej przez nich pracy. (…)Użytkownicy tworzą bezstronny ranking najlepszych ich zdaniem nauczycieli w szkołach, miastach i kraju

Na głównej stronie portalu znajduje się rysunek uczniów trzymających w uniesionej w górę ręce tabliczkę z oceną: 5, 3, 1, 4+, a zawarty w chmurce tekst brzmi: Teraz ty masz władzę”, „Oceniaj i komentuj”.

I rzeczywiście, uczniowie – oczywiście autorzy ewaluacji – wpisują pełne imiona i nazwiska swoich nauczycieli, nazwę szkoły i przedmiot, którego uczą. Ciekawe, że administrator tego portalu zezwala na publikowanie danych osobowych nauczycieli wraz z miejscem ich pracy, natomiast uczniom (jeśli to są uczniowie?) zezwala na anonimowe wpisywanie komentarzy i ocen. Cóż za kultura komunikacji!
Nic dziwnego, że pojawiły się już wpisy w stylu (nie podaję nazwisk nauczycieli):

Z. A. Technikum Uzupełniające Nr 3, Dąbrowa Górnicza
jedna z najgorszych nauczycielek w mojej karierze edukacyjnej :/

D.J. , X Liceum Ogólnokształcące, Kraków
jedna z najbardziej niesprawiedliwych nauczycielek jakie spotkałam, niebotyczne ego, zawyżone mniemanie o sobie, zero kultury, przeradzające się czasami w pospolite chamstwo


Pozytywną stroną tego portalu jest to, że nauczyciele (o ile wiedzą, że on istnieje) mogą nie zgodzić się na to, by byli publicznie-wirtualnie oceniani. Jak stwierdza administrator: Jeśli nie chce Pan/Pani być oceniany/a, wystarczy wypełnić formularz i przesłać go do nas pocztą, faxem lub mailem; wyłączymy możliwość oceniania Pana/Pani i usuniemy dotychczasowe oceny. Przy Pańskim nazwisku pojawi się krótka informacja, że nie chce być Pan/Pani oceniany/a

W istocie, nie o zmianę szkoły, nauczyciela czy samego siebie tu chodzi, tylko o kolejną okazję do naciągania uczniów na dobra rynkowe. I tak kształtujemy pod płaszczykiem wolności oceniania nauczycieli kolejnych zakupoholików.

20 września 2009

Jubileusz pedagoga dialogu egzystencjalno-personalnego


zbiegł się z pojawieniem się na naszym rynku wydawniczym trzech nowych tomów serii „Jak wychowywać?”. Jej autorem jest dostojny, bo liczący sobie 90 lat i wciąż niezwykle aktywny twórczo oraz pedagogicznie ks. prof. dr hab. Janusz Tarnowski.

To właśnie na Jego Urodziny oddał do dyspozycji kino „Muranów” Roman Gutek, znany w kraju działacz kulturalny, współtwórca Warszawskiego Festiwalu Filmowego, współzałożyciel firmy „Gutek Film”, a przyjaciel ks. Profesora. Przyjechał na dzisiejszą uroczystość prosto z Gdyni, gdzie odbywa się Festiwal Polskich Filmów Fabularnych. Już po raz trzeci R. Gutek udostępnił kino „Muranów” na spotkanie z ks. prof. J. Tarnowskim dla wszystkich tych, którzy poczuwają się do związku z Księdzem, z jego chrześcijańską pedagogiką personalno-egzystencjalną. Otwierając dzisiejsze spotkanie R. Gutek wspominał swoje pierwsze spotkanie z ks. Profesorem, a miało ono miejsce 30 lat temu, w zupełnie innej rzeczywistości społeczno-politycznej. To dzięki „Grupie niedzielnej” (później przekształconej w „Grupę Synodalną”) jaką prowadził ks. Tarnowski w swojej kaplicy na Żelaznej – jak mówił R. Gutek – a w której on uczestniczył wraz z narzeczoną (a teraz wciąż tą samą żoną), nie pogubili się w tamtej, jak i w nowej rzeczywistości, i to dzięki Księdzu, dzięki jego dialogowej pedagogice, wspólnie odbywanym rekolekcjom i rozmowom.

Ksiądz Janusz Tarnowski podziękował Gospodarzowi za to, że dzięki niemu, jako wielkiemu miłośnikowi kina, może po raz kolejny dojść do dzisiejszego, jak i – ma nadzieję – dojdzie do kolejnego spotkania. Pisze bowiem już szósty tom z serii „Jak wychowywać?” Gutek wprowadził nas do swojego domu, jakim jest przez całe jego życie KINO, i za to należą mu się najserdeczniejsze podziękowania.

Uroczystość była doskonale wyreżyserowana przez samego Jubilata. Jak zwykle, kiedy spotyka się ze swoimi czytelnikami czy uczestnikami konferencji (a sam gościłem Księdza Profesora pięciokrotnie w Łodzi w czasie organizowanego cyklu międzynarodowych konferencji „Edukacja alternatywa – dylematy teorii i praktyki”), ma rozpisany scenariusz swojego w nich udziału co do minuty. Nic nie jest tu przypadkowe, choć jak to bywa w dialogicznych sytuacjach, należy liczyć się z niespodziankami, ze spontaniczną reakcją na jego słowa, myśli czy emocje. Ks. Janusz potrafi bowiem wyzwalać w każdym coś, co jest niepowtarzalne, głębokie, niejako do rdzenia ludzkiej egzystencji, co porusza naszą osobowość.

Sala kina „Muranów” była pełna, stąd Jubilat stanął przed dylematem – kogo powinien powitać. I wyszedł z tej opresji w sposób dla siebie charakterystyczny, a mianowicie przywitał przedstawiciela Kościoła Katolickiego, a ten reprezentowany był przez członka Episkopatu Polskiego Biskupa Bronisława Dembowskiego Dębowskiego i przez osobę świecką, a wielce zaangażowaną w upowszechnianie w szkołach pedagogiki dialogu, jaką jest dyrektor Liceów Artystycznych we Wrocławiu i w Częstochowie – Mariusza Burzyńskiego.

Swoje wprowadzenie do nowej serii książek ks. Janusz Tarnowski zaczął od sprostowania, a mianowicie od wyjaśnienia tytułu serii, który może wydać się mylący. Mógłby bowiem sugerować, że jest adresowany do nauczycieli, wychowawców i rodziców. Tymczasem tak nie jest. Są to książki przeznaczone dla wszystkich tych, którym bliska jest teza Jana Pawła II, że wychowanie to uczłowieczanie człowieka, byśmy przychodząc na świat stawali się bardziej ludzcy. Każdy z tomików ks. prof. J. Tarnowskiego jest zbiorem nieprzypadkowo zarejestrowanych dialogów, sytuacji, zdarzeń, w których interpretację wplatane są wzory pedagogicznego myślenia i słowa Ewangelii. Każda z rozmów ma być impulsem do refleksji.

I tak było też w trakcie tego spotkania. Ks. J. Tarnowski oddał głos swoim wychowankom – dzisiaj już dorosłym, w większości rodzicom, postaciom świata mediów (jak Dyrektor I Programu Polskiego Radia), przedstawicielom wymiaru sprawiedliwość (sędziemu Sądu Rejonowego w Warszawie), naukowcom, duszpasterzom czy ministrantom od lat posługującym w prowadzonych przez Niego mszach. Każdy z nich krótko wprowadzał nas w treść kolejnych tomów książek J. Tarnowskiego, zachęcając nie tyko do ich zakupienia, ale przede wszystkim do przeczytania, byśmy mogli dalej kontynuować jego dzieło w obszarach własnej odpowiedzialności społecznej i zawodowej.

Na scenie pojawiały się też dzieci, które były gorąco witane przez Jubilata i z wielkim szacunkiem z Jego strony zachęcane do wyrażenia swoich myśli, wspomnień czy wrażeń. Byli tu obecni „mali” bohaterowie wspólnie napisanych z nimi książek. Można było ich dzisiaj spotkać i w rozmowie z nimi przekonać się, jak wielką, charyzmatyczną postacią był i jest nadal dla nich Ksiądz Profesor.

Każdy dialog wymaga pytań, formułowania problemów, by można było dzięki nim wgłębiać się w sprawy ludzkie i transcendentne! Tak oto przywołane zostały bardzo prowokacyjne pytania, na które odpowiedź znajdziemy we wspomnianych już książkach, jak chociażby:

1) Jak możliwa jest pięćdziesięcioletnia przyjaźń księdza-pedagoga z komunistycznym wychowawcą, jakim był Antoni Makarenko?

2) Czy to prawda, że Jan Paweł II uważał się za posłusznego dzieciom, a tym samym czy można z tego wnioskować, że to właśnie one kierowały Kościołem Katolickim na świecie?

3) Dlaczego pewien czytelnik tygodnika katolickiego napisał, że nigdy nie powierzyłby wychowywania swoich dzieci Księdzu J. Tarnowskiemu?

4) Czy rzeczywiście pedagogika dialogu jest zagrożeniem dla autorytetu nauczyciela i niepożądanym wzmocnieniem wychowania bezstresowego w naszym kraju?

5) Dlaczego szatan cieszy się z I Komunii Świętej naszych dzieci?

6) Czy możliwy jest dialog i przyjaźń nauczyciela z przestępcą?

7) Jak wytłumaczyć tak konsekwentną i systematyczną, a skądinąd niepowtarzalną skłonność Autora do pisania książek w seriach tematycznych, jak np. dwóch pentalogii: „Jak wychowywać?” i „Dzieci i ryby głosu nie mają?” czy 3 tomów homilii dialogowych „Kto pyta – nie błądzi”?

Trzeba sięgnąć do tych książek, by przekonać się, że dialog z dzieckiem czy dorosłym rządzi się tymi samymi regułami – autentyzmem, zaangażowaniem i spotkaniem. Jeśli ma on wpisywać się w proces wychowania, to musi czerpać natchnienie „z góry”.

Powiodło się głównemu organizatorowi jubileuszowego spotkania - Hubertowi Boczarowi zaskoczenie Księdza Profesora czymś, czego nie mógł się spodziewać, a mianowicie wręczenie Mu specjalnego wydania na tę okoliczność - „Księgi Pamiątkowej z okazji jubileuszu dla ks. Janusza Tarnowskiego” (Warszawa 2009). Nie jest to zbiór referatów, ale niezwykle pięknie wpisanych dedykacji, płynących z serc i umysłów wszystkich tych, którzy mieli możność bycia współwychowanymi przez ks. J. Tarnowskiego, dialogowali z Nim i dzięki Niemu. Każdy z nas, spośród obdarzonych przez Kapłana wielkim darem miłości, szacunku i postawą dialogiczną mógł choć przez chwilę Go uściskać, przekazać Mu swoje życzenia i radować się nadzieją na kolejne spotkania i książki uwieczniające tę - jakże rzadko spotykaną w świecie dominującej technologii - myśli, życie i dokonania CZŁOWIEKA – KAPŁANA – PEDAGOGA – WYCHOWACY – MISTRZA I NAUCZYCIELA.


Były bukiety kwiatów, podziękowania, wspomnienia i … dedykacje do „Księgi jubileuszowej”. Jak napisał w niej jeden z Jego wychowanków: Dziękując Bogu, cieszę się, że na drodze mojej edukacji mogłem spotkać tak nieprzeciętnego Kapłana, Pedagoga, Uczonego i Wychowawcę. Niech Pan Bóg Księdza Profesora Błogosławi, obdarza zdrowiem i wszelkimi łaskami.(prof. dr hab. med. Janek Peterek, s. 223)

„Jak wychowywać?”




W niedzielę - 20 września odbędzie się uroczysta promocja
trzech książek Księdza Profesora Janusza Tarnowskiego, jakie wyszły pod wspólnym tytułem: „Jak wychowywać?”. Promocja odbędzie się w kinie Muranów przy ul. Gen. Andersa 1 w Warszawie o godz. 12.00.

Zaproszone sa na nią także Dzieci, dla których przewiduje się różne atrakcje!

Uroczystość ta będzie jednocześnie okazją do wręczenia Czcigodnemu Jubilatowi, obchodzącemu 90 rocznicę Urodzin, Pamiątkowej Księgi, powstałej ze wspomnień Jego Uczniów, Wychowanków i Przyjaciół - o Kapłanie, Pedagogu i Wychowawcy.
Ten szczególny moment owiany jest tajemnicą, by tym większą sprawił radość Jubilatowi w chwili wręczania Księgi.

Jak piszą w zaproszeniu Organizatorzy tego wspaniałego Jubileuszu:

"Dziękując za możliwość uczestniczenia w tej ważnej dla nas wszystkich chwili, łączymy się w modlitwie za Jubilata, dziękując Bogu za Jego długoletnią służbę Bogu i bliźniemu".

19 września 2009

Kto jest czemu winny, kiedy minister likwiduje kierunek studiów?

Opublikowany na łamach jednej z gazet wywiad z założycielem uczelni niepaństwowej jest kolejnym dowodem na to, jak podmiot prowadzący akademicki biznes może nie poczuwać się do winy w sytuacji, gdy w istocie to przede wszystkim od niego, od właściciela zależą gwarancje zgodności prowadzonych działań z obowiązującym w tym kraju prawem. Wyjaśnienia, w stylu, że łamał standardy, nie przestrzegał prawa, ale czynił to dla dobra ludu, bo oświecał go i umożliwiał mu realizację własnych aspiracji, jest szokujące. Otwiera to bowiem pole do usprawiedliwiania kolejnych nadużyć. Równie dobrze, można by powiedzieć, że kradnę coś komuś, by wyżywić głodnych, a przecież troska o ludzkie życie jest ważniejsza, niż przestrzeganie prawa. Tym samym wszyscy ci, którzy przestrzegają prawa i uczciwie prowadzą instytucje edukacyjne, nie są innowacyjni, nie myślą prospołecznie, nie zabiegają o losy niewykształconych, głodnych czy opuszczonych przez los. Dobrze, że ten właściciel chociaż broni kadr akademickich swojej uczelni, bo oni w istocie nie mają żadnego wpływu na to, jakich norm przestrzega ich pracodawca, czy zatrudnia odpowiednią liczbę profesorów i doktorów, czy gwarantuje studentom dostęp do literatury, do sprzętu, laboratoriów, czy składa wiarygodne oświadczenia pod dokumentami itp.? Nauczyciele akademiccy pracowali zapewne z pełnym zaangażowaniem, niektórzy nawet większym, niż w ich podstawowym miejscu pracy, jeśli ta uczelnia była ich drugim zatrudnieniem. Oni powinni spać spokojnie, a jednak mogą mieć poczucie żalu, że mimo ich uczciwej pracy i zaangażowaniu, muszą się tłumaczyć z czegoś, na co nie mieli żadnego wpływu.

To nie nauczyciele i nie ich rektor powinni się tłumaczyć przed studentami z braków kadrowych czy niespełniania wymogów prawnych, tylko właściciel uczelni. To od niego zależy, czy w dziekanacie jest sprawna i wystarczająca obsługa, czy do biblioteki są kupowane książki, czy w salach jest ciasno, ciepło i wygodnie, czy w gmachach jest bezpiecznie, a system informacji o uczelni jest wiarygodny. To nie nauczyciele akademiccy odpowiadają za to, że minister nauki i szkolnictwa wyższego odbiera uczelni uprawnienia. W jednym tylko przypadku mogą być temu winni, a mianowicie, gdy nie prowadzą zajęć dydaktycznych, gdy lekceważą studentów, nie przestrzegają rygorów związanych z przygotowywaniem i pisaniem prac dyplomowych, nie opracowują zaktualizowanych programów kształcenia i sami nie podnoszą swoich kwalifikacji. To wszystko jednak, co ma miejsce w przestrzeni uczelni w sensie administracyjno-technicznym, w obsłudze studentów, zależy tylko i wyłącznie od właściciela uczelni niepublicznej. Warto o tym pamiętać, kiedy pojawiają się pierwsze oznaki rozczarowania w stosunku do wizerunku, jaki sobie wytworzyliśmy o danej uczelni. Warto bardziej krytycznie i odważnie podchodzić do spraw, które – choć mogą wydawać się ułatwieniem przez przymknięcie oka na nieprawidłowości – zagrażają nie tylko nam, ale także tym wszystkim, którzy chcieliby być dumni ze swojej Alma Mater.

18 września 2009

Dla cnoty nie ma żadnego większego teatru nad sumienie

mówił Marcus Tullius Cicero (106–43 p.n.e.), filozof i polityk rzymski. I miał rację. Przypomniało mi się to w związku z referatem, jaki przygotowuję na najbliższą konferencję Wydziału Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu. Będę tam mówił o pedagogicznych i oświatowych blogach, o wolności słowa, myśli i powrotach cenzorów w maskach demokracji oraz humanizmu, o anonimach i patologiach w szkolnictwie wyższym, o trudnej sztuce czytania ze zrozumieniem i o nożycach, które się otwierają, kiedy uderza się w stół.

17 września 2009

Edukacyjne hiperłącza

Z hiperłączy staram się korzystać we własnych tekstach, kiedy przygotowuję je do prezentacji na zajęcia ze studentami. Miałem okazję już wielokrotnie zaobserwować, jak niektórzy z moich kolegów doskonale posługują się tą formą odnośnika w trakcie wygłaszanych referatów. Hiperłącze postrzegałem zatem jako odnośnik do innego dokumentu lub do innego miejsca w dokumencie, który jest merytorycznie spójny z prezentowanym tekstem właśnie po to, by można było wchodzić w głębsze warstwy możliwych opisów czy uzasadnień. Kliknięcie na wyróżnione słowo, zwrot czy nawet dłuższy tekst sprawia, że otwieramy docelowy materiał czy dokument, dzięki któremu możemy lepiej prowadzić swoją narrację. System hiperłączy pozwala na budowę złożonej wypowiedzi, wzbogaconej o ilustracje, filmy czy pliki dźwiękowe.

Internetowi wydawcy prasy postanowili wykorzystać ten system odwołań nie po to, by oświecać społeczeństwo, czynić zamieszczone artykuły bardziej zrozumiałymi dla tych czytelników, dla których pewne terminy są obce, ale by skomercjalizować teksty, wysysając z nich jak najwięcej dla siebie. Na artykule online trzeba po prostu zarobić, a nie nim oświecać naród.

Kiedy więc czytamy tekst o tym, że zadania na maturze z matematyki nie będą takie trudne, to okazuje się, że jest to tylko pretekst, bo nie o maturę i nie o matematykę tu chodzi. Redaktor wydania wcale nie zamierza przez zawarte w tekście hiperłącza poszerzać naszej wiedzy czy redukować nasz niepokój w związku z kolejną zmianą w polskiej edukacji, ale postanawia uczynić je odnośnikiem do reklam. Hiperłącze nie kieruje nas zatem do miejsca, w którym zostanie poszerzone pole naszej świadomości, ale wprowadza nas w świat towarów i usług nie mających nic wspólnego z prezentowaną myślą czy wydarzeniem.

Przeczytajmy poniższy akapit, zwracając uwagę na wytłuszczone słowo i tekst w nawiasie, który jest treścią wspomnianego odnośnika:

"Poprosiliśmy o jego rozwiązanie uczącego w liceum (nielimitowane rozmowy i smsy z wybraną personą tylko w …) matematyka. Piotrowi Szewczakowi, nauczycielowi I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego w Warszawie (Zarejestruj się i zagraj, weź udział w konkursie…), zajęło to 25 minut. Jak przekonuje, z niektórymi zadaniami poradziliby sobie gimnazjaliści. Uspokajają także eksperci z CKE. "Wiemy, że wielu ten egzamin spędza sen z powiek. Zapewniam, że zrobiliśmy wszystko, by matematyka nie stała się siekierą, która obetnie maturzystom ręce (medycyna w trosce o zdrowie i piękno Twojej skóry zaleca Ci …) . .
(źródło: http://www.dziennik.pl/wydarzenia/article445143/Taka_bedzie_matura_z_matematyki_Zdalbys_.html)

16 września 2009

O zdementowaniu systemu oświaty

Zastanawiam się czasami nad tym, kto części spośród tej młodzieży, która obecnie studiuje, dał maturę? Pewnie Roman Giertych w ramach zaoferowanej im amnestii maturalnej, bo jak czytam niektóre prace egzaminacyjne, to martwię się o to, co czeka nasz kraj za kilkanaście lat, jak będą nim rządzić półanalfabeci? Pewnie zostaną politykami, bo jest to niewątpliwie sfera nie wymagająca specjalnych kompetencji i inteligencji, i będą edukować kolejnych półanalfabetów. To nie jest tylko problem naszego kraju. Czytam w Die Zeit, że w Austrii jest już 300 tys. pełnych analfabetów. To może u nas nie jest jeszcze tak źle? A może u nas się ich po prostu nie liczy?

Przejdę zatem do przykładu jednej z takich prac egzaminacyjnych studentów. Pisze ona o zaistniałych zmianach w oświacie następująco:

1) W 1989 - 1991r. Henryk Samsowicz zdementował socjalistyczny system oświatowy, zachęcał do tworzenia szkół niepaństwowych, lecz nie podobało się to oświacie, gdyż utraciłaby kontrolę na przekazem ideologicznym.
2) W 1991r. powstała ustawa, która normowała istnienia niepaństwowych placówek oświatowych i ich finansowanie.
3) Pierwsze szkoły niepubliczne powstawały najczęściej w dużych miastach i były małe. Na początku działały w gorszych warunkach lokalnych i były dosyć słabo wyposażone. Była lepsza proporcja między liczbą nauczycieli, a liczbą uczniów.
4) Z badań wynikało, że w dużym mieście w Warszawie stwierdzono pozytywne postawy rodziców wobec szkół społecznych. Większość stwierdziła, że są one potrzebna i lepsze od państwowych.
5) W perspektywie badań procentowych w latach 1988 - 2002 dokonała sie prawdziwa rewolucja w procesie kształcenia i świadomości oświatowej Polaków.


Pracę egzaminacyjną studentka podsumowała następująco:

Jako motto posłużę się cytatem zaczerpniętym z expose Prezesa Rady Ministrów Jerzego Buzka na posiedzeniu Sejmu RP w dniu 11 listopada 1997r. W expose tym premier stwierdził ,, Wykształcenie jest inwestycją narodów i wolnych ludzi we własną przyszłość’’. To oświata i szkolnictwo wyższe zadecydują o pozycji Polski pośród innych państw. Wykształcenie określa dziś tożsamość narodu oraz rozwój jego kultury w warunkach otwarciach na świat.

W świetle takiego expose nie mogłem zaliczyć tej pracy.

15 września 2009

Luzactwo kwalifikacyjne, czyli uczyć każdy może

Na stronie MEN jest następująca informacja:

"Wydane zostało nowe rozporządzenie w sprawie kwalifikacji wymaganych od nauczycieli, w którym uelastyczniono przepis dotyczący kwalifikacji do nauczania na wczesnym etapie edukacyjnym (przedszkole i klasy I-III szkoły podstawowej). Na podstawie nowego rozporządzenia kwalifikacje do zajmowania stanowiska nauczyciela w przedszkolach i klasach I-III szkół podstawowych będzie posiadać osoba, która ukończyła studia wyższe na kierunku pedagogika w specjalności przygotowującej do pracy z dziećmi w wieku przedszkolnym lub wczesnoszkolnym. Prawo do nauczania na wczesnym etapie edukacyjnym będzie miała również osoba, która legitymuje się dyplomem ukończenia zakładu kształcenia nauczycieli w specjalności przygotowującej do pracy z dziećmi w wieku przedszkolnym lub wczesnoszkolnym".
http://www.reformaprogramowa.men.gov.pl/dla-zarzadzajacych-szkola/ramowe-plany-nauczania/ramowe-plany-nauczania-komentarze/organizacja-pracy-szkoly/

Znakomicie!

Takie rozstrzygnięcie powoduje, że w przedszkolach nauczycielami mogą być osoby, które uzyskały wykształcenie w zakresie pedagogiki wczesnoszkolnej, zorientowanej - jak wszyscy doskonale wiemy - na przygotowanie nauczycieli do kształcenia zintegrowanego w klasach I-III, i odwrotnie, w szkołach podstawowych, w klasach I-III mogą nauczać absolwenci studiów po wychowaniu przedszkolnym.

Gdyby ktokolwiek w MEN literalnie porównał programy kształcenia na studiach w uczelniach publicznych i niepublicznych, gdzie edukuje się nauczycieli wychowania przedszkolnego i nauczycieli kształcenia zintegrowanego (pedagogiki wczesnoszkolnej), a w tym przypadku nawet nie upominam się o jakąkolwiek refleksję intelektualną, to bardzo łatwo odkryje, że oto upełnomocnia się decyzją minister K. Hall możliwość wykonywania zawodu nauczycielskiego przez osoby do tego nieprzygotowane, nieposiadające stosownych kwalifikacji!

To tak, jakby operację tkanek miękkich miał wykonywać lekarz pediatra, a nie chirurg. Niby, nic takiego. I ten pierwszy jest lekarzem medycyny, i ten drugi także.

A jednak, ich przygotowanie do wykonywania tego zawodu czymś istotnym się różni. Czym? Zdaniem urzędników z MEN – niczym! Brawo. Znakomicie! Zanim moja córka pójdzie do przedszkola, zapytam dyrektorkę, jakie kwalifikacje ma jej nauczycielka, bo albo wychowanie przedszkolne będzie uszkolnione, albo nauczanie szkolne uprzedszkolnione.

Jedyna nadzieja tkwi w inteligencji i samokształceniu nauczycieli – oczywiście, kosztem naszych dzieci. Już o tym zresztą wspominałem, kiedy prace nad rozporządzeniem były w fazie projektu.

Słusznie jednak wskazuje na swoistą wolnoamerykankę w tym zakresie Dariusz Chętkowski, kiedy na swoim blogu pisze z przerażeniem o tym, że etyki będzie mógł także nauczać każdy, byleby tylko wykazał, że miał w czasie studiów zajęcia (uwaga – zgodnie ze standardami 30 godz.!) z filozofii lub etyki. Zaglądam na stronę MEN i czytam w sprawie wymaganych kwalifikacji od nauczycieli prowadzących zajęcia z etyki następujące wyjaśnienie:

Nowe rozporządzenie w sprawie kwalifikacji wymaganych od nauczycieli pozwala dyrektorowi wskazać w szkole nauczyciela – humanistę, który w ramach studiów odbył kurs filozofii lub etyki, uprawniający do realizacji tego przedmiotu. Można w ten sposób zatrudnić nauczyciela uczącego w szkole podstawowej i gimnazjum, natomiast w szkole ponadgimnazjalnej treści podstawy programowej są już wskazaniem do zatrudnienia nauczyciela – etyka. W klasach I-III szkoły podstawowej zajęcia z etyki może prowadzić nauczyciel-wychowawca.
http://www.reformaprogramowa.men.gov.pl/dla-zarzadzajacych-szkola/ramowe-plany-nauczania/ramowe-plany-nauczania-komentarze/organizacja-pracy-szkoly/

Filozofia "luzactwa" kwalifikacyjnego jest czytelna, bo "(...) każdy nauczyciel uczący w szkole podstawowej, czy gimnazjum, będzie posiadał kwalifikacje do pracy w świetlicy w danym typie szkoły."

Ma zatem rację Dariusz Chętkowski, kiedy stwierdza:

"Przejrzałem swój indeks i odkryłem, że posiadam uprawnienia nie tylko do nauczania etyki i filozofii, ale także języka angielskiego, języka niemieckiego, łaciny, wiedzy o kulturze, wychowania fizycznego, przysposobienia obronnego (mam stosowne wpisy). Ale to nie wszystko. Z indeksu wynika, że mógłbym uczyć też kilku mniej popularnych przedmiotów, np. języka staro-cerkiewno-słowiańskiego, psychologii, pedagogiki, logiki, socjologii. Boję się, czy zaliczenia z literatury włoskiej i francuskiej (zdawałem egzaminy) nie uprawniają mnie - według rozporządzenia MEN - do nauczania języka włoskiego i francuskiego".
(źródlo: http://chetkowski.blog.polityka.pl/?p=818#comments)

Proponuję kontynuację reformy kwalifikacji zawodowych w tym kierunku! A jaki ma to związek ze standardami kształcenia w szkołach wyższych?

14 września 2009

Lojalność w horyzoncie wartości

jest normą moralną, a nie ekonomiczną – jak usiłują to wciskać swoim pracownikom, szczególnie w dobie „wydumanego” kryzysu ekonomicznego, przedsiębiorcy - która w szczególny sposób służy potrzebie zaufania i poczuciu bezpieczeństwa wszystkich osób pracujących w danej instytucji. Norma lojalności – jak pisze Maria Ossowska – nakazuje ludziom zachowywanie się w stosunku do nieobecnych tak, by się tego zachowania nie powstydzili w ich obecności, a więc dotyczy postaw, działań, które ktoś przejawia czy podejmuje za czyimiś plecami. Jest to czyn potępiany tym bardziej, im bardziej to oczekiwanie jest uzasadnione przez więzy długotrwałej przyjaźni czy ciepło uczuć rodzinnych. (M. Ossowska, Normy moralne, 1985, s. 136-137). Niestety, pełniący funkcje kierownicze mylą (czyniąc to często w sposób zamierzony) kategorię lojalności z podległością i oczekują od swoich współpracowników bezwzględnego podporządkowania tylko dlatego, że w takich znajdują się wobec siebie relacjach. Innymi słowy, nielojalny pracownik to taki, który ośmiela się krytykować swojego przełożonego, nie zgadza się z podejmowanymi przez niego decyzjami, wyraża swoje opinie o nim czy o mających miejsce wydarzeniach, a już tym bardziej jest nielojalny, kiedy łączą go z nim więzy koleżeńskie, przyjaźni czy rodzinne.

Powinno się zatem mówić o fałszywej lojalności wówczas, kiedy któraś ze stron lub obie są wobec siebie nieszczere, komunikując sobie jedno, a poza plecami realizując coś zupełnie odmiennego. Tym samym we wzajemne relacje wpisują hipokryzję. Jeśli w naszej obecności zapewniają nas o swojej lojalności, a więc zaufaniu, szacunku, wspólnocie wartości, a poza plecami prowadzą zgoła inne działania, temu zaprzeczające, to muszą być w pewnym momencie mocno zaskoczone tym, że strona zdradzona nie zamierza dalej w tej grze uczestniczyć. I nie ma to znaczenia, czy szkodzą wzajemnym relacjom w sposób mniej lub bardziej świadomy. Pełna lojalność, jeśli ma opierać się na stosunkach władzy, wdrażana jest w życie na mocy zarządzeń, rozporządzeń, uchwał , poleceń czy rozkazów, a więc wyrasta z nakazów, z obowiązku dyscypliny i posłuszeństwa (a którym zaczyna towarzyszyć podejrzliwość, podglądactwo, donosicielstwo i administracyjno-techniczne środki stałej kontroli itp.), a nie wynika ona z wzajemnego zaufania i wspólnoty wartości. Człowiek działa w horyzoncie wartości, toteż kluczowe dla jego funkcjonowania w świecie i uwikłania w sieć dobra i zła jest odnoszenie własnych czynów do uznawanych przez niego wartości. W przebiegu życia ludzkiego zdarzają się jednak momenty decydujące, gdy człowiek staje wobec wartości rozstrzygających o potwierdzeniu jego tożsamości bądź zaprzeczeniu jej. Do wartości takich należą uczciwość, honor i prawdomówność. Kiedy szef w pracy nakazuje nam skłamać wobec inspektora skarbowego, czujemy, że dylemat odpowiedzialności za całość życia dotyka w tym momencie nie tylko naszego przełożonego, ale i nas samych. Wspólnota ciężaru moralnego odsłania obiektywność oraz transcendencję wartości. (W. Chudy, Filozofia kłamstwa, Warszawa 2003, s. 377).

Właśnie dlatego bywamy zdumieni, kiedy zmuszeni dyscypliną głosowania politycy, a więc i nakazem lojalności wobec własnej partii, głosują często wbrew uznawanym przez siebie wartościom. Wybrali zawód, w którym nadrzędnymi nie są wartości moralne, ale reguły skuteczności, a więc sięgania po metody i środki, które zagwarantują im realizację celów. W jednej kwestii prawica jest przeciwko lewicy, a w innej zawiera z nią sojusz itp. Pamiętam jak jeden z moich wcześniejszych przełożonych mianował mnie dziekanem, ale kiedy skreślałem studentów za niewywiązywanie się z obowiązków, on przyjmował ich poza moimi plecami w szeregi studenckie. Dzisiaj, po wielu, wielu latach, jak mniemam kontynuowanych przez tego władcę praktyk, jego „dwór” się rozpada. Nie byłem wobec niego „lojalny”, ale byłem lojalny wobec wartości, które były ponad manipulacjami władzy. Natychmiast zrezygnowałem z współpracy z taką osobą jako niegodną mojego zaufania, niewiarygodną i nielojalną wobec wartości, które miały być podstawą budowania określonej wspólnoty. I nie miało to znaczenia, jakie były wcześniej między nami relacje. Jak stwierdził jeden z moich następców, który także okazał się nielojalny i już po kilku miesiącach złożył rezygnację z pracy w tej placówce, wolał nie mieć wysokich apanaży, gdyż długo nie cieszyłby się nimi na wolności.

Lojalność nie jest zatem wywiązywaniem się z podjętych zobowiązań, jeśli miałoby się to odbywać wbrew uznawanym wartościom moralnym, gdyż jej składową musi być gwarancja uczciwego postępowania nas wobec innych i innych wobec nas. I to nie dlatego, że są między nami określone relacje społeczne, ale ze względu na akceptowane i uznawane wzajemnie wartości. We współczesnym świecie, świecie bezwzględnej, coraz bardziej zdehumanizowanej rywalizacji rynkowej nie utrzyma się długo wspólnota, jeśli jej jedynym fundamentem mają być więzi oparte na interesie ekonomicznym czy na mechanizmach strachu i lęku. Pomijanie powinności moralnych, lekceważenie troski o innych i gotowości podejmowania działań na ich rzecz, czyhania na każdą okazję, by można było ich kosztem realizować jednostronne interesy, nie gwarantuje na długą metę sukcesu. Jeśli naruszona jest w danej społeczności przestrzeń więzi moralnych, przestrzeń solidarności i autentycznej z nią identyfikacji, bo ktoś chce koniecznie realizować w niej i dzięki niej swoje interesy czyimś kosztem, to bardzo szybko dojdzie do tego, że zacznie w niej panować donosicielstwo, intrygi, wkradanie się w łaskę dysponentów określonych dóbr, byleby tylko jak najwięcej uszczknąć dla siebie. I jest to już pierwszy wskaźnik staczania się w dół. Już przeżyłem czasy i instytucje, w których mówiło się, że nie ma ludzi niezastąpionych, że na rynku jest owych zastępników pełno. Jest. To prawda. Tyle tylko, że oni nie są onymi, że ci, którzy legitymują się tym samym, nie są tacy sami. I bardzo szybko spada lawina zgodnie z mechanizmem śnieżnej kuli.

Śnieżną kulę można pchać ku górze, ale muszą to czynić ci, którzy zaczynają budować wartość i niepowtarzalność swojej społeczności na autorytecie postaci, którą współcześnie, niestety znowu w języku nauk o zarządzaniu - określa się mianem lidera, zaś w humanistyce używa się określenia - autorytetu osobowego, a nie autorytetem władzy czy stanowiska. Te ostatnie typy autorytetu, choć ważne i realne, będą toczyć śnieżną kulę ku dołowi, gdyż są nietrwałe, nieprzejrzyste, niejednoznaczne. W każdej chwili mogą zmienić reguły rządzenia czy zostać odwołanymi ze swoich stanowisk lub same je porzucić. Budować zatem można na tym, co jest trwałe, co tworzy bazę i nadzieję dla dalszego rozwoju. Trzba jednak w ten proces inwestować, i to inwestować w ludzi, a nie w rzeczy, bo te ostatnie są najmniej trwałe.

Niestety, niektórzy chcieliby urynkowić autorytety osobowe, a przynajmniej im się wydaje, że jest to we wszystkich przypadkach możliwe, toteż przekazując im prawo do wpływania na rozwój określonych instytucji jednocześnie są przekonani, że mogą wykorzystać ich obecność dla własnego interesu lub zlekceważyć zobowiązania wobec wartości, które były uzgadniane w akcie nawiązywania współpracy. Otwierają sobie pole do nadużyć, do wykorzystywania, a nawet szantażu, nie zdając sobie sprawy z faktu, że wszystko ma swoje granice. Kiedy obserwuję, jak dotychczas szanowany profesor akademicki, w imię lojalności wobec pracodawcy, wygłasza studentom tezy, o których wie, że się mijają z prawdą, to z jednej strony jest mi jego żal, bo jestem świadkiem autodegradacji, a z drugiej jeszcze bardziej żal mi jego studentów. Oni mieli bowiem prawo lokować swoje nadzieje i opierać swoje zaufanie do instytucji, wobec której kierowali się przeświadczeniem o posiadanym przez nią przynajmniej autorytecie instytucjonalnym. Ktoś także go przecież upełnomocniał. Ktoś konstruował filary zaufania wobec niej. Tymczasem socjolodzy ostrzegają, że żadnego z filarów nie należy traktować jako danego, gdyż każdy element składowy instytucji czy środowiska społecznego ciągle tworzy się i rozwija, ale także rozpada i zanika na drodze złożonych procesów.

13 września 2009

Blog oświatowego nieposłuszeństwa

Są takie oświatowe blogi, które powstają w wyniku oddolnego oporu na arogancję władzy oświatowej, jak np. www.ratujmaluchy.pl. Ich autorzy w swoich dobrze uargumentowanych i prowokacyjnych postach budują sieć nowych sił społecznych, z którymi politycy powinni się liczyć, gdyż jako klienci oświaty wskazują na praktyczne i społeczne konsekwencje niekorzystnych dla dzieci czy młodzieży działań resortu edukacji.

Twórcy tego blogu pielęgnują cnotę dzielności nie skrywając się za sieciowym nickiem jako anonimowi opozycjoniści. Cyberprzestrzeń może przecież sprzyjać uczestniczeniu obywateli w kształtowaniu społeczeństwa obywatelskiego, upominającego się o swoje prawa, ale i o kształtowanie kultury, nie naruszając prawa do swobodnej, niczym nieskrępowanej dyskusji, o ile nie deprecjonuje ona godności ludzkiej. Nagle przeciętni (w sensie statystycznym) obywatele mogą stać się strategicznymi zwycięzcami w sporze z ignorującą ich interesy władzą oświatową. Dlatego dziwi mnie lekceważenie tej społeczności oświatowego oporu.

Każdy, nawet słuszny projekt zmian czy reform oświatowych może być w cyberprzestrzeni odwrócony, zakwestionowany, byle tylko można było udowodnić władzy swoją wyższość nad nią. To rodzice przypomnieli władzom resortu edukacji, że to oni są pierwszymi i jedynymi wychowawcami dzieci, którym oświata publiczna ma pomagać w prowadzonej przez nich formacji osobowej dzieci, a nie prowadzić ją wbrew nim. Sprawnie prowadzony sieciocentryczny blog rodziców umożliwia im w bardzo krótkim czasie zebranie danych, ekspertyz z kilkuset źródeł i upublicznić je szybciej, niż mogliby to uczynić pracownicy resortu, którzy są w nim zatrudnieni w godzinach od… do… . Spór zatem wygrywają rodzice, gdyż potrafią skrócić czas przepływu i ujawniania określonych informacji, a ponadto upominają się o swoje, a MEN - o polityczne racje.

MEN przegrał bitwę z rodzicami o upowszechnienie edukacji dzieci od 6 roku życia, gdyż nie był w stanie reagować natychmiast i skuteczniej na słuszne postulaty i protesty tych, dzięki którym może on de facto istnieć. To nie rodzice muszą się zmienić, zweryfikować swoje postawy, poszerzyć własną wiedzę, ale to władze resortu edukacji zostały zmuszone do odłożenia zmiany oświatowej na kilka lat i powinny zastanowić się nad sposobem ponownego przekonania rodziców do swoich racji.

Rodzice mogą demistyfikować w Internecie fałszywe poglądy czy niezrealizowane przez minister edukacji obietnice. Ich blog jest doskonałym orężem w walce z manipulacją polityczną jaką stosuje władza, byleby tylko przeciągnąć na swoją stronę niezorientowaną rzeszę rodziców. Kompromitacja władzy staje się faktem publicznym, kiedy konfrontuje się złożone przez nią wcześniej deklaracje z realiami szkolnymi. Najlepszym tego przykładem jest chociażby ostatnia inicjatywa rodziców pt.„Akcja Darmowe Podręczniki. Wyślij rachunek Pani Minister”:

Wysyłasz dziecko do pierwszej klasy? Liczysz ile wydasz na książki?A pamiętasz jeszcze co obiecała pani minister?

"Sześciolatki, które pójdą pierwszy raz do szkoły, dostaną podręczniki za darmo".
Katarzyna Hall, Gazeta Wyborcza, 11 kwietnia 2008

Dziennikarz: Pierwszaki dostaną podręczniki za darmo?
Katarzyna Hall:
"Tak jest. I to pierwszaki w szkole podstawowej i pierwszaki w gimnazjach".
Polskie Radio PR 3, 15 kwietnia 2008

Jako świadomi obywatele bardzo poważnie traktujemy słowa przedstawicieli
najwyższych władz państwowych. Pomóżmy w realizacji tej pięknej obietnicy.



Po raz kolejny rodzice udowadniają władzom oświatowym, że w państwie demokratycznym dzieci nie są własnością państwa, a więc jego władze muszą się liczyć z tymi, którzy są ich prawowitymi opiekunami i wychowawcami. Jedną z kluczowych zasad wychowania jest bowiem – jak pisał Józef Tischner w „Etyce Solidarności” – zasada wierności. Tutaj nie wolno zdradzać – nie wolno pod żadnym pozorem. Więzów powiernictwa nadziei zrywać nie wolno.

Jeśli władze MEN chcą walczyć z rodzicami czy wprowadzać reformy wbrew nim i ich interesom, a nie chcą się z nimi konsultować, to muszą zacząć swoją "wojnę" od rozpoznania "wroga" w cyberprzestrzeni, bo tam właśnie ujawnione są wszelkie oczekiwania, aspiracje, lęki i troski rodziców. Powinny też sięgnąć po narzędzie naukowej diagnozy postaw społeczeństwa wobec spraw, które są kluczowe dla efektywności podejmowanych reform. Wszelkie manipulacje, administracyjne tricki, jakich jeszcze się imają niektóre samorządy, na nic się zdadzą, choć mogą mieć doraźny i wymierny efekt w niektórych częściach kraju.

09 września 2009

Niebezpieczne gry społeczne

Coraz częściej pojawiają się rozprawy poświęcone specyfice zachowań ludzi w instytucjach i organizacjach, które obfitują w gamę różnorodnych gier społecznych. Biorą w nich udział zarówno jednostki, jak i tworzące się w strukturach grupy osób, przy czym im bardziej nakręcana jest wśród właścicieli firm obsesyjna postawa powiększania zysków, tym ich pracownicy stają się ofiarami wielu manipulacji. W tym sensie można mówić o niebezpiecznych, bo także wysoce nieetycznych grach społecznych , które prowadzą różne strony posługujące się plotkami, kłamstwem, ingracjacją (czyli taktykami podlizywania się szefowi) i manipulacją.

Dość łatwo jest przenieść wyniki tych analiz na oświatę czy szkolnictwo wyższe, żeby dostrzec jak oszukujący uczniów/studentów nauczyciel (akademicki), który pozoruje swoją pracę, nie przygotowuje się do zajęć, nie uczestniczy w badaniach, nie publikuje, spóźnia się na zajęcia lub je odwołuje w ostatniej chwili itp. oszukuje zarazem swoją własną organizację i samego siebie. Działając na szkodę klientów, wpływa zarazem na zły wizerunek instytucji i wystawia sobie fatalne świadectwo. Niektórym się wydaje, że to nic takiego, gdyż nieetyczne zachowanie wydarzyło im się tylko raz czy drugi. Nie analizują jednak tego pod kątem strat etycznych, które są niewymierne i długotrwałe, bo przenoszone z osoby na inne osoby, które ich doświadczyły.

Jak wykazuje w swojej najnowszej pracy Marek Bugdol (Gry i zachowania nieetyczne w organizacji, Warszawa 2009) niesprawiedliwość w miejscu pracy jest często źródłem sabotażu, bowiem osoby mające poczucie niedowartościowania ich pracy i osiągnięć poszukują sposobów odreagowania na kimś lub na czymś, a nawet prowadzą swoistą walkę. Sprawujący władzę nie dostrzegają, że składnikiem kapitału nie jest tylko materia trwała, ale przede wszystkim klimat wzajemnego zaufania oraz zaangażowanie pracowników, którzy – jeśli są doceniani – wykonują swoje obowiązki z większym zapałem, lepiej wykorzystują swoją wiedzę i kontakty społeczne do pomnażania wspólnego dobra, w tym także własnego dorobku. To jest sieć naczyń połączonych. Wystarczy, że jedna ze stron – przełożony, lub druga – pracownicy odstąpi od społecznego kontraktu na rzecz troski - w pierwszej kolejności o własne zyski, często jeszcze kosztem innych, a uruchomi się karuzela nieetycznych zachowań. Jak stwierdza M. Bugdol, po stronie zwierzchnika są to: niewolnicza praca, znęcanie się nad pracownikami, molestowanie, mobbing, okradanie pracowników, niesprawiedliwe traktowanie i celowe zaniżanie jakości stosunków międzyludzkich. Po stronie zaś pracowników pojawiają się wspomniane już zachowania typu: kradzież, sabotaż, wywoływanie konfliktów, oszukiwania czy kłamanie.

I zaczynają się gry. Przykładowo M. Bugdol opisuje „grę dłużnik”, która polega na tym, że zwierzchnik załatwia coś swoim pracownikom (ofiarom jego dalszych manipulacji), by w późniejszym okresie skrupulatnie ich wykorzystywać. Podporządkowuje ich sobie, budując zarazem własne, wiernopoddańcze struktury. Pracownicy stają się zabawkami w rękach osoby bawiącej się nimi, gdyż zwierzchnik może do woli przekładać „zabawki”, prowadzić z nimi wojnę, zawierać przymierza chwilowe i strategiczne.

Inna gra, to „atak personalny”, która pojawia się najczęściej wówczas, gdy w instytucji pojawia się nowy pracownik. Kiedy wchodzi do nowej komórki, może stanowić dla zastanego układu pewne zagrożenie. Grupa może sądzić, że osoba nowo przyjęta okaże się lepsza – wydajniejsza i poprzez ten fakt wpłynie na proces zwolnień. Taka osoba staje się ofiarą – jest atakowana przez jednego wybranego pracownika lub przez kilku pracowników (współdziałających ze sobą lub grających oddzielnie). Przedmiotem ataku są kompetencje, ubiór, zachowanie, obyczaje, pochodzenie społeczne.

Kolejna gra, którą najczęściej prowadzą szefowie firm, to gra „twarzą w kałużę”, która polega na przemyślanym działaniu uzależniającym pracowników od siebie, jako jego ofiar. Gra polega na przemiennym stosowaniu silnych kar i dużych nagród, na poniżaniu i chwaleniu. Wokół zwierzchnika kręcą się też tacy, którzy prowadzą grę „pasażer na gapę”. Chodzi im przede wszystkim o to, by korzystać z jego kapitału samemu nie ponosząc żadnych kosztów. Takie osoby wykazują się najmniejszym zaangażowaniem, unikają szczególnego wysiłku w pracy, nie zamierzają poświęcać więcej czasu niż wynika to z ich obowiązków, ale jak tylko jest okazja, to wzmacniają fałszywymi komplementami zwierzchnika, by odwrócić jego uwagę od ich nieetycznych postaw, a zaskarbić sobie jego przychylność („dzień bez wazeliny jest dniem straconym”).

Wreszcie autor tej pracy wspomina o grze „w kotkę i myszkę”, która polega na tym, że pracownicy, jak tylko nie ma szefa, obniżają swoją wydajność, poświęcają czas na wszystko, tylko nie na realizację swoich obowiązków. Wiadomo, kota nie ma w pracy, to myszy harcują.

Co prowadzi do zachowań nieetycznych w organizacji? Zdaniem badaczy tego zjawiska są to: brak kultury zaufania w instytucji, brak poszanowania dla istniejących wartości i celów działalności (brak ich akceptacji), autorytarne, biurokratyczne zarządzanie zasobami ludzkimi, zły, bo oparty na manipulacji system komunikacji i zły system motywowania pracowników do zaangażowania oraz uwarunkowania emocjonalne wzajemnych relacji. Szczególnie niekorzystnie wpływają na te procesy nieetyczne sposoby komunikacji. W. C. Redding wymienia następujące typy komunikatów:

a) przymusowe („jeżeli się ze mną nie prześpisz, to cię zwolnię”),
b) destruktywne (agresywne i obelżywe ataki na pracownika),
c) oszukujące (podawanie informacji nieprawdziwej, omijanie niektórych wiadomości itp.),
d) natrętne i niepożądane (związane z pogwałceniem prywatności),
e) tajemnicze, skryte (ukrywanie ważnych informacji, ograniczanie dostępu),
f) manipulacyjne, wykorzystujące.


Autor przywołanej tu książki stawia zatem tezę, że wiek XXI staje się wiekiem nowego typu niewolnictwa, gdzie praca niewolnicza staje się pracą, która powoduje pełne uzależnienie ekonomiczne, a później psychiczne pracownika od pracodawcy. Jak na tego typu teorie i analizy zareaguje pedagogika pracy? Czy nie powinniśmy w toku kształcenia uczulać naszych uczniów/studentów także na takie zagrożenia w miejscu pracy? Jak sobie radzą z takimi grami nauczyciele, uwikłani przecież w szereg gier i intryg w pokoju nauczycielskim? Co czynią z takimi grami zatrudnieni w szkolnictwie publicznym czy niepublicznym nauczyciele akademiccy, o których tak niedawno pisał w tym blogu prof. Lech Witkowski?

07 września 2009

Wrócą do Polski pedagodzy!

Pisze do mnie pedagożka:
"Zwracam się uprzejmnie z prośbą o udzielenie informacji dotyczących założenia wiejskiego przedszkola/ domowego przedszkola. Ukończyłam studia magisterskie 5-letnie w 2005 roku. Kierunek studiów:pedagogika, specjalnośc: pedagogika społeczna w zakresie pracy opiekuńczej i socjalno-wychowawczej.Tytuł pracy: Przemoc wobec nauczyciela gimnazjalnego.

Od 5 lat mieszkam w Londynie z mężem i dwójką dzieci.Od roku 2007 pracuję w prywatnym przedszkolu jako opiekun.W tym roku zaczęłam budowę domu w małej wsi w Polsce. Bardzo chcielibyśmy wrócić do Polski i tutaj wychować nasze dzieci. Jedyną dla mnie możliwością wydaje się otwarcie wiejskiego przedszkola/domowego przedszkola. Proszę o informacje, gdyż wydaje mi się Profesor najbardziej kompetentną osobą jaką poznałam.
Co powinna zrobi aby taką placówkę otworzyć i najważniejsze: czy mogę to zrobić posiadając takie kwalifikacje? Jakie muszę ucznić pierwsze kroki? Na co się zdecydować: wiejsie czy domowe-proszę o rade. Gdzie moglabym uzyskać informacje odnośnie założenia takiej placówki? Czy mam szanse na otwarcie przedszkola/domoweg przedszkola? Jakie warunki muszę spełnic aby otworzyc taka placówkę?
Gdzie mogłaby uzyskać informacje odnośnie dotacji z UE na taki cel?"

Może wśród czytelników bloga jest ktoś, kto mógłby doradzić?

05 września 2009

Ktoś w rodzaju szamana

„W fabryce bajek mojej fantazji wyobrażam
sobie, że gdybym miał dziadka, byłby
stary, mądry i naprawdę wspaniały. Trochę
filozof, a trochę czarodziej, ktoś w
rodzaju szamana”
(R. Fulghum)


Nie może w czasie dyskusji na temat sił społecznych w wychowaniu zabraknąć tych, którzy niedoceniania są jako partnerzy w procesie wychowawczym szkoły i innych instytucji oświatowo – wychowawczych. Myślę tu o babciach i dziadkach naszych uczniów. Jeśli podejmują oni z własnej woli jakąkolwiek inicjatywę wobec wnucząt uczęszczających do szkoły, to nie są ani postrzegani, ani traktowani jako ci, którzy - z mocy nieporównywalnej do żadnej innej miłości do własnego wnuka - mogliby stanowić bezcenną pomoc we wsparciu jego edukacji w tej placówce. Nie chodzi tu o tak oczywiste wsparcie, jak serdeczne zainteresowanie losami szkolnych osiągnięć, tolerancja na niepowodzenia czy materialne uzupełnienie pomocy dydaktycznych do uczenia się czy odprowadzanie do szkoły.

Jak słusznie marzy cytowany przeze mnie we wstępie Robert Fulghum obecność babci/dziadka jest pożądana nie tylko ze względu na jego dojrzałość, mądrość, filozofię życia ale dlatego, że choć są już one świadectwem jego schyłku, to jednak stanowią kiełkujące ziarno dla nowego życia. To właśnie dopiero w kontaktach babci/dziadka z wnukiem stają się możliwe w pełni partnerskie interakcje, autentyzm przyjaźni, równości i dialogu. Kto, jak nie oni, ma przed sobą na tyle uwolnioną od codziennych, zawodowych dylematów psychikę, by móc bez obaw o losy własnej kariery nie żałować osobistego czasu na wsłuchanie się w potrzeby i zainteresowania dziecka? Dla kogo, jak nie dla babci/dziadka każdorazowy kontakt z wnukiem staje się okazją do przełamywania barier komunikacyjnych między generacjami? Potwierdza to ich gotowość i zaangażowanie się w poznawanie świata nawet wówczas, gdy trzeba być w pozycji pełzającego wspólnie z wnukiem na kolanach po ziemi, wspinającego się z nim po górach, wędrującego po parku czy pływającego w basenie.

Nikt w otoczeniu dziecka nie zna lepiej od niego samego i właśnie jego babci lub dziadka telewizyjnych dobranocek czy znaczenia dziecięcych zbiorów znaczków, etykiet od gum do żucia czy marek przemykających po ulicach zagranicznych samochodów. Ileż wspólnych doświadczeń z pozycji tych trochę jeszcze lub już niepotrzebnych osób w społeczeństwie rządzonym i urządzonym przez dorosłych (w głównej mierze dla nich samych), sprzyja wytworzeniu się poczucia solidarności, lojalności i wzajemnego zrozumienia? To ludzie starsi mają tak trudny do urzeczywistnienia między rodzicami/ pedagogami a dziećmi atut autentycznego wczuwania się i wsłuchiwania w rytm umykającego bez wartości dla własnego rozwoju czasu. Spoglądając na wnuka powracają pamięcią do gorzkich bądź radosnych lat własnego dzieciństwa, by w bezpośrednim kontakcie wykrzesać maksimum doświadczeń niosących radość, spokój, poczucie bezpieczeństwa i sztukę reagowania na zło.

Niedostrzegany wymiar głębi i możliwości pełnego, wzajemnego zrozumienia między dziadkiem/babcią a wnukiem kryje nie tylko bogactwo treści istotnych dla egzystencji młodego człowieka, ale i sprzyja wzrostowi jego osobowego rozwoju. Nie towarzyszą temu rozczarowania dziecka, jakie mają miejsce w tradycyjnych i codziennych oddziaływaniach pedagogicznych jego rodziców czy nauczycieli. Ludzie starsi nie odwołują się bowiem w interakcjach z dziećmi do aktów mniej lub bardziej zawoalowanej przemocy, by w ten sposób wymusić pożądany akt woli i wewnętrznych doznań. Ich nie przeraża ani nie wzbudza w nich manipulacyjnych pokus wyprawa do najgłębszych zakamarków wewnętrznego życia dziecka, by zawładnąć nim dla jego dobra poprzez uczenie powierzchownych i płytkich rozwiązań problemów. Wolą goić w nich rany po głębokich porażkach, niepowodzeniach, wyciszać lęk i niepokój, by dziecko samo mogło staczać krok po kroku bój o niespełniony w ich życiu humanistyczny wymiar jego głębi.

Subtelny urok spotkań wnuka z babcią/dziadkiem staje się pomostem między pedagogiką przemocy a pedagogiką wolności, o którą coraz silniej dopominają się nie tylko dzieci, ale i sami pedagodzy. Dostrzeżenie tkwiącej między nimi barwnej prozy kuszącej możliwościami wyjścia ponad statystyczną przeciętność powinno otworzyć drzwi naszych szkół dla zaistnienia w nich babć/dziadków. Tak, jak dzieci nie lubią, kiedy wykorzystuje się właściwości ich wieku i rozwoju do zaspokajania roszczeń i ambicji sytuujących się ponad nimi dorosłych, tak i babcie/dziadkowie nie zechcą zaangażować się w reformę szkoły, o ile będzie się od nich oczekiwać jeszcze jednego przedłużenia ramienia panującej w niej władzy. Inna sprawa, że tak nauczyciele, jak i rodzice uczniów nie dopuszczają do myślenia możliwości odwołania się do pomocy babć/dziadków w sprawach organizacyjnych (np. opieka nad dziećmi w czasie wycieczki, wykonanie pomocy dydaktycznych, napraw sprzętu szkolnego itp.). Te jednak, gdyby miały nawet stać się przedmiotem zainteresowania podmiotów bezpośrednio odpowiedzialnych ze efekty kształcenia dzieci i młodzieży, nie powinny zdominować oczekiwanych form pomocy.

Zaproszenie babć/dziadków do współkreowania koncepcji kształcenia w różnych jego wymiarach (cele, treści, metody i formy ich realizacji oraz środki dydaktyczne) mogłoby przerwać marazm, konserwatyzm, bierność czy powszechność narzekań na możliwość wyjścia z kryzysu. Moje doświadczenia z „klas autorskich” wykazują, że formalne zniesienie barier wobec babć/dziadków (przyznanie im prawa do oglądania czy prowadzenia lekcji, zaproszenie ich do współkreowania zajęć pozalekcyjnych czy do spotkań z nauczycielami w ramach cosemestralnego analizowania i omawiania postępów edukacyjnych dzieci/wnuków; udział w imprezach okolicznościowych „klasy” itp.) natrafia na wewnętrzny opór w nich samych. Dość często pytali z niedowierzaniem, ale zarazem i ukrytą chęcią towarzyszenia swoim wnukom w toku ich edukacji: Czy aby naprawdę wolno im zaistnieć w szkole? Czy rzeczywiście mogą być jej przydatni? Powyższe dylematy nie towarzyszą jednak wszystkim babciom/dziadkom naszych uczniów. Nie każdy z nich chce, potrafi, może a nawet powinien zaofiarować swój wkład w przemiany szkolnej edukacji. Potrzebna jest tu zmiana mentalności ich samych, ich dzieci, społeczności lokalnej i nauczycieli.

Można powiedzieć, że ludzie starsi nie nadają się do wprowadzania jakichkolwiek zmian społecznych, tym bardziej w szkolnej edukacji, która i tak jest już wystarczająco silnie obciążona konserwatyzmem i oporem na wszelkie reformy. Ja nie mam jednak wątpliwości, że ludzie starsi („trochę filozofowie, czarodzieje i szamani”) są niedocenianą a przecież jednak niezwykle cenną „trzecią siłą”, dzięki której edukacja może być wartością odzyskiwaną wspólnie. Teraz, kiedy ich 6-letnie wnuki znalazły się w szkole, może mogliby wesprzeć także szkołę swoją pomocą, aktywną obecnością. Może dzięki temu szkoła będzie się kojarzyć maluchom z doznawaniem w jej murach radości i większego poczucia bezpieczeństwa?

03 września 2009

Odeszła prof. Teresa Borowska


Przed chwilą otrzymałem drogą elektroniczną przykrą informację, że
w dn. 2 września zmarła Teresa Borowska - profesor pedagogiki.

Zajmowała się w swojej twórczości naukowej problematyką aksjonormatywną w obszarze teorii wychowania i pedagogiki ogólnej, o czym świadczą jej liczne, także nagradzane w skali ogólnopolskiej i wysoko oceniane przez recenzentów rozprawy pedagogiczne, ale i sama swoją postawą dawała wielokrotnie dowód przejawianych w jej zaangażowaniu akademickim i pracy dydaktycznej najwyższych wartości etycznych.

Osobiście pamiętam i podkreślam to przy stosownych okazjach,
jak prof. dr hab. Teresa Borowska wielką wykazała się odpowiedzialnością i poczuciem solidarności naukowej w 2001 roku, kiedy to – mimo słabości organizmu i trudów własnej choroby - współtworzyła w Zarządzie Głównym Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego, a następnie w Olsztynie program IV Ogólnopolskiego Zjazdu Pedagogicznego „Pedagogika i edukacja wobec nowych wspólnot i różnic w jednoczącej się Europie" i czuwała nad jego realizacją. Odpowiadała wówczas za pracę sekcji XIX –„Pedagogika wobec kryzysów i zagrożeń egzystencjalnych człowieka”.

Należała do nielicznych profesorów współtworzących ten Zjazd, którzy doprowadzili do wydania zbioru najważniejszych referatów z kierowanej przez siebie sekcji. Pracę zbiorową pod red. Teresy Borowskiej pt. „Pedagogika wobec kryzysów i zagrożeń egzystencjalnych człowieka” stanowi bardzo interesujący zbiór rozpraw wychodzący od diagnozy zjawisk w skali globalnej poprzez ich lokalne dysfunkcje i możliwości podejmowania interwencji pedagogicznej.

Wprawdzie upowszechnianie tak smutnego wymiaru ludzkiej egzystencji mogłoby zakłócać sens oddziaływań tysięcy pedagogów w naszym kraju, to jednak całość została tak skonstruowana, by każdy mógł odnaleźć tu wartość i potrzebę optymistycznego podejścia do coraz bardziej obecnych w naszym życiu zagrożeń, czy kryzysów. Jako redaktor tomu dokonała niezwykle trafnego doboru części referatów, jakie były wygłaszane w czasie powyższego Zjazdu, by unikając kronikarskiej relacji a zarazem odzwierciedlając w nim przebieg całej debaty zaprezentować wybór tego, co jest wyrazem ducha i wartości myśli, ich najważniejszym wymiarem, wyzwalającym nas z poczucia przerażenia zagrożeniami współczesnego, globalizowanego świata ku nadziei, a więc temu, co nadaje sens i dynamikę pedagogicznej weń interwencji.

To właśnie problematyka teoretycznych podstaw wychowania i antropologii pedagogicznej, jakże trudna, wymagająca głębokiego oczytania w dziełach humanistycznych i wielkiej interdyscyplinarnej mądrości stała się przedmiotem jej badań metateoretycznych, jak i – co należy w tym miejscu podkreślić ze zdwojoną mocą szacunku – także empirycznych. Są one niewątpliwie pochodną tak wykształcenia uzyskanego w Uniwersytecie Jagiellońskim na Wydziale Filozoficzno-Historycznym (1969), jak i rozwijania własnego talentu najpierw u boku mistrza, jakim był w pierwszych latach pracy prof. dr hab. Jan Konopnicki, a później już w trakcie własnej, twórczej pracy naukowej w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu przekształconej w Uniwersytet Opolski (1975-2004), i w ostatnich latach w Uniwersytecie Śląskim (od 2004).

Teresa Borowska przeszła wszystkie szczeble awansu naukowego, weryfikując swoje kwalifikacje poza macierzystą jednostką akademicką. Tak więc habilitację uzyskała na Uniwersytecie Warszawskim, a przewód na tytuł naukowy profesora zamknęła pozytywnie na Wydziale Studiów Edukacyjnych Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu w 1998 r., co obligowało Ją do szczególnego zaświadczenia swoimi dorobkiem jego wartości naukowej. Nie tylko uzyskała tytuł naukowy profesora, ale i została wyróżniona w roku 2000 za rozprawę pt. "Pedagogia ograniczeń ludzkiej egzystencji" najwyższą nagrodą akademicką Polskiej Akademii Nauk za najlepszą książkę z dziedziny pedagogiki.

Miała w swoim sukcesywnie pomnażanym dorobku naukowym w okresie poprzedzającym nadanie Jej tytułu profesora: 4 monografie (w tym jedną wydaną przed laty w Uniwersytecie Śląskim w 1981 r.), jedną rozprawę pod swoją redakcją oraz 39 rozpraw w recenzowanych czasopismach (zeszytach) naukowych (w tym w najwyżej punktowanych przez KBN czasopismach, jak : „Chowanna”, „Edukacja”, „Ruch Pedagogiczny”), i pracach zwartych o zasięgu krajowym (w tym 1 poza granicami kraju) oraz 4 recenzje. Do tego należy odnotować także liczne, a jakże potrzebne w kształceniu nauczycieli i pedagogów artykuły w renomowanych czasopismach popularno-naukowych, jak Problemy Opiekuńczo-Wychowawcze, Życie Szkoły, Wychowanie w Przedszkolu czy Szkoła Zawodowa.

Natomiast w okresie po uzyskaniu tytułu naukowego profesora Teresa Borowska wydała kolejną swoją pracę monograficzną (w Uniwersytecie Śląskim), zredagowała 3 prace zbiorowe (w tym numer monograficzny Chowanny) oraz opublikowała kolejnych 18 artykułów w recenzowanych pracach zwartych, jak i w najwyżej punktowanych przez resort szkolnictwa wyższego i nauki czasopismach naukowych (Forum Oświatowe, Edukacja, Chowanna). Wszystkie publikacje prof. Teresy Borowskiej odtwarzają bardzo spójną ewolucję myśli i poglądów o socjalizacji i wychowaniu człowieka, które uwierzytelniała swoimi badaniami, opartymi na pogłębionej analizie ilościowo-jakościowej.

Odeszła od nas osoba twórcza, systematycznie powiększająca swój dorobek, którego wartość merytoryczna była potwierdzana pozytywnymi recenzjami i publikowaniem przez nią swoich artykułów w najlepszych czasopismach i monografiach naukowych w naszym kraju. Miała też w swoim dorobku znaczący wkład w pracę na rzecz rozwoju kadr naukowych, tak w skali kraju – bo przecież uczestniczyła jako Mistrz-Wykładowczyni w Letnich Szkołach Młodych Pedagogów Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, wypromowała 4 doktorów nauk humanistycznych w zakresie pedagogiki, jak i miała za sobą otwarte kolejne przewody doktorskie. Recenzowała też 12 dysertacji doktorskich i 6 habilitacji. Osiągnięcia zatem w tej sferze są imponujące potwierdzając zarazem, jak wielkim cieszyła się uznaniem w naszym środowisku.

Prof. dr hab. Teresa Borowska była też członkiem rad naukowych: czasopisma Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego – „Forum Oświatowe” i wydawanej przez Uniwersytet Śląski - „Chowanny”, a także wielokrotnie uczestniczyła w komitetach naukowych konferencji krajowych i uniwersyteckich. Wielki był także zaszczyt współpracować z tak znakomitą i cenioną w nauce Profesor nauk humanistycznych, którą cechowała niezwykła wrażliwość społeczno-moralna, skromność i głęboka mądrość.
Właśnie dlatego tak bardzo będzie nam Jej brakować. Zarejestrowanie przez Nią dziesięć lat temu we wstępie do książki "Pedagogia ograniczeń..." przesłanie jest wciąż aktualne:

Jeśli edukacja ma także uczyć człowieka, jak żyć mądrze w stanach niepewności i chaosu, to dzisiejszy preferowany i realizowany przez nią model „ideologii sukcesu”, nie jest już wystarczający. Skoro bowiem życie ludzkie upływa w „nieprzerwanym karnawale okrucieństwa” (określ. Bauman, 1995), a nasze czasy stały się epoką, w której panuje wszechwładnie poczucie braku wpływu na cokolwiek i bezradność (Seligman, 1995), to edukacja powinna przygotować także człowieka do „radzenia sobie” w stanach dlań niepomyślnych – w sytuacjach niepowodzeń, porażek i nieprzewidzianych zdarzeń.

Dobrze, że pozostały Jej dzieła, ktore wzbogacają nie tylko nas, ale także szeroko rozumianą kulturę symboliczną i społeczną!

Fałsz w promocji, czyli gdzie się "leczyć"

Zastanawiam się nad tym, czym kierują się osoby odpowiedzialne za wizerunek własnej uczelni czy kierunku studiów, kiedy publicznie, bo na stronach internetowych swoich instytucji zamieszczają fałszywe informacje? Zapewne chęcią nieokiełznanego etycznie powabu zysku i – jak ma to miejsce w kampaniach wyborczych polityków – obiecywania czegoś, czego spełnić nie będą w stanie, i o tym doskonale wiedzą. Nie to jednak jest istotne, by w rynkowej konkurencji o klienta mówić prawdę, tylko by być skutecznym, by jak najmniejszym kosztem, mieć jak największy zysk. Już się boję na myśl o zbliżającym się kolejnym roku akademickim, bo z każdym dniem prasa zasypuje nas kolejnymi artykułami o mającej miejsce - w nielicznych wprawdzie, ale jednak - szkołach wyższych, których właściciele wykorzystują luki w polskim prawie, niewiedzę wśród młodzieży i dezorientację wśród rodziców, by złapać na lep fałszywych ofert jak najwięcej klientów. Trzeba im obiecać coś, na czym im najbardziej zależy. Przykłady:

Jedni piszą na stronie internetowej swojej uczelni, że prowadzony przez nich kierunek studiów uzyskał najwyższą, bo bardzo dobrą ocenę, Państwowej Komisji Akredytacyjnej, licząc zapewne na nieświadomość społeczną (i słusznie), bo kto sprawdzi, że najwyższą oceną jest – „wyróżniająca”, ale tej nie otrzymał nawet żaden z uniwersytetów publicznych, ani też żadna z akademii czy szkół wyższych.

Inni piszą, że zajęcia prowadzą u nich profesorowie, ale już nikt nie sprawdzi tego, że w naszym kraju obowiązuje trudna do rozróżnienia klasyfikacja profesorów (nadzwyczajni, zwyczajni, tytularni) i uwierzy w to zapewnienie bez wnikania w kryjącą się za tym różnicą poziomów, statusów i jakości. Niektórzy nawet dodają sobie przed nazwiskiem tytuł, którego nie posiadają, ale kto to sprawdzi, czy prof. dr hab. dotyczy tytularnego profesora, a więc mianowanego przez Prezydenta RP, czy może doktora habilitowanego na uczelnianym stanowisku profesorski. Zdarza się, że niektórzy właściciele szkół posiadający stopień doktora mianują się profesorami na mocy posłusznego im, bo zatrudnionego przez nich, senatu. Jako osoba kontrolująca uczelnie wyższe rozpoznaję figurujące w planach studiów nazwiska osób, którym dopisano stopień naukowy doktora mimo, iż go de facto nie posiadają. Najczęściej wyjaśnia się to błędem literowym lub pomyłką sekretarki przepisującej wykaz pracowników.

Można wreszcie uruchamiać tzw. punkty konsultacyjne (dysponując nawet ekspertyzami własnych prawników), niby do informowania przyszłych studentów o jakości kształcenia w danej uczelni, a w istocie umawiając się z nimi, że nie będą musieli przyjeżdżać do odległej od ich miejsca zamieszkania siedziby uczelni i brać udział w zajęciach dydaktycznych. Zdarza się, niestety, że niektórzy pracownicy naukowi, zatrudnieni w innej uczelni jako ich drugim miejscu pracy, pozorują swój wysiłek, nie wymagając, lekceważąc swoje obowiązki, bo z góry przyjmują założenie, że przecież wtórność musi mieć swój dosłowny wyraz. Zdarza się, że zachęcają ich do tego władze w pierwszym miejscu pracy mówiąc, że w innych uczelniach mają oni tylko udawać swoją pracę, bo jest to tylko i wyłącznie ich miejsce do dodatkowego zarobkowania, a nie realizowania misji akademickiej, itd., itd.

Są też tacy naukowcy, którzy podpisują oświadczenie o zatrudnieniu się w danej uczelni jako podstawowym ich miejscu pracy, tylko po to, by jej właściciel mógł uzyskać uprawnienia do prowadzenia kierunku kształcenia, a kiedy przychodzi chwila prawdy i podjęcia pracy, wycofują się z danej obietnicy (co w niektórych szkołach wyższych jest elementem kontraktu). Uczelnia zdobywa uprawnienia, ale nie posiada stosownej kadry.

Jeśli kandydaci na studia chcą gry pozorów, udawania, że będą studiować, a de facto otrzymują dyplom w wyniku zapisania się na studia i systematycznego dokonywania za nie opłat (bo jest to jedyny wymóg i ciężar obowiązków) , a być może nawet uzyskania z tego tytułu jeszcze jakichś gratyfikacji (np. możliwość uzyskania odpisu od podatku), to mamy tu do czynienia z ofertą oszusta kierowaną do specyficznej grupy łasych na wszelkie ulgi młodych ludzi, dla których czynienie czegoś takiego pod szyldem zatwierdzonej przez Ministerstwo uczelni wydaje się usprawiedliwione i zwalnia ich z wszelkich wyrzutów sumienia. To czysty kontrakt cwaniaka z cwaniakiem, nawet jeśli nadaje mu się miano innowacyjnego. Często dzwonią do mnie zdezorientowani rynkową sytuacją rodzice i pytają, jak rozpoznać, co jest prawdą, a co lepem skrywającym fałsz?

Niektórzy tak traktują zapis na studia w szkole wyższej jak rejestrację w przychodni zdrowia. W czymś niedomagam, więc idę do publicznej lub niepublicznej placówki służby zdrowia i rejestruję się na wizytę u lekarza. On przecież nie może niczego ode mnie oczekiwać, poza wniesieniem opłaty za tę wizytę (wnosimy ją przecież także, gdy jest to przychodnia publiczna jako podatnicy), zwierzeniem się ze swoich problemów i byciem gotowym do poddania się diagnozie. Może nam być nawet obojętne, kto nas będzie badał, w jakim miejscu i jakimi instrumentami, byle by tylko jego diagnoza i zaproponowana terapia okazały się skuteczne. A jak tak się nie stanie, to poszukujemy innego lekarza. Z edukacją w szkole wyższej może być podobnie.

Niektórzy wmawiają kandydatom na studia, że wystarczy się na nie zapisać, wnieść za nie opłatę, a reszta już będzie bezbolesna. Właściwie, to już nawet niewiele trzeba zrobić. Na jednym z forów internetowych Gazety Wyborczej przeczytałem zapytanie osoby posługującej się identyfikatorem - an52:

Konkretnie chodzi mi o studia magisterskie uzupełniające na Pedagogice. Czy możecie podpowiedzieć jak jest na uczelni, jakie są opłaty, czy egzaminy trudne, czy egzaminatorzy wymagający, jaka atmosfera.

Gdybym chciał studiować pedagogikę, na studiach I lub II stopnia, licencjackich lub magisterskich, to wolałbym najpierw zapytać samego siebie, czego tak naprawdę oczekuję od siebie, a nie tylko od uczelni? Jeśli bowiem spodziewam się przyjęcia w miłym, czystym, przyjaznym gabinecie i wystawienia recepty na uzyskanie pełni zdrowia, to rzeczywiście wyboru można dokonać kierując się jedynie tymi zewnętrznymi kryteriami, a więc byleby było tanio, blisko, bezboleśnie, by nie trzeba było zażywać gorzkich pigułek, poddawać się bolesnym zabiegom czy konieczności przestrzegania jakichś ograniczeń we własnym trybie codziennego życia.

Gdybym jednak chciał się naprawdę „wyleczyć”, a więc uzyskać pożądany stan własnej kondycji, to po pierwsze sprawdziłbym, co to jest za przychodnia, kto w niej leczy, jakie sukcesy mają jej lekarze i pacjenci oraz co muszę sam uczynić, by wspomóc ten proces dla własnego dobra. Mój profesor opowiadał mi przed laty, jak to w jednej z chińskich prowincji można było rozpoznać, który lekarz jest najlepszy. W oknie każdego z nich zapalane były świeczki w licznie odpowiadającej zgonom ich pacjentów. Do którego z nich udalibyście się po poradę? Czy do tego, u którego tych świeczek jest więcej, czy mniej?

02 września 2009

Wywiad w sprawie wywiadu

Odpowiedzialni za problematykę edukacyjną dziennikarze dzwonią z prośbą o udzielenie im wywiadu, komentarza do jakiegoś wydarzenia lub wyrażenie opinii na interesujący ich temat. Właściwie, to już po pierwszym ich zdaniu można się zorientować, czego tak naprawdę od nas oczekują. Najczęściej bowiem jest tak, że potrzebny jest im ekspert jedynie po to, aby wygłosił przygotowaną przez nich tezę. Dzisiaj jeden z redaktorów był zdumiony moją odpowiedzią na jego pytanie, bo spodziewał się, że właśnie we mnie znajdzie ucieleśnienie i zwerbalizowanie swoich poglądów na określoną sprawę. A tu – masz babo placek. Miałem inne zdanie niż on. W takiej sytuacji zawsze mogę powiedzieć, że to jest jego problem. W końcu nie musi publikować mojej opinii, bo ja swoje poglądy mogę prezentować chociażby w tym miejscu, pod własnym nazwiskiem, a nie w formie wklejonego akapitu między wierszami różnych, często niespójnych i powierzchownych wypowiedzi innych osób. Prasa potrzebuje jednak krótkich, najlepiej jedno lub dwuzdaniowych sądów z jakąś metaforą czy przykładem. By ć może dzwoniący dzisiaj do mnie dziennikarz musiał wydzwaniać do innych, by uzyskać to, co potwierdzałoby jego spojrzenie na określoną kwestię.

Czym innym jest udzielanie dziennikarzom wywiadu. W tym przypadku trzeba być bardzo uważnym i poprosić o jego autoryzację, bo jeśli tego nie uczynimy, to możemy przeczytać wywiad z kimś innym, niż my sami. Potem redaktor będzie się tłumaczył, że przecież on wiernie odtwarzał treść naszej wypowiedzi, ale po oddaniu tekstu w redakcji do jego ostatecznego opracowania edytorskiego, ktoś postanowił go skrócić, i stało się, jak się stało. Pozamieniał osoby, fakty, wydarzenia, coś skrócił, coś dopisał od siebie i… dodał tytuł, który wcale nie miał odzwierciedlać naszej wiodącej myśli, ale przykuwać wzrok jego potencjalnych czytelników.

Wyrażanie opinii natomiast musi się lokować w schemacie „białe – czarne”, a więc jednej z antagonistycznych i wykluczających się opozycji. Jeśli chcemy powiedzieć, że z jednej strony jesteśmy „ZA”, ale z drugiej strony jesteśmy „PRZECIW”, to i tak w redakcji przytną naszą opinię do najsłabiej u nich lub najsilniej przez nas reprezentowanej pozycji. Może być też tak, że nasza opinia z jakiegoś powodu nie spodoba się dziennikarzowi, to zabrawszy nam nieco czasu i tak jej nie opublikuje. A zatem , muszę unikać tego typu sytuacji, by jak najrzadziej komentować coś dziennikarzom prasowym, opiniować lub udzielać im wywiadu.

W najtrudniejszej sytuacji znajdują się politycy, gdyż niezależnie od tego, czy są u władzy, czy w opozycji, nieustannie są nagabywani przez media, a jeśli mają coś dopowiedzenia od siebie, to muszą – jak miało to ostatnio miejsce w przypadku minister edukacji narodowej Katarzyny Hall - za to zapłacić z budżetu państwa, a więc z pieniędzy podatników, by zamieścić swój tekst w formie płatnego ogłoszenia. Ciekawe, że z takich form komunikowania się ze społeczeństwem korzystał - jako minister edukacji - Roman Giertych i był za to ostro zrugany przez ówczesną opozycję. To kuriozalne, że minister edukacji płaci za swoje poglądy czy programowe stanowisko z pieniędzy podatników.

Dobrze zatem, że ja nie muszę jeszcze płacić za swoje opinie, komentarze czy wywiady, ani wydawane rozprawy, choć są tacy naukowcy, którzy sami finansują wydanie własnych tekstów, bo inaczej nikt by ich nie opublikował, nawet w ramce przeznaczonej na reklamę konserw.