jest normą moralną, a nie ekonomiczną – jak usiłują to wciskać swoim pracownikom, szczególnie w dobie „wydumanego” kryzysu ekonomicznego, przedsiębiorcy - która w szczególny sposób służy potrzebie zaufania i poczuciu bezpieczeństwa wszystkich osób pracujących w danej instytucji. Norma lojalności – jak pisze Maria Ossowska – nakazuje ludziom zachowywanie się w stosunku do nieobecnych tak, by się tego zachowania nie powstydzili w ich obecności, a więc dotyczy postaw, działań, które ktoś przejawia czy podejmuje za czyimiś plecami. Jest to czyn potępiany tym bardziej, im bardziej to oczekiwanie jest uzasadnione przez więzy długotrwałej przyjaźni czy ciepło uczuć rodzinnych. (M. Ossowska, Normy moralne, 1985, s. 136-137). Niestety, pełniący funkcje kierownicze mylą (czyniąc to często w sposób zamierzony) kategorię lojalności z podległością i oczekują od swoich współpracowników bezwzględnego podporządkowania tylko dlatego, że w takich znajdują się wobec siebie relacjach. Innymi słowy, nielojalny pracownik to taki, który ośmiela się krytykować swojego przełożonego, nie zgadza się z podejmowanymi przez niego decyzjami, wyraża swoje opinie o nim czy o mających miejsce wydarzeniach, a już tym bardziej jest nielojalny, kiedy łączą go z nim więzy koleżeńskie, przyjaźni czy rodzinne.
Powinno się zatem mówić o fałszywej lojalności wówczas, kiedy któraś ze stron lub obie są wobec siebie nieszczere, komunikując sobie jedno, a poza plecami realizując coś zupełnie odmiennego. Tym samym we wzajemne relacje wpisują hipokryzję. Jeśli w naszej obecności zapewniają nas o swojej lojalności, a więc zaufaniu, szacunku, wspólnocie wartości, a poza plecami prowadzą zgoła inne działania, temu zaprzeczające, to muszą być w pewnym momencie mocno zaskoczone tym, że strona zdradzona nie zamierza dalej w tej grze uczestniczyć. I nie ma to znaczenia, czy szkodzą wzajemnym relacjom w sposób mniej lub bardziej świadomy. Pełna lojalność, jeśli ma opierać się na stosunkach władzy, wdrażana jest w życie na mocy zarządzeń, rozporządzeń, uchwał , poleceń czy rozkazów, a więc wyrasta z nakazów, z obowiązku dyscypliny i posłuszeństwa (a którym zaczyna towarzyszyć podejrzliwość, podglądactwo, donosicielstwo i administracyjno-techniczne środki stałej kontroli itp.), a nie wynika ona z wzajemnego zaufania i wspólnoty wartości. Człowiek działa w horyzoncie wartości, toteż kluczowe dla jego funkcjonowania w świecie i uwikłania w sieć dobra i zła jest odnoszenie własnych czynów do uznawanych przez niego wartości. W przebiegu życia ludzkiego zdarzają się jednak momenty decydujące, gdy człowiek staje wobec wartości rozstrzygających o potwierdzeniu jego tożsamości bądź zaprzeczeniu jej. Do wartości takich należą uczciwość, honor i prawdomówność. Kiedy szef w pracy nakazuje nam skłamać wobec inspektora skarbowego, czujemy, że dylemat odpowiedzialności za całość życia dotyka w tym momencie nie tylko naszego przełożonego, ale i nas samych. Wspólnota ciężaru moralnego odsłania obiektywność oraz transcendencję wartości. (W. Chudy, Filozofia kłamstwa, Warszawa 2003, s. 377).
Właśnie dlatego bywamy zdumieni, kiedy zmuszeni dyscypliną głosowania politycy, a więc i nakazem lojalności wobec własnej partii, głosują często wbrew uznawanym przez siebie wartościom. Wybrali zawód, w którym nadrzędnymi nie są wartości moralne, ale reguły skuteczności, a więc sięgania po metody i środki, które zagwarantują im realizację celów. W jednej kwestii prawica jest przeciwko lewicy, a w innej zawiera z nią sojusz itp. Pamiętam jak jeden z moich wcześniejszych przełożonych mianował mnie dziekanem, ale kiedy skreślałem studentów za niewywiązywanie się z obowiązków, on przyjmował ich poza moimi plecami w szeregi studenckie. Dzisiaj, po wielu, wielu latach, jak mniemam kontynuowanych przez tego władcę praktyk, jego „dwór” się rozpada. Nie byłem wobec niego „lojalny”, ale byłem lojalny wobec wartości, które były ponad manipulacjami władzy. Natychmiast zrezygnowałem z współpracy z taką osobą jako niegodną mojego zaufania, niewiarygodną i nielojalną wobec wartości, które miały być podstawą budowania określonej wspólnoty. I nie miało to znaczenia, jakie były wcześniej między nami relacje. Jak stwierdził jeden z moich następców, który także okazał się nielojalny i już po kilku miesiącach złożył rezygnację z pracy w tej placówce, wolał nie mieć wysokich apanaży, gdyż długo nie cieszyłby się nimi na wolności.
Lojalność nie jest zatem wywiązywaniem się z podjętych zobowiązań, jeśli miałoby się to odbywać wbrew uznawanym wartościom moralnym, gdyż jej składową musi być gwarancja uczciwego postępowania nas wobec innych i innych wobec nas. I to nie dlatego, że są między nami określone relacje społeczne, ale ze względu na akceptowane i uznawane wzajemnie wartości. We współczesnym świecie, świecie bezwzględnej, coraz bardziej zdehumanizowanej rywalizacji rynkowej nie utrzyma się długo wspólnota, jeśli jej jedynym fundamentem mają być więzi oparte na interesie ekonomicznym czy na mechanizmach strachu i lęku. Pomijanie powinności moralnych, lekceważenie troski o innych i gotowości podejmowania działań na ich rzecz, czyhania na każdą okazję, by można było ich kosztem realizować jednostronne interesy, nie gwarantuje na długą metę sukcesu. Jeśli naruszona jest w danej społeczności przestrzeń więzi moralnych, przestrzeń solidarności i autentycznej z nią identyfikacji, bo ktoś chce koniecznie realizować w niej i dzięki niej swoje interesy czyimś kosztem, to bardzo szybko dojdzie do tego, że zacznie w niej panować donosicielstwo, intrygi, wkradanie się w łaskę dysponentów określonych dóbr, byleby tylko jak najwięcej uszczknąć dla siebie. I jest to już pierwszy wskaźnik staczania się w dół. Już przeżyłem czasy i instytucje, w których mówiło się, że nie ma ludzi niezastąpionych, że na rynku jest owych zastępników pełno. Jest. To prawda. Tyle tylko, że oni nie są onymi, że ci, którzy legitymują się tym samym, nie są tacy sami. I bardzo szybko spada lawina zgodnie z mechanizmem śnieżnej kuli.
Śnieżną kulę można pchać ku górze, ale muszą to czynić ci, którzy zaczynają budować wartość i niepowtarzalność swojej społeczności na autorytecie postaci, którą współcześnie, niestety znowu w języku nauk o zarządzaniu - określa się mianem lidera, zaś w humanistyce używa się określenia - autorytetu osobowego, a nie autorytetem władzy czy stanowiska. Te ostatnie typy autorytetu, choć ważne i realne, będą toczyć śnieżną kulę ku dołowi, gdyż są nietrwałe, nieprzejrzyste, niejednoznaczne. W każdej chwili mogą zmienić reguły rządzenia czy zostać odwołanymi ze swoich stanowisk lub same je porzucić. Budować zatem można na tym, co jest trwałe, co tworzy bazę i nadzieję dla dalszego rozwoju. Trzba jednak w ten proces inwestować, i to inwestować w ludzi, a nie w rzeczy, bo te ostatnie są najmniej trwałe.
Niestety, niektórzy chcieliby urynkowić autorytety osobowe, a przynajmniej im się wydaje, że jest to we wszystkich przypadkach możliwe, toteż przekazując im prawo do wpływania na rozwój określonych instytucji jednocześnie są przekonani, że mogą wykorzystać ich obecność dla własnego interesu lub zlekceważyć zobowiązania wobec wartości, które były uzgadniane w akcie nawiązywania współpracy. Otwierają sobie pole do nadużyć, do wykorzystywania, a nawet szantażu, nie zdając sobie sprawy z faktu, że wszystko ma swoje granice. Kiedy obserwuję, jak dotychczas szanowany profesor akademicki, w imię lojalności wobec pracodawcy, wygłasza studentom tezy, o których wie, że się mijają z prawdą, to z jednej strony jest mi jego żal, bo jestem świadkiem autodegradacji, a z drugiej jeszcze bardziej żal mi jego studentów. Oni mieli bowiem prawo lokować swoje nadzieje i opierać swoje zaufanie do instytucji, wobec której kierowali się przeświadczeniem o posiadanym przez nią przynajmniej autorytecie instytucjonalnym. Ktoś także go przecież upełnomocniał. Ktoś konstruował filary zaufania wobec niej. Tymczasem socjolodzy ostrzegają, że żadnego z filarów nie należy traktować jako danego, gdyż każdy element składowy instytucji czy środowiska społecznego ciągle tworzy się i rozwija, ale także rozpada i zanika na drodze złożonych procesów.