Zastanawiam się nad tym, czym kierują się osoby odpowiedzialne za wizerunek własnej uczelni czy kierunku studiów, kiedy publicznie, bo na stronach internetowych swoich instytucji zamieszczają fałszywe informacje? Zapewne chęcią nieokiełznanego etycznie powabu zysku i – jak ma to miejsce w kampaniach wyborczych polityków – obiecywania czegoś, czego spełnić nie będą w stanie, i o tym doskonale wiedzą. Nie to jednak jest istotne, by w rynkowej konkurencji o klienta mówić prawdę, tylko by być skutecznym, by jak najmniejszym kosztem, mieć jak największy zysk. Już się boję na myśl o zbliżającym się kolejnym roku akademickim, bo z każdym dniem prasa zasypuje nas kolejnymi artykułami o mającej miejsce - w nielicznych wprawdzie, ale jednak - szkołach wyższych, których właściciele wykorzystują luki w polskim prawie, niewiedzę wśród młodzieży i dezorientację wśród rodziców, by złapać na lep fałszywych ofert jak najwięcej klientów. Trzeba im obiecać coś, na czym im najbardziej zależy. Przykłady:
Jedni piszą na stronie internetowej swojej uczelni, że prowadzony przez nich kierunek studiów uzyskał najwyższą, bo bardzo dobrą ocenę, Państwowej Komisji Akredytacyjnej, licząc zapewne na nieświadomość społeczną (i słusznie), bo kto sprawdzi, że najwyższą oceną jest – „wyróżniająca”, ale tej nie otrzymał nawet żaden z uniwersytetów publicznych, ani też żadna z akademii czy szkół wyższych.
Inni piszą, że zajęcia prowadzą u nich profesorowie, ale już nikt nie sprawdzi tego, że w naszym kraju obowiązuje trudna do rozróżnienia klasyfikacja profesorów (nadzwyczajni, zwyczajni, tytularni) i uwierzy w to zapewnienie bez wnikania w kryjącą się za tym różnicą poziomów, statusów i jakości. Niektórzy nawet dodają sobie przed nazwiskiem tytuł, którego nie posiadają, ale kto to sprawdzi, czy prof. dr hab. dotyczy tytularnego profesora, a więc mianowanego przez Prezydenta RP, czy może doktora habilitowanego na uczelnianym stanowisku profesorski. Zdarza się, że niektórzy właściciele szkół posiadający stopień doktora mianują się profesorami na mocy posłusznego im, bo zatrudnionego przez nich, senatu. Jako osoba kontrolująca uczelnie wyższe rozpoznaję figurujące w planach studiów nazwiska osób, którym dopisano stopień naukowy doktora mimo, iż go de facto nie posiadają. Najczęściej wyjaśnia się to błędem literowym lub pomyłką sekretarki przepisującej wykaz pracowników.
Można wreszcie uruchamiać tzw. punkty konsultacyjne (dysponując nawet ekspertyzami własnych prawników), niby do informowania przyszłych studentów o jakości kształcenia w danej uczelni, a w istocie umawiając się z nimi, że nie będą musieli przyjeżdżać do odległej od ich miejsca zamieszkania siedziby uczelni i brać udział w zajęciach dydaktycznych. Zdarza się, niestety, że niektórzy pracownicy naukowi, zatrudnieni w innej uczelni jako ich drugim miejscu pracy, pozorują swój wysiłek, nie wymagając, lekceważąc swoje obowiązki, bo z góry przyjmują założenie, że przecież wtórność musi mieć swój dosłowny wyraz. Zdarza się, że zachęcają ich do tego władze w pierwszym miejscu pracy mówiąc, że w innych uczelniach mają oni tylko udawać swoją pracę, bo jest to tylko i wyłącznie ich miejsce do dodatkowego zarobkowania, a nie realizowania misji akademickiej, itd., itd.
Są też tacy naukowcy, którzy podpisują oświadczenie o zatrudnieniu się w danej uczelni jako podstawowym ich miejscu pracy, tylko po to, by jej właściciel mógł uzyskać uprawnienia do prowadzenia kierunku kształcenia, a kiedy przychodzi chwila prawdy i podjęcia pracy, wycofują się z danej obietnicy (co w niektórych szkołach wyższych jest elementem kontraktu). Uczelnia zdobywa uprawnienia, ale nie posiada stosownej kadry.
Jeśli kandydaci na studia chcą gry pozorów, udawania, że będą studiować, a de facto otrzymują dyplom w wyniku zapisania się na studia i systematycznego dokonywania za nie opłat (bo jest to jedyny wymóg i ciężar obowiązków) , a być może nawet uzyskania z tego tytułu jeszcze jakichś gratyfikacji (np. możliwość uzyskania odpisu od podatku), to mamy tu do czynienia z ofertą oszusta kierowaną do specyficznej grupy łasych na wszelkie ulgi młodych ludzi, dla których czynienie czegoś takiego pod szyldem zatwierdzonej przez Ministerstwo uczelni wydaje się usprawiedliwione i zwalnia ich z wszelkich wyrzutów sumienia. To czysty kontrakt cwaniaka z cwaniakiem, nawet jeśli nadaje mu się miano innowacyjnego. Często dzwonią do mnie zdezorientowani rynkową sytuacją rodzice i pytają, jak rozpoznać, co jest prawdą, a co lepem skrywającym fałsz?
Niektórzy tak traktują zapis na studia w szkole wyższej jak rejestrację w przychodni zdrowia. W czymś niedomagam, więc idę do publicznej lub niepublicznej placówki służby zdrowia i rejestruję się na wizytę u lekarza. On przecież nie może niczego ode mnie oczekiwać, poza wniesieniem opłaty za tę wizytę (wnosimy ją przecież także, gdy jest to przychodnia publiczna jako podatnicy), zwierzeniem się ze swoich problemów i byciem gotowym do poddania się diagnozie. Może nam być nawet obojętne, kto nas będzie badał, w jakim miejscu i jakimi instrumentami, byle by tylko jego diagnoza i zaproponowana terapia okazały się skuteczne. A jak tak się nie stanie, to poszukujemy innego lekarza. Z edukacją w szkole wyższej może być podobnie.
Niektórzy wmawiają kandydatom na studia, że wystarczy się na nie zapisać, wnieść za nie opłatę, a reszta już będzie bezbolesna. Właściwie, to już nawet niewiele trzeba zrobić. Na jednym z forów internetowych Gazety Wyborczej przeczytałem zapytanie osoby posługującej się identyfikatorem - an52:
Konkretnie chodzi mi o studia magisterskie uzupełniające na Pedagogice. Czy możecie podpowiedzieć jak jest na uczelni, jakie są opłaty, czy egzaminy trudne, czy egzaminatorzy wymagający, jaka atmosfera.
Gdybym chciał studiować pedagogikę, na studiach I lub II stopnia, licencjackich lub magisterskich, to wolałbym najpierw zapytać samego siebie, czego tak naprawdę oczekuję od siebie, a nie tylko od uczelni? Jeśli bowiem spodziewam się przyjęcia w miłym, czystym, przyjaznym gabinecie i wystawienia recepty na uzyskanie pełni zdrowia, to rzeczywiście wyboru można dokonać kierując się jedynie tymi zewnętrznymi kryteriami, a więc byleby było tanio, blisko, bezboleśnie, by nie trzeba było zażywać gorzkich pigułek, poddawać się bolesnym zabiegom czy konieczności przestrzegania jakichś ograniczeń we własnym trybie codziennego życia.
Gdybym jednak chciał się naprawdę „wyleczyć”, a więc uzyskać pożądany stan własnej kondycji, to po pierwsze sprawdziłbym, co to jest za przychodnia, kto w niej leczy, jakie sukcesy mają jej lekarze i pacjenci oraz co muszę sam uczynić, by wspomóc ten proces dla własnego dobra. Mój profesor opowiadał mi przed laty, jak to w jednej z chińskich prowincji można było rozpoznać, który lekarz jest najlepszy. W oknie każdego z nich zapalane były świeczki w licznie odpowiadającej zgonom ich pacjentów. Do którego z nich udalibyście się po poradę? Czy do tego, u którego tych świeczek jest więcej, czy mniej?