O co chodzi z tym ciągłym narzekaniem na zamykanie w Polsce szkół? Wiadomo - o kasę. Jak jest czegoś za dużo, to trzeba z tego rezygnować, żeby nie ponosić z tego tytułu zbytecznych kosztów. Paradoks jednak polega na tym, że samorządy, które są zobowiązane do prowadzenia przedszkoli i szkół, gdyż jest to ich własne zadanie, każdego roku są wpuszczane przez rząd w maliny. Otrzymują bowiem za każdym razem z budżetu państwa mniej pieniędzy, niż same potrzebują na prowadzenie rzetelnej polityki oświatowej na swoim terenie. W tym roku samorządy w całym kraju planują do likwidacji ponad 319 szkół, w większości małych szkół na wsiach, ale też w dużych miastach. O te ostatnie tak bardzo bym się nie martwił. Warto jednak spojrzeć na to, że niemalże co tydzień otrzymujemy weryfikowane przez kuratoria dane na ten temat. Oto tylko w województwie śląskim liczba szkół zgłoszonych do likwidacji wzrosła w ciągu tego miesiąca z 40 do 121. Prawo zostało tak skonstruowane, że opinia kuratora nie jest dla samorządów wiążąca. W przypadku negatywnej opinii samorząd może się nią kierować i odstąpić od planów likwidacyjnych, ale wcale nie musi.
Z jednej strony mamy dęte idee - powszechnej, bezpłatnej edukacji dla wszystkich dzieci (do 18 roku życia), z drugiej strony - równie dętą ideologię wyrównywania szans edukacyjnych tym, którzy z różnych powodów mieszkają i żyją w gorszych czy trudniejszych warunkach od statystycznej średniej krajowej. Większość gmin w naszym kraju nie dokonało rzetelnej diagnozy procesów demograficznych, społecznych, kulturowych, by móc na tej podstawie opracować sensowną politykę sprawowania opieki nad dziećmi i młodzieżą oraz zabezpieczenia im jak najlepszych warunków do uczenia się i osobistego rozwoju. Nikt nie bada, jak miało to miejsce w tak krytykowanym PRL-u, sieci szkolnej i nie docieka, czy jest ona racjonalna ekonomicznie oraz uzasadniona kulturowo.
Niby, dlaczego nie opłaca się utrzymywanie małej szkoły, jeśli mogłaby ona być we wsi czy małym miasteczku - po spełnieniu zadań edukacyjnych - centrum regionalnej kultury, tradycji, sportu i rekreacji, alfabetyzacji informatycznej (multimedialnej) oraz pielęgnowania pożądanych społecznie wartości? Czyż tak prowadzona w tym kraju polityka nie służy niszczeniu lokalnych ojczyzn, więzi społecznych, zaufania i lokalnego patriotyzmu? Czyż zamykając szkoły nie pogłębiamy rozchodzenia się dwóch procesów rozwojowych: ekonomicznego i cywilizacyjnego (kulturowego)?
Lepiej jest dowozić dzieci do odległych od ich miejsca zamieszkania szkół, które popołudniami zieją pustką, nie tętnią już żadnym życiem? Łatwiej jest przetrzymywać setki dzieci i młodzieży w budynkach jak w więzieniach, wydając tysiące złotych na monitoring, które w swej przestrzeni i tak zawierają miejsca dogodne dla agresji, przemocy, upowszechniania używek i zwiększania poziomu anonimowości? Niemalże co tydzień czytamy o tym, jak to polskie szkoły nie są przygotowane do pracy z dziećmi sprawiającymi kłopoty wychowawcze. Stanowi to w niektórych placówkach poważny problem. Czy istotnie korzystniej jest, czyniąc szkoły odległymi od miejsca zamieszkania dzieci, pozbawiać je zarazem możliwego budowania lokalnych więzi społecznych, by po latach narzekać na brak ich obywatelskiego zaangażowania? Jak chcemy budować rozwinięte społeczeństwo wiedzy i społeczeństwo obywatelskie w sytuacji odrywania dzieci i młodzieży od ich własnych środowisk codziennego życia?
Zapewne lepiej jest, jak nasze dzieci nie uczęszczają na zajęcia pozalekcyjne, nie angażują się w ruch harcerski czy młodzieżowy (sportowy, turystyczny, ekologiczny, kulturalny itp.), gdyż po lekcjach czeka na nie śmierdzący ropą gimbus, którym muszą zdążyć do domu, a raczej do miejsca wyrzucenia ich przy przydrożnym przystanku, by jeszcze te 2-3 km musiały dojść przez pola i lasy do domu, zjeść, odrobić lekcje i pójść spać, bo o 5 rano muszą znowu wstać, by odbyć drogę do szkoły.
Budujmy już teraz nowe więzienia oraz przyjmujmy do policji kolejne tysiące absolwentów pedagogiki resocjalizacyjnej po wyższych szkołach prywatnych, dzięki czemu będą tak "skutecznie" prowadzić śledztwa w sprawie zaginięć dzieci. Czeka ten kraj i młode pokolenie świetlana przyszłość. W rywalizacji na rynku pracy wygrają i tak dzieci z wielkomiejskich ośrodków akademickich, uczęszczające do elitarnych szkół (tak publicznych, jak i niepublicznych), które ukończą bezpłatne studia na najlepszych wydziałach i kierunkach polskich uczelni publicznych lub zagranicznych (elitarnych) szkół prywatnych. W więzieniach znajdą się prawdopodobnie ci, co mieli pod górkę i dalej, dla których nie było czasu, miejsca i środków wspierających ich rozwój.
Wychowania w szkole już nie ma - mówi w udzielonym marzenie Nykiel wywiadzie zatytułowanym "Szkoła w zapaści" dla "Uwarzam Rze" (2012 nr 7) Ryszard Legutko. Dziecko ma wrócić ze szkoły z odpowiednimi ocenami, z dyplomem, bo to się przyda na studiach i na rynku pracy. Fakt, że nadal jest ono głupkiem i prymitywem, już nas nie obchodzi.
13 lutego 2012
12 lutego 2012
Naukowy metabloger
Dra Emanuela Kulczyckiego teoretyka komunikacji, filozofa, grafika, adiunkta w Instytucie Filozofii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, śmiało można określić mianem naukowego metablogera. Po pierwsze jest redaktorem wortalu internetowego "Nauka i Postęp" (http://www.naukaipostep.pl/), który powstał w ramach realizacji projektu „Partnerski Związek Nauki i Postępu”. Prezentowane są w nim aktualności ze świata nauki oraz B+R, newsy i felietony oraz ciekawostki z zakresu najnowszych osiągnięć naukowych. Po drugie, sam prowadzi własny blog „Warsztat badacza komunikacji”, w którym pisze o narzędziach badawczych, programach komputerowych oraz analizuje przepisy prawne regulujące pracę naukową.
Metabloger to ktoś, kto sam bada, analizuje i uprzystępnia w swoim blogu czyjeś blogi, które w tym przypadku są powiązane ze sobą wspólną dziedziną życia i rolą zawodową ich autorów. W tym przypadku E. Kulczycki uruchomił w swoim blogu cykl wpisów pt. "Sylwetki polskich blogerów naukowych". "Opowiada" w nim o polskiej blogosferze naukowej językiem ich autorów, do których zwrócił się z prośbą o udzielenie mu wywiadu. Każdy z naukowych blogerów odpowiada na te same pytania, niezależnie od tego, czy jest przedstawicielem nauk przyrodniczych, medycznych, humanistycznych, artystycznych, technicznych czy społecznych.
Dr E. Kulczycki tak pisze o powodach powołania do życia blogu naukowego, który powstał pod koniec ubiegłego roku: Jestem wiernym czytelnikiem wielu blogów, również naukowych. Głównie są to jednak materiały pisane po angielsku – oczywiście nie przeszkadza mi to, ale poszukując blogów naukowych pisanych w języku polskim, natrafiłem na spore problemy – nie dlatego, że ich nie ma, ale dlatego, że tak ciężko jest je znaleźć. (...)W tytule napisałem o blogach naukowych, ale należałoby raczej pisać o blogach naukowych i blogach naukowców. Czyli nie chodzi mi o taki profil, jaki jest w ResearchBlogging.org (blog naukowy rozumiany jest jako blog z publikacjami naukowymi), ale po prostu o blogi o nauce i „kulisach nauki” – czyli tym, co ja nazywam warsztatem badacza. Na szczęście coraz więcej badaczy przekonuje się do idei blogowania.
Zachęcam do czytania: http://ekulczycki.pl, gdyż osoby szczególnie mniej zorientowane w kulisach wymagań, jakie są im stawiane przez władze akademickie w ramach sprawozdawczości naukowo-badawczej czy poszukujące kontaktu z blogerami-naukowcami, znajdą tu pomoc i same będą mogły wzbogacić chociażby zawartość "Katalogu blogów naukowych".
Metabloger to ktoś, kto sam bada, analizuje i uprzystępnia w swoim blogu czyjeś blogi, które w tym przypadku są powiązane ze sobą wspólną dziedziną życia i rolą zawodową ich autorów. W tym przypadku E. Kulczycki uruchomił w swoim blogu cykl wpisów pt. "Sylwetki polskich blogerów naukowych". "Opowiada" w nim o polskiej blogosferze naukowej językiem ich autorów, do których zwrócił się z prośbą o udzielenie mu wywiadu. Każdy z naukowych blogerów odpowiada na te same pytania, niezależnie od tego, czy jest przedstawicielem nauk przyrodniczych, medycznych, humanistycznych, artystycznych, technicznych czy społecznych.
Dr E. Kulczycki tak pisze o powodach powołania do życia blogu naukowego, który powstał pod koniec ubiegłego roku: Jestem wiernym czytelnikiem wielu blogów, również naukowych. Głównie są to jednak materiały pisane po angielsku – oczywiście nie przeszkadza mi to, ale poszukując blogów naukowych pisanych w języku polskim, natrafiłem na spore problemy – nie dlatego, że ich nie ma, ale dlatego, że tak ciężko jest je znaleźć. (...)W tytule napisałem o blogach naukowych, ale należałoby raczej pisać o blogach naukowych i blogach naukowców. Czyli nie chodzi mi o taki profil, jaki jest w ResearchBlogging.org (blog naukowy rozumiany jest jako blog z publikacjami naukowymi), ale po prostu o blogi o nauce i „kulisach nauki” – czyli tym, co ja nazywam warsztatem badacza. Na szczęście coraz więcej badaczy przekonuje się do idei blogowania.
Zachęcam do czytania: http://ekulczycki.pl, gdyż osoby szczególnie mniej zorientowane w kulisach wymagań, jakie są im stawiane przez władze akademickie w ramach sprawozdawczości naukowo-badawczej czy poszukujące kontaktu z blogerami-naukowcami, znajdą tu pomoc i same będą mogły wzbogacić chociażby zawartość "Katalogu blogów naukowych".
10 lutego 2012
BezRADna aktywność MEN
Doprawdy, jestem pod wrażeniem bezRADnej twórczości Ministerstwa Edukacji Narodowej. Niestety, ten gmach jest obciążony wzorami pracy jeszcze z czasów totalitaryzmu, a jego duchy unoszą się w atmosferze "kreatywnej pracy" urzędników, którzy zapewne podsuwają kolejnej, szesnastej już minister pomysły na zarządzanie przez nowo powoływane rady, zespoły, zespoliki, komisje, a więc ciała doradcze, bez jakiejkolwiek ich odpowiedzialności za wytwory własnej pracy, ale też pozwalające na jej rozmycie i ukrycie.
Ani MEN, ani jakakolwiek powołana w nim rada nie dysponują budżetem i możliwościami sprawczego egzekwowania realizacji proponowanych zmian. Czegokolwiek nie zaproponują i tak nie przekłada się to na skuteczne dla praktyki oświatowej decyzje i skutki. Trzeba zatem bawić się ze społeczeństwem w nieskończoność, nieprzewidywalność, nieodpowiedzialność, niereformowalność, niedostrzegalność tego, co chciałoby się, przy nawet najlepszych intencjach, zrealizować. Bez ministra finansów i tak nic z tego nie wyjdzie. Jak powołuje się radę, to trzeba dać jej jakieś plenipotencje, stworzyć warunki do działania większe, niż tylko wręczenie jej członkom powołań na pięknym papierze firmowym. Chyba, że nadal, jak i w poprzednim ustroju, trzeba dopieszczać "swoich" z mocy urzędowych nominacji.
Na stronie MEN czytam:
Z udziałem ministra edukacji narodowej Krystyny Szumilas odbyło się inauguracyjne posiedzenie Rady do Spraw Informatyzacji Edukacji. Podczas dzisiejszego (26 stycznia) spotkania minister Krystyna Szumilas wręczyła akty powołania przewodniczącemu, wiceprzewodniczącej, sekretarzowi i członkom Rady. W posiedzeniu wzięła udział Joanna Berdzik, podsekretarz stanu w MEN. Pięknie i dostojnie, tylko co z tego wynika dla polskiej oświaty? Taka sama Rada została powołana w dn. 17 czerwca 2008 r. przez minister Katarzynę Hall. Przepraszam, nie taka sama, bo miała nieco inną nazwę: Rada do Spraw Edukacji Informatycznej i Medialnej.
Czym różni się jedna rada od drugiej? Nadal przewodniczy jej ta sama osoba - prof. Jan Madey. Zapewne dla dowartościowania kogoś powołano jeszcze wiceprzewodniczącego i sekretarza Rady. Czyżby wyciągnięto wnioski z (nie-)efektywności "pracy" poprzedniej Rady i postanowiono ją zreformować?
Poprzednia Rada liczyła 11 członków (w 2008 r. liczyła 10 osób, a w 2009 poszerzono ten skład zmieniono i poszerzono). Rada z nominacji minister K. Szumilas liczy już 14 członków! Jest zatem zmiana charakterystyczna dla praw Parkinsona. Im więcej rada liczy osób, tym bardziej będzie bezradna. Może o to chodzi?
Dokonajmy zatem dalszej analizy, w świetle której okaże się, że:
- z 11 członków poprzedniej Rady, pozostało w nowym składzie 7 osób, a zatem było dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Kogo nie ma? Nie ma np. profesora Stefana Kwiatkowskiego (pedagoga pracy), a obecnie wiceprzewodniczącego KNP PAN.
- Doszedł m.in. dyrektor podległego MEN Instytutu Badań Edukacyjnych dr hab. Michał Federowicz. Co to za rodzaj doradztwa zewnętrznego, z wnętrza MEN? Jest też nowym członkiem profesor informatyki z Uniwersytetu Warszawskiego - Krzysztof Diks. Mamy też w tym składzie więcej osób z wykształceniem zawodowym magistra lub magistra inżyniera (6:14) w stosunku do poprzedniego składu 5:11.
- Zakres zadań nowej Rady jest prawie ten sam, co oznacza, że można przewidywać powoływanie kolejnych tego typu zespołów do namaszczania spraw różnych. Stwierdziłem, że prawie, a prawie robi różnicę! Poprzednia Rada miała dwa zadania z zakresu proponowania kierunków i tematów...., jedno -inicjowanie działań... i jedno dotyczące wyrażania opinii.
Obecna Rada ma nowe zadanie: - wspieranie Ministra ..., proponowanie kierunków...; wyrażanie opinii i inicjowanie działań. Tak więc jedno z zadań typu: "proponowanie" zostało zastąpione "wspieraniem Ministra". Słusznie. Też jestem za wspieraniem, a nie proponowaniem mimo, iż jedno jest tyle samo warte, co to drugie.
Ani MEN, ani jakakolwiek powołana w nim rada nie dysponują budżetem i możliwościami sprawczego egzekwowania realizacji proponowanych zmian. Czegokolwiek nie zaproponują i tak nie przekłada się to na skuteczne dla praktyki oświatowej decyzje i skutki. Trzeba zatem bawić się ze społeczeństwem w nieskończoność, nieprzewidywalność, nieodpowiedzialność, niereformowalność, niedostrzegalność tego, co chciałoby się, przy nawet najlepszych intencjach, zrealizować. Bez ministra finansów i tak nic z tego nie wyjdzie. Jak powołuje się radę, to trzeba dać jej jakieś plenipotencje, stworzyć warunki do działania większe, niż tylko wręczenie jej członkom powołań na pięknym papierze firmowym. Chyba, że nadal, jak i w poprzednim ustroju, trzeba dopieszczać "swoich" z mocy urzędowych nominacji.
Na stronie MEN czytam:
Z udziałem ministra edukacji narodowej Krystyny Szumilas odbyło się inauguracyjne posiedzenie Rady do Spraw Informatyzacji Edukacji. Podczas dzisiejszego (26 stycznia) spotkania minister Krystyna Szumilas wręczyła akty powołania przewodniczącemu, wiceprzewodniczącej, sekretarzowi i członkom Rady. W posiedzeniu wzięła udział Joanna Berdzik, podsekretarz stanu w MEN. Pięknie i dostojnie, tylko co z tego wynika dla polskiej oświaty? Taka sama Rada została powołana w dn. 17 czerwca 2008 r. przez minister Katarzynę Hall. Przepraszam, nie taka sama, bo miała nieco inną nazwę: Rada do Spraw Edukacji Informatycznej i Medialnej.
Czym różni się jedna rada od drugiej? Nadal przewodniczy jej ta sama osoba - prof. Jan Madey. Zapewne dla dowartościowania kogoś powołano jeszcze wiceprzewodniczącego i sekretarza Rady. Czyżby wyciągnięto wnioski z (nie-)efektywności "pracy" poprzedniej Rady i postanowiono ją zreformować?
Poprzednia Rada liczyła 11 członków (w 2008 r. liczyła 10 osób, a w 2009 poszerzono ten skład zmieniono i poszerzono). Rada z nominacji minister K. Szumilas liczy już 14 członków! Jest zatem zmiana charakterystyczna dla praw Parkinsona. Im więcej rada liczy osób, tym bardziej będzie bezradna. Może o to chodzi?
Dokonajmy zatem dalszej analizy, w świetle której okaże się, że:
- z 11 członków poprzedniej Rady, pozostało w nowym składzie 7 osób, a zatem było dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Kogo nie ma? Nie ma np. profesora Stefana Kwiatkowskiego (pedagoga pracy), a obecnie wiceprzewodniczącego KNP PAN.
- Doszedł m.in. dyrektor podległego MEN Instytutu Badań Edukacyjnych dr hab. Michał Federowicz. Co to za rodzaj doradztwa zewnętrznego, z wnętrza MEN? Jest też nowym członkiem profesor informatyki z Uniwersytetu Warszawskiego - Krzysztof Diks. Mamy też w tym składzie więcej osób z wykształceniem zawodowym magistra lub magistra inżyniera (6:14) w stosunku do poprzedniego składu 5:11.
- Zakres zadań nowej Rady jest prawie ten sam, co oznacza, że można przewidywać powoływanie kolejnych tego typu zespołów do namaszczania spraw różnych. Stwierdziłem, że prawie, a prawie robi różnicę! Poprzednia Rada miała dwa zadania z zakresu proponowania kierunków i tematów...., jedno -inicjowanie działań... i jedno dotyczące wyrażania opinii.
Obecna Rada ma nowe zadanie: - wspieranie Ministra ..., proponowanie kierunków...; wyrażanie opinii i inicjowanie działań. Tak więc jedno z zadań typu: "proponowanie" zostało zastąpione "wspieraniem Ministra". Słusznie. Też jestem za wspieraniem, a nie proponowaniem mimo, iż jedno jest tyle samo warte, co to drugie.
09 lutego 2012
Strajki szkolne i skargi sądowe przeciwko władzom samorządowym aktywizują społeczeństwo obywatelskie
Nikt nie twierdził, że w wolnym kraju będzie łatwo, przyjemnie i bogato. Ks. prof. Józef Tischner pisał o dramacie wolności, trzeba bowiem umieć z niej mądrze i godnie korzystać. Społeczeństwa obywatelskiego nie da się zbudować w ciągu jednego pokolenia. To są długotrwałe, powolne procesy, pełne drobnych postępów, ale i znacznie częstszych porażek, gdyż opór przyzwyczajonych do sprawowania władztwa państwowego nad obywatelami jest znacznie silniejszy.
Na własnej skórze mieszkańcy wsi i miast zaczynają odczuwać, sens lub nonsens dokonanych wyborów samorządowych albo nieuczestniczenia w nich, skoro ci, którzy zostali wójtami, burmistrzami czy marszałkami okazują się w codziennej polityce przeciwnikami wspólnotowego interesu. Skupieni na własnych interesach, korzyściach zapominają, przez kogo zostali do tych ról powołani i komu powinni służyć. Kiedy jednak ich decyzje są jawnie dotkliwe dla mieszkańców, ci zaczynają budzić się ze snu, dostrzegają, że są oszukiwani, wykorzystywani, marginalizowani przez tych, którzy w ich imieniu powinni troszczyć się o wspólne dobro.
To nie jest tak, że wójt czy burmistrz mogą sprzyjać samym sobie lub skrytym interesom łapczywych na majątek publiczny podmiotów, ciesząc się zarazem z posady nabytej w wyniku wyborów. To jest albo dopiero początek ich obywatelskiej służby, albo jej rychły koniec. Nie ma co się dziwić mieszkańcom Bytomia, mających już dość prezydenta Koja, który zlekceważył ich wielotygodniowy protest przeciwko decyzji o podziale Zespołu Szkół Elektryczno-Elektronicznych w Bytomiu i rozdzieleniu 439 uczniów między dwie inne szkoły zawodowe w mieście - Zespół Szkół Mechaniczno-Samochodowych oraz Zespół Szkół Ekonomicznych. Rodzice, którzy nadal okupują szkołę, zapowiadają referendum w sprawie odwołania prezydenta miasta. Decyzja władz miasta jest o tyle zadziwiająca, że szkoła należy do dynamicznie rozwijających się placówek kształcenia zawodowego, skoro w trakcie ostatniego naboru powstało w niej więcej klas niż planowano. Co ważne, dysponuje nowoczesnym sprzętem do nauki zawodu, ma bardzo dobrze wyposażone pracownie, w tym dopiero co otwarte studio fotograficzne. Przygotowuje się w tej szkole techników awioniki, fototechników, techników cyfrowych procesów graficznych oraz specjalistów w zakresie obsługi portów i terminali. Może władze powiedzą mieszkańcom, że chodzi tu nie o oszczędności, tylko o czyjś zarobek? Czyj? Kto ma na tym skorzystać?
Są wreszcie rodzice, którzy wygrywają z wójtem w sądzie administracyjnym, tworząc precedens niezwykle ważny dla opieki nad dojazdem dzieci do szkół w całym kraju! Nareszcie ktoś postanowił dojść prawdy i wyegzekwować od władz to, co wynika nie tylko z litery prawa, ale także odpowiedzialności władz gminy za los dziecka w jego drodze do szkoły, która jest oddalona o 4 km. od jego domu, a nie od miejsca zbiórki! Pisałem o tym kilka lat temu w blogu, powołując się na rozwiązania amerykańskie, gdzie niedopuszczalne jest to, aby dziecko musiało samo pokonywać drogę z domu do odległego od niego przystanku autobusowego (gimbusowego), z którego następnie jest odwożone gimbusem do placówki. W USA dziecko odbierane jest sprzed domu i odwożone do domu, w którym mieszka. Kierowca nie odjedzie, dopóki nie zobaczy, że ktoś z opiekunów czy rodziców jest w domu, a dziecko bezpiecznie przekracza jego próg.
W Polsce jest inaczej, stąd tyle zaginięć dzieci w drodze do szkół lub ze szkoły, tyle palących się świeczek. Czy słota i deszcz, siarczysty mróz lub upalne słońce, tysiące małych i większych dzieci w wieku szkolnym wychodzi z własnych domów, by idąc przez pola, lasy czy wzdłuż niebezpiecznych dróg, dotrzeć nie do szkoły, ale na przystanek, gdzie jeszcze muszą czekać kilkanaście lub kilkadziesiąt minut na szkolny pojazd. W tym czasie wszystko może się wydarzyć. Rodzice skierowali skargę przeciwko wójtowi do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego o to, że odmówił im przyznania uprawnienia wynikającego z mocy prawa - art. 17 ust. 3 w zw. z ust. 2 pkt 2 ustawy o systemie oświaty, zgodnie z którym, gdy droga dziecka z domu do szkoły przekracza 4 km, gmina zobowiązana jest do zapewnienia bezpłatnego transportu i opieki w czasie przewozu do szkoły i z powrotem.
Córka skarżących, która rozpoczęła naukę w gimnazjum w tym roku, jest zabierana gimbusem z przystanku przy innej szkole w oddalonej od jej domu o 2,6 km miejscowości, a nie sprzed domu. Rodzice nie chcą, by pokonywała ona odległość do przystanku autobusowego samodzielnie, narażając się po drodze na różne niebezpieczeństwa. Do tej argumentacji przychylił się WSA (syg III SA/Gd 470/11), którego zdaniem (...) na rozstrzygnięcie sprawy nie mogą mieć ponadto wpływu potencjalne trudności organizacyjne powstałe po stronie gminy, wynikłe z przychylenia się do żądań skarżącej. Obowiązek ustanowiony w ustawie gmina musi spełniać niezależnie od obiektywnych trudności i wielkości posiadanych środków. Rolą gminy jest też takie zorganizowanie dowozów, by nie były uciążliwe dla pozostałych, korzystających z nich dzieci.
(źródła: http://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja/w-bytomiu-nadal-okupuja-szkole,26971.html; http://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja/spod-domu-do-szkoly-gimbusem,28506_0.html)
Na własnej skórze mieszkańcy wsi i miast zaczynają odczuwać, sens lub nonsens dokonanych wyborów samorządowych albo nieuczestniczenia w nich, skoro ci, którzy zostali wójtami, burmistrzami czy marszałkami okazują się w codziennej polityce przeciwnikami wspólnotowego interesu. Skupieni na własnych interesach, korzyściach zapominają, przez kogo zostali do tych ról powołani i komu powinni służyć. Kiedy jednak ich decyzje są jawnie dotkliwe dla mieszkańców, ci zaczynają budzić się ze snu, dostrzegają, że są oszukiwani, wykorzystywani, marginalizowani przez tych, którzy w ich imieniu powinni troszczyć się o wspólne dobro.
To nie jest tak, że wójt czy burmistrz mogą sprzyjać samym sobie lub skrytym interesom łapczywych na majątek publiczny podmiotów, ciesząc się zarazem z posady nabytej w wyniku wyborów. To jest albo dopiero początek ich obywatelskiej służby, albo jej rychły koniec. Nie ma co się dziwić mieszkańcom Bytomia, mających już dość prezydenta Koja, który zlekceważył ich wielotygodniowy protest przeciwko decyzji o podziale Zespołu Szkół Elektryczno-Elektronicznych w Bytomiu i rozdzieleniu 439 uczniów między dwie inne szkoły zawodowe w mieście - Zespół Szkół Mechaniczno-Samochodowych oraz Zespół Szkół Ekonomicznych. Rodzice, którzy nadal okupują szkołę, zapowiadają referendum w sprawie odwołania prezydenta miasta. Decyzja władz miasta jest o tyle zadziwiająca, że szkoła należy do dynamicznie rozwijających się placówek kształcenia zawodowego, skoro w trakcie ostatniego naboru powstało w niej więcej klas niż planowano. Co ważne, dysponuje nowoczesnym sprzętem do nauki zawodu, ma bardzo dobrze wyposażone pracownie, w tym dopiero co otwarte studio fotograficzne. Przygotowuje się w tej szkole techników awioniki, fototechników, techników cyfrowych procesów graficznych oraz specjalistów w zakresie obsługi portów i terminali. Może władze powiedzą mieszkańcom, że chodzi tu nie o oszczędności, tylko o czyjś zarobek? Czyj? Kto ma na tym skorzystać?
Są wreszcie rodzice, którzy wygrywają z wójtem w sądzie administracyjnym, tworząc precedens niezwykle ważny dla opieki nad dojazdem dzieci do szkół w całym kraju! Nareszcie ktoś postanowił dojść prawdy i wyegzekwować od władz to, co wynika nie tylko z litery prawa, ale także odpowiedzialności władz gminy za los dziecka w jego drodze do szkoły, która jest oddalona o 4 km. od jego domu, a nie od miejsca zbiórki! Pisałem o tym kilka lat temu w blogu, powołując się na rozwiązania amerykańskie, gdzie niedopuszczalne jest to, aby dziecko musiało samo pokonywać drogę z domu do odległego od niego przystanku autobusowego (gimbusowego), z którego następnie jest odwożone gimbusem do placówki. W USA dziecko odbierane jest sprzed domu i odwożone do domu, w którym mieszka. Kierowca nie odjedzie, dopóki nie zobaczy, że ktoś z opiekunów czy rodziców jest w domu, a dziecko bezpiecznie przekracza jego próg.
W Polsce jest inaczej, stąd tyle zaginięć dzieci w drodze do szkół lub ze szkoły, tyle palących się świeczek. Czy słota i deszcz, siarczysty mróz lub upalne słońce, tysiące małych i większych dzieci w wieku szkolnym wychodzi z własnych domów, by idąc przez pola, lasy czy wzdłuż niebezpiecznych dróg, dotrzeć nie do szkoły, ale na przystanek, gdzie jeszcze muszą czekać kilkanaście lub kilkadziesiąt minut na szkolny pojazd. W tym czasie wszystko może się wydarzyć. Rodzice skierowali skargę przeciwko wójtowi do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego o to, że odmówił im przyznania uprawnienia wynikającego z mocy prawa - art. 17 ust. 3 w zw. z ust. 2 pkt 2 ustawy o systemie oświaty, zgodnie z którym, gdy droga dziecka z domu do szkoły przekracza 4 km, gmina zobowiązana jest do zapewnienia bezpłatnego transportu i opieki w czasie przewozu do szkoły i z powrotem.
Córka skarżących, która rozpoczęła naukę w gimnazjum w tym roku, jest zabierana gimbusem z przystanku przy innej szkole w oddalonej od jej domu o 2,6 km miejscowości, a nie sprzed domu. Rodzice nie chcą, by pokonywała ona odległość do przystanku autobusowego samodzielnie, narażając się po drodze na różne niebezpieczeństwa. Do tej argumentacji przychylił się WSA (syg III SA/Gd 470/11), którego zdaniem (...) na rozstrzygnięcie sprawy nie mogą mieć ponadto wpływu potencjalne trudności organizacyjne powstałe po stronie gminy, wynikłe z przychylenia się do żądań skarżącej. Obowiązek ustanowiony w ustawie gmina musi spełniać niezależnie od obiektywnych trudności i wielkości posiadanych środków. Rolą gminy jest też takie zorganizowanie dowozów, by nie były uciążliwe dla pozostałych, korzystających z nich dzieci.
(źródła: http://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja/w-bytomiu-nadal-okupuja-szkole,26971.html; http://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja/spod-domu-do-szkoly-gimbusem,28506_0.html)
07 lutego 2012
Szef jako patologiczny kłamca
Przy okazji konferencji naukowej odbyłem dość długą rozmowę z nauczycielem akademickim, który postanowił odejść z wyższej szkoły prywatnej. Przez kilka lat kształcił w niej studentów pedagogiki. Nie zrezygnował z pracy akademickiej dlatego, że jest wypalony zawodowo, złej płacy czy niskiej motywacji do pracy ze studentami zaocznymi. Lubi swoją pracę, jest pasjonatą, wiele włożył w rozwój jakości kształcenia na tym kierunku studiów, a przez studentów był uwielbiany.
Na pytanie, dlaczego zrezygnował i odszedł na własną prośbę, stwierdził - Miałem dość patologicznych relacji z kierownictwem szkoły, a szczególnie z jedną z osób odpowiedzialnych za zarządzanie tą instytucją. To, że zatrudniani w tej szkole nauczyciele i część administracji są niekompetentni, podejmują się realizacji zadań, na których się nie znają, nie mają do nich odpowiednich kwalifikacji, to pryszcz w stosunku do tego, co musiał znosić w relacjach z jedną z osób przełożonych. Tak ją scharakteryzował:
Osobę tą cechowała nieprawdziwość i nieautentyczność postaw oraz zachowań w relacjach z innymi. Czyniła w zarządzaniu szkołą wszystko jakby na pokaz, afiszując się swoimi znajomościami czy szczególnymi relacjami z osobami co najmniej "pół tonu" od niej wyżej. Kiedy popełniała błędy, te stawały się przedmiotem nieustannych rozmów, a nawet plotek wśród pracowników, w obecności których osoba ta demonstratywnie płakała, wpadała w histerię, by szantażować swoje otoczenie. Chciała w ten sposób zobowiązać je do uległości, współczucia i okazywania jej bezwzględnego posłuszeństwa.
W zachowaniach tej osoby uderzał przede wszystkim fałsz, nieprawdziwość, przesada. Potrafiła z banalnej sprawy zrobić „burzę w szklance wody”. Byle głupstwo mogło wywołać w niej niewspółmierną do bodźca reakcję emocjonalną. U takiej osoby płacz, rozpacz, przerażenie, dość łatwo przechodziło w nieopanowaną radość, miłość w nienawiść, a zachwyt wobec kogoś w obrzydzenie do niego. Jako pełniąca funkcję kierowniczą nie znosiła żadnego sprzeciwu, głosu krytyki, chyba że wypowiadał je ktoś, kto sytuował się społecznie wyżej od niej albo od kogo była i nadal jest uzależniona.
Teatralna przesada takiego zwierzchnika była w istocie maską dla otoczenia, gdyż doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że w ten sposób może innymi manipulować, a przy okazji wykorzystywać do własnych celów. Ta osoba tym silniejszą wywierała na innych presję emocjonalną i tym bardziej była wobec nich ekspresyjna, im sama była wewnętrznie przekonana (co wielokrotnie powtarzała mojemu rozmówcy) o słuszności swojego stanowiska. Jej agresja i arogancja wobec innych była tym większa, im mniej dotykała niej samej. Dla niej ważne było to, jak inni ją postrzegali, oceniali, toteż nie koncentrowala swojego wysiłku na pracy, na zaangażowaniu koniecznych sił i wartości, ale na kombinowaniu, jakby tu je można było obejść, jakby tu uzyskać to samo, co mają inni, ale jak najmniejszym kosztem i wysiłkiem.
Jak stwierdził mój rozmówca - wypaliła się przestrzeń do sensownej pracy. Postanowił uwolnić się od osoby o dwoistej osobowości, od kogoś, kto był w jednych sytuacjach jak doktor Jekyll, przyjazny i miły na zewnątrz, a w rzeczywistości, kiedy musiał o cokolwiek prosić, zabiegać dla studentów czy współpracowników - natrafiał na potwora czy wampira typu Mr. Hyde. Zrozumiał, że nie da się pracować w szkole, w której ktoś taki komunikuje otoczeniu, by uwodziło go komplementami, fałszywymi pochlebstwami, byle tylko utrzymać fałszywe, zakłamane mniemanie o sobie.
Niektórzy dają się nabrać na tę pozę, będącą urojonym wyobrażeniem siebie, a sprzedawanym otoczeniu jako rzeczywiste. Wiele osób już wcześniej poznało się na tej schizoidalnej postaci i postanowiło odejść lub nie przedłużać umowy o pracę. Taka osoba może uważać się za świetnego zwierzchnika, troskliwego pracodawcę, kierownika jednostki akademickiej, ale zawsze będzie czuć się pokrzywdzoną czy zdradzoną, jeśli ktokolwiek z jej otoczenia ośmieli się nie podzielać jej punktu widzenia. W sytuacjach trudnych, kryzysowych taki przełożony żyje najczęściej życzeniowymi urojeniami, toteż może mu się wydawać, że jest uwielbiany czy też ma wielu adoratorów, chociaż jest w istocie zupełnie inaczej.
Każdy docierający do takiej osoby sygnał, że ludzie jej nie ufają, że się jej boją, że jej nie lubią, że nawet nią pogardzają, przetworzy na takie dane, które pozwolą jej temu zaprzeczyć. Musi zatem pozbyć się ze swojego otoczenia każdego, kto przeciwstawia się jej, odsłania jej maskę, ujawnia zmienność i fałszywą grę, by móc w otoczeniu jawić się bezpiecznie jako ten dobry, szlachetny dr Jekyll. Sytuacyjnie będzie zaś spychać do podświadomości swoją prawdziwą naturę, by wywierać dobre wrażenie na tych, którzy jeszcze nie poznali się na jej naturze.
Często takie osoby mają poczucie bycia niezrozumianymi przez otoczenie mimo, że – jak im się wydaje - są dla niego kimś wspaniałym. Środowisko to doskonale potrafi wykorzystać i tak schlebiać i ulegać owej osobie, aby wyzyskać ją dla siebie. Nie jest ważne to, że przełożony będzie miał obiektywne powody do niezadowolenia z ich złej pracy lub zaniedbań, gdyż zawsze będzie można mu wmówić, kto go tak naprawdę kocha, wielbi i szanuje. On potrzebuje chociażby namiastek sukcesów, toteż w sytuacjach konfliktowych stanie po stronie tych, którzy go oszukują, koloryzując zbieżny z jego oczekiwaniami świat, niż po stronie tych, których wkład w pracę jest wielokrotnie wyższy, ale są zbyt prawdomówni i wciąż czegoś od niego oczekują (są roszczeniowi, a to jest niemoralne).
Taka osoba musi mieć wokół siebie audytorium posłusznych i pochlebców, którzy podtrzymają w niej potrzebę prowadzenia podwójnej gry. Mimo, że wszyscy się z niej już od dawna śmieją, jej wciąż wydaje się, że ją wielbią. Będzie zatem fałszować sygnały zwrotne płynące z otoczenia, interpretując je na własna modłę. Szef jako patologiczny kłamca, będzie wabił otoczenie, kokietował je, byle tylko zyskać poparcie dla jego zbawienia.
Kiedy kalejdoskop nastrojów szefa staje się dla otoczenia nie do zniesienia, rozpoznając to, usiłuje nad tym panować przez swoich wywiadowców, donosicieli, tzw. drugie ucho. On musi wiedzieć, co inni o nim sądzą, jak go postrzegają, by móc w odpowiednim momencie się ich pozbyć. Oni są zagrożeniem dla jego świata życia, toteż będzie niszczył wszystko, co sam zechce, nie bacząc na negatywne tego skutki, także dla innych. Nic dziwnego, że będzie stwarzał sobą i w związku z sobą atmosferę napięcia, lęku, obaw i niezrozumienia.
Taka osoba musi mieć zawsze kogoś, kim będzie manipulować, bawić się nim, by skłonić do adoracji, usłużności, podtrzymującej mniemanie o własnej wielkości. Ona nigdy nie ma poczucia przyczynienia się do porażki, niepowodzeń czy strat. Wszyscy są temu winni, tylko nie ona, bo przecież ona jest wspaniała, wyjątkowa. W jej hierarchii wartości przeważa idea: „przetrwania za wszelką cenę”, a więc taka, która zawsze będzie godzić w godność drugiego człowieka.
Cóż mogłem powiedzieć mojemu interlokutorowi? Ciesz się wolnością i godnością.
Na pytanie, dlaczego zrezygnował i odszedł na własną prośbę, stwierdził - Miałem dość patologicznych relacji z kierownictwem szkoły, a szczególnie z jedną z osób odpowiedzialnych za zarządzanie tą instytucją. To, że zatrudniani w tej szkole nauczyciele i część administracji są niekompetentni, podejmują się realizacji zadań, na których się nie znają, nie mają do nich odpowiednich kwalifikacji, to pryszcz w stosunku do tego, co musiał znosić w relacjach z jedną z osób przełożonych. Tak ją scharakteryzował:
Osobę tą cechowała nieprawdziwość i nieautentyczność postaw oraz zachowań w relacjach z innymi. Czyniła w zarządzaniu szkołą wszystko jakby na pokaz, afiszując się swoimi znajomościami czy szczególnymi relacjami z osobami co najmniej "pół tonu" od niej wyżej. Kiedy popełniała błędy, te stawały się przedmiotem nieustannych rozmów, a nawet plotek wśród pracowników, w obecności których osoba ta demonstratywnie płakała, wpadała w histerię, by szantażować swoje otoczenie. Chciała w ten sposób zobowiązać je do uległości, współczucia i okazywania jej bezwzględnego posłuszeństwa.
W zachowaniach tej osoby uderzał przede wszystkim fałsz, nieprawdziwość, przesada. Potrafiła z banalnej sprawy zrobić „burzę w szklance wody”. Byle głupstwo mogło wywołać w niej niewspółmierną do bodźca reakcję emocjonalną. U takiej osoby płacz, rozpacz, przerażenie, dość łatwo przechodziło w nieopanowaną radość, miłość w nienawiść, a zachwyt wobec kogoś w obrzydzenie do niego. Jako pełniąca funkcję kierowniczą nie znosiła żadnego sprzeciwu, głosu krytyki, chyba że wypowiadał je ktoś, kto sytuował się społecznie wyżej od niej albo od kogo była i nadal jest uzależniona.
Teatralna przesada takiego zwierzchnika była w istocie maską dla otoczenia, gdyż doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że w ten sposób może innymi manipulować, a przy okazji wykorzystywać do własnych celów. Ta osoba tym silniejszą wywierała na innych presję emocjonalną i tym bardziej była wobec nich ekspresyjna, im sama była wewnętrznie przekonana (co wielokrotnie powtarzała mojemu rozmówcy) o słuszności swojego stanowiska. Jej agresja i arogancja wobec innych była tym większa, im mniej dotykała niej samej. Dla niej ważne było to, jak inni ją postrzegali, oceniali, toteż nie koncentrowala swojego wysiłku na pracy, na zaangażowaniu koniecznych sił i wartości, ale na kombinowaniu, jakby tu je można było obejść, jakby tu uzyskać to samo, co mają inni, ale jak najmniejszym kosztem i wysiłkiem.
Jak stwierdził mój rozmówca - wypaliła się przestrzeń do sensownej pracy. Postanowił uwolnić się od osoby o dwoistej osobowości, od kogoś, kto był w jednych sytuacjach jak doktor Jekyll, przyjazny i miły na zewnątrz, a w rzeczywistości, kiedy musiał o cokolwiek prosić, zabiegać dla studentów czy współpracowników - natrafiał na potwora czy wampira typu Mr. Hyde. Zrozumiał, że nie da się pracować w szkole, w której ktoś taki komunikuje otoczeniu, by uwodziło go komplementami, fałszywymi pochlebstwami, byle tylko utrzymać fałszywe, zakłamane mniemanie o sobie.
Niektórzy dają się nabrać na tę pozę, będącą urojonym wyobrażeniem siebie, a sprzedawanym otoczeniu jako rzeczywiste. Wiele osób już wcześniej poznało się na tej schizoidalnej postaci i postanowiło odejść lub nie przedłużać umowy o pracę. Taka osoba może uważać się za świetnego zwierzchnika, troskliwego pracodawcę, kierownika jednostki akademickiej, ale zawsze będzie czuć się pokrzywdzoną czy zdradzoną, jeśli ktokolwiek z jej otoczenia ośmieli się nie podzielać jej punktu widzenia. W sytuacjach trudnych, kryzysowych taki przełożony żyje najczęściej życzeniowymi urojeniami, toteż może mu się wydawać, że jest uwielbiany czy też ma wielu adoratorów, chociaż jest w istocie zupełnie inaczej.
Każdy docierający do takiej osoby sygnał, że ludzie jej nie ufają, że się jej boją, że jej nie lubią, że nawet nią pogardzają, przetworzy na takie dane, które pozwolą jej temu zaprzeczyć. Musi zatem pozbyć się ze swojego otoczenia każdego, kto przeciwstawia się jej, odsłania jej maskę, ujawnia zmienność i fałszywą grę, by móc w otoczeniu jawić się bezpiecznie jako ten dobry, szlachetny dr Jekyll. Sytuacyjnie będzie zaś spychać do podświadomości swoją prawdziwą naturę, by wywierać dobre wrażenie na tych, którzy jeszcze nie poznali się na jej naturze.
Często takie osoby mają poczucie bycia niezrozumianymi przez otoczenie mimo, że – jak im się wydaje - są dla niego kimś wspaniałym. Środowisko to doskonale potrafi wykorzystać i tak schlebiać i ulegać owej osobie, aby wyzyskać ją dla siebie. Nie jest ważne to, że przełożony będzie miał obiektywne powody do niezadowolenia z ich złej pracy lub zaniedbań, gdyż zawsze będzie można mu wmówić, kto go tak naprawdę kocha, wielbi i szanuje. On potrzebuje chociażby namiastek sukcesów, toteż w sytuacjach konfliktowych stanie po stronie tych, którzy go oszukują, koloryzując zbieżny z jego oczekiwaniami świat, niż po stronie tych, których wkład w pracę jest wielokrotnie wyższy, ale są zbyt prawdomówni i wciąż czegoś od niego oczekują (są roszczeniowi, a to jest niemoralne).
Taka osoba musi mieć wokół siebie audytorium posłusznych i pochlebców, którzy podtrzymają w niej potrzebę prowadzenia podwójnej gry. Mimo, że wszyscy się z niej już od dawna śmieją, jej wciąż wydaje się, że ją wielbią. Będzie zatem fałszować sygnały zwrotne płynące z otoczenia, interpretując je na własna modłę. Szef jako patologiczny kłamca, będzie wabił otoczenie, kokietował je, byle tylko zyskać poparcie dla jego zbawienia.
Kiedy kalejdoskop nastrojów szefa staje się dla otoczenia nie do zniesienia, rozpoznając to, usiłuje nad tym panować przez swoich wywiadowców, donosicieli, tzw. drugie ucho. On musi wiedzieć, co inni o nim sądzą, jak go postrzegają, by móc w odpowiednim momencie się ich pozbyć. Oni są zagrożeniem dla jego świata życia, toteż będzie niszczył wszystko, co sam zechce, nie bacząc na negatywne tego skutki, także dla innych. Nic dziwnego, że będzie stwarzał sobą i w związku z sobą atmosferę napięcia, lęku, obaw i niezrozumienia.
Taka osoba musi mieć zawsze kogoś, kim będzie manipulować, bawić się nim, by skłonić do adoracji, usłużności, podtrzymującej mniemanie o własnej wielkości. Ona nigdy nie ma poczucia przyczynienia się do porażki, niepowodzeń czy strat. Wszyscy są temu winni, tylko nie ona, bo przecież ona jest wspaniała, wyjątkowa. W jej hierarchii wartości przeważa idea: „przetrwania za wszelką cenę”, a więc taka, która zawsze będzie godzić w godność drugiego człowieka.
Cóż mogłem powiedzieć mojemu interlokutorowi? Ciesz się wolnością i godnością.
Subskrybuj:
Posty (Atom)