22 stycznia 2012
Jakie badania, takie wyzwania
Nie jest tajemnicą poliszynela to, że Kraków stał się stolicą ekspertyz na temat szkolnictwa wyższego i oświaty. Jedna goni drugą, a prym wiodą pracownicy innych dyscyplin naukowych, niż pedagogika. Pedagodzy wcale nie milczą, gdyż poważny głos w sprawie zmian w szkolnictwie wyższym zabrali naukowcy skupieni wokół prof. Mirosława J. Szymańskiego z Uniwersytetu Pedagogicznego, o czym pisałem już nieco wcześniej. Teraz głos zabierają ekonomiści, przedstawiciele nauk o zarządzaniu, psycholodzy i socjolodzy.
Nawet ucieszyłem się z tego powodu, bo pomyślałem, że nic tak dobrze nie robi nauce, jak konkurencja. Miałem przy tej okazji nadzieję, że sam nauczę się czegoś nowego, spojrzę na pewne procesy z innej strony. No i wreszcie doświadczę wyników badań, które powinny być efektem nauki przez N, skoro tak najczęściej są definiowane wspomniane powyżej dyscypliny. Szybko jednak okazało się, że jest inaczej. Prawdopodobnie dlatego, że zawodnicy tej "rywalizacji" startują w zupełnie innej wadze. Co sięgnę po jakąś książkę, to oczom własnym nie wierzę, że można traktować społeczność akademicką jak uczniów liceum, którym w ramach fakultetu oferuje się banalną wiedzę na temat spraw ważnych, chociaż im dotychczas niedostępnych.
Zajrzyjmy do książki pt. Wyzwania zarządzania jakością w szkołach wyższych" pod redakcją Tadeusza Wawaka (Wyd. UJ 2011), której jakość edycji jest niewspółmierna do zawartości, na rzecz oficyny, a nie autorów. Zastanawiam się, komu i po co wydaje się zbiory rozpraw, których treść powinna łączyć i zobowiązywać do przedstawienia odpowiedzi na pytanie: jakież to wyzwania czekają szkoły wyższe, by możliwe w nich było zarządzanie jakością, skoro i tak każdy pisze, co chce i oczym chce? Otóż to, nawet niezorientowana w problematyce osoba zapyta, o zarządzanie czym chodzi tu autorom tego tomu? Zarządzanie jakością samo w sobie może być co najwyżej procesem, działaniem czy zbiorem procedur, które jednak muszą mieć swój przedmiot. A tu NIC! Propaganda.
Czytam we wstępie dziekana Wydziału Zarządzania i Komunikacji Społecznej UJ, że niniejsza publikacja jest prezentacją wątków dyskusji dotyczącej wdrażania w szkołach wyższych idei polityki projakościowej. Można w tym widzieć efekt utraty wiary w misyjny charakter szkół wyższych jako bastionów poszukiwaczy prawdy i orędowników myśłi racjonalnej i krytycznej. Można także uznać, że jest to rezultat szerszych zmian kulturowych, które na fali komercjalizacji kolejnych obszarów życia społecznego doprowadziły do "urynkowienia" szkół wyższych z wszelkimi tej sytuacji dobrodziejstwami i mankamentami. Skoro zaś mówi się już o "świadczeniu usług edukacyjnych", to należy zadbać o jakość "produktu"" (s. 13)
Zrozumiałem. Rzecz będzie dotyczyć zarządzania jakością "produktu", bo uniwersytety i akademie czy politechniki nie mają już dążyć do prawdy, tylko muszą wdrażać ideę projakościowych zmian w systemie organizowania działalności dydaktycznej i naukowej. Nie wiem, jak można odchodząc od misji poszukiwania prawdy zapewnić projakościowy "wyrób", ale rozumiem, że jak ktoś określi jego parametry, a więc ktoś, kto już tę prawdę posiadł, to trzeba będzie czynić wszystko zgodnie z procedurami, by ją odnaleźć i zgodnie z wzorcem "wyprodukować". Uprzedzam, że mimo zapowiedzi, nigdzie w tej książce nie znajdziemy odpowiedzi na pytanie, jak bez misji i bez metodologii badań adekwatnej dla danej dyscypliny naukowej odnaleźć w naukowy i projakościowy sposób prawdę? A po co jej szukać? A kogo ona obchodzi?
Zajrzałem zatem do rozdziału: Bariery komunikacyjne na uczelni akademickiej oraz sposoby ich pokonywania, by dowiedzieć się, co decyduje o tym, że między zarządzającym a zarządzanym pojawiają się zakłócenia i błędy komunikacyjne, osłabiające jakość działalności naukowej, dydaktycznej i organizacyjnej? Odpowiedź jest tu banalna, a jakże odkrywcza: niewłaściwy przekaz i odbiór informacji. Jeśli zarządzający i zarządzani nie posiadają umiejętności komunikacyjnych, nie szanują się i nie potrafią ze sobą współpracować, to dynamika relacji interpersonalnych między nimi jest negatywna. I to trzeba kończyć studia z psychologii, żeby sformułować tak poważne wyzwanie projakościowe dla szkolnictwa wyższego?
To analizuję sytuację, jakiej doświadczałem w jednej z wyższych szkół prywatnych. Nadawcą informacji adresowanych do zespołu naukowców była jedna osoba bez wykształcenia wyższego, dwie z wykształceniem wyższym, ale nie mającym nic wspólnego z naukami humanistycznymi, a z pedagogiką w szczególności, a to one zarządzały tak zwaną jakością, kiedy usiłowały podważać znaczenie problemów naukowych i zakresu planowanych przez nauczycieli akademickich zadań badawczych oraz koszty w ramach składanych wniosków o ich sfinansowanie?
Pani Aneta Kisiel - autorka tego banalnego tekstu z psychologii społecznej, pisze, że w takiej sytuacji bariery wewnętrzne leżą po stronie nadawcy informacji (zatem - albo zarządzającego szkoła, albo naukowców, kiedy wspólnie muszą coś uzgodnić):
- "niezrozumiała terminologia, trudna dla odbiorcy". Trzeba by zarządzającym jak krowie na granicy powiedzieć, na czym polega problem badawczy, jakiego rodzaju wysiłku wymaga realizacja zadań badawczych, dlaczego konieczny jest udział w konferencji czy szkoleniu itd., itd. Jak nie mają kapitału umysłowego, i tak nie zrozumieją, więc co nam po wiedzy na ten temat? Bariera wraz ze świadomością tego stanu rzeczy nie zniknie. Jak ignorant zarządza, to musi być bylejakość;
- brak spójności między mową niewerbalną a werbalną. Racja. Jak taki naukowiec wysłucha niemerytorycznego bełkotu niefachowców, to powinien przynajmniej udawać, że jest pełen podziwu dla ich "kompetencji", a wówczas nie będzie zakłóceń komunikacyjnych. Tylko co z tego? Ma zrezygnować z kryteriów naukowych na rzecz konformizmu?
- niedostosowanie tempa wypowiedzi do zdolności poznawczych odbiorcy oraz jego wiedzy z zakresu omawianego tematu. Istotnie, jak taki naukowiec w stopniu doktora ma przekonać do swoich racji gościa, który wykłada na politechnice, ale kafelki w WC? Nawet, gdyby mu powtarzał wolno, to i tak gościu nie będzie w stanie niczego połapać, a jego gościówa tym bardziej.
- monotonny tembr głosu powodujący znużenie i irytację słuchaczy. Co z tego, że zarządzający nie ma monotonnego tembru głosu, skoro i tak gada od rzeczy?
- chęć dominacji w relacjach, lekceważenie autonomicznej opinii odbiorcy lub traktowanie go lekceważąco. Ooo... to jest to! Zgadzam się w całej rozciągłości, że jeśli zarządzający lekceważy autonomiczną, a to znaczy kompetentną opinię naukowca i nie rozumie jego stanowiska, to musi dojść do barier komunikacyjnych, a te w istocie będą rzutować na brak jakości zarządzania w szkole wyższej. Co jednak zrobić, kiedy wieloma szkołami wyższymi lub jednostkami organizacyjnymi w tych szkołach zarządzają osoby, które mogłyby, co najwyżej sprzedawać zieloną pietruszkę na rynku (z całym szacunkiem dla jej sprzedawców)? Jaki gość, taka jakość.