Kandydat do awansu naukowego z pedagogiki
przedłożył do oceny "wybitne" osiągnięcia, m.in.: jakąś recenzję, dwustronicowe
wprowadzenie do pracy zbiorowej czy pięciostronicowe wspomnienie o zmarłym
profesorze. Są też w tym zbiorze artykuły, najczęściej współautorskie w periodyku wydawanym
przez własną uczelnię oraz artykuły wydane w
pismach spoza wykazu Ministra Nauki. Jeden z centralnych uniwersytetów w kraju, a jego profesor aplikuje o awans z dorobkiem, który nie najlepiej świadczy o jego kompetencjach naukowych.
Recenzent przedłożonych do oceny "osiągnięć" zwraca uwagę na
kilkunastostronicowe autoplagiaty w tzw. monografiach zbiorowych czy w
artykułach w innych czasopismach. Oczywiście, nikt nie miałby o to pretensji,
bo w końcu każdy może publikować, nawet to samo, w różnych rozprawach. Ważne,
by w sytuacji aplikowania o awans naukowy nie przedkładać ich jako odrębne
osiągnięcie naukowe, gdyż traktowane jest to jako autoplagiat, czyli sztuczne powiększanie ("rozdmuchiwanie") własnego
"dorobku". Uniwersytecki profesor jednak tego nie rozumie. Miał takie wzory?
Dostrzega jednak ten fakt recenzent w
postępowaniu o nadanie tytułu profesora. Irytuje go to, że we wklejaniu tych
samych tekstów do innych rozpraw ów uczelniany profesor nawet nie zmienił
śródtytułów. A co tam... . Recenzent wniosku jest jednak wyrozumiały z nieco
innego punktu widzenia. Stwierdza bowiem, że zrozumiałe jest powtarzanie w
kolejnych pracach danego autora wcześniej opublikowanych wątków ze względów
merytorycznych. Jednak chciałby, żeby czytelnicy byli o tym informowani. Ja
byłbym bardziej liberalny. Niech nawet nie informuje, tylko nie czyni z tych
tekstów rzekomo odrębnych osiągnięć naukowych, by wykazać, jak są one
"bogate".
Nie wszyscy recenzenci mają zastrzeżenia do
niefrasobliwego formułowania sądów przez autora tekstów, ich banalności,
niepoprawności terminologicznej, prowadzenia analiz bez logiki, mylenia celu
badań z pytaniami badawczymi, nietrafności dobieranych źródeł, nie doszukali się w monografiach systematyczności wywodu itp. Kiedy dochodzi do
oceny tzw. "książki profesorskiej" ci rzetelni są już załamani. Piszą, że autor bazował na paradygmacie badań jakościowych, ale niewiele zrozumiał z
przekładów literatury obcej na ten temat, skoro przeprowadził wywiady z
niewielką liczbą badanych ("kula śnieżna") doszukując się w ich wypowiedziach odpowiedzi na
pytanie zależnościowe. Nie wyprowadził z uzyskanych treści żadnej teorii, tym bardziej - ugruntowanej, a
powinien.
Badanie ponoć było w paradygmacie
interpretatywnym z akcentem na indukcję analityczną (sic!). Recenzent nie
doszukał się tej indukcji, ale też nie dał się nabrać na ten termin, podobnie
jak nie dał sobie wcisnąć przeświadczenia autora, że częściowo analiza wywiadów
ma charakter autoetnograficzny. To, że nie poradził sobie z tym paradygmatem,
nie zostało dostrzeżone przez niektórych recenzentów w tym
postępowaniu.
Co z tego, że recenzenci będący rzeczywiście
wybitnymi metodologami badań w naukach społecznych, stwierdzają, że książka
profesorska jest na żenującym poziomie, charakteryzując się prymitywizmem
metodologicznym?! Tytuł mu się należy, bo jest "swój".
Problem polega na tym, że pozostali
recenzenci w ogóle nie dokonali oceny merytorycznej i metodologicznej prac kandydata do tytułu profesora. Nie ma się co dziwić, że jest on rozczarowany,
bo przecież w nauce nie są ważne jego zdaniem argumenty merytoryczne i
metodologiczne, tylko ... konkluzje po banalnych, powierzchownych recenzjach
pozostałych osób, ba, profesorów tytularnych. To chyba jest idea zrównoważonego niedorozwoju?
Muszę zaproponować profesorowi
Krzysztofowi Rubasze z UMK w Toruniu, by sekcja przy Komitecie Nauk
Pedagogicznych PAN zajęła się wreszcie treścią recenzji rozpraw z
pedagogiki na poziomie wydawniczym i awansowym, skoro metodologiczne standardy
są nieprzestrzegane przez część kadr naukowych. Niech zaistnieje wreszcie punk-pedagogika obnażająca żenadę!