08 grudnia 2024

Seminarium sobie a pseudonauka sobie

 



        

Kandydat do awansu naukowego z pedagogiki przedłożył do oceny "wybitne" osiągnięcia, m.in.: jakąś recenzję, dwustronicowe wprowadzenie do pracy zbiorowej czy pięciostronicowe wspomnienie o zmarłym profesorze. Są też w tym zbiorze artykuły, najczęściej współautorskie w periodyku wydawanym przez własną uczelnię oraz artykuły wydane w pismach spoza wykazu Ministra Nauki. Jeden z centralnych uniwersytetów  w kraju, a jego profesor aplikuje o awans z dorobkiem, który nie najlepiej świadczy o jego kompetencjach naukowych.  

 

Recenzent przedłożonych do oceny "osiągnięć" zwraca uwagę na kilkunastostronicowe autoplagiaty w tzw. monografiach zbiorowych czy w artykułach w innych czasopismach. Oczywiście, nikt nie miałby o to pretensji, bo w końcu każdy może publikować, nawet to samo, w różnych rozprawach. Ważne, by w sytuacji aplikowania o awans naukowy nie przedkładać ich jako odrębne osiągnięcie naukowe, gdyż traktowane jest to jako autoplagiat, czyli sztuczne powiększanie ("rozdmuchiwanie") własnego "dorobku". Uniwersytecki profesor jednak tego nie rozumie. Miał takie wzory? 

 

Dostrzega jednak ten fakt recenzent w postępowaniu o nadanie tytułu profesora. Irytuje go to, że we wklejaniu tych samych tekstów do innych rozpraw ów uczelniany profesor nawet nie zmienił śródtytułów. A co tam... . Recenzent wniosku jest jednak wyrozumiały z nieco innego punktu widzenia. Stwierdza bowiem, że zrozumiałe jest powtarzanie w kolejnych pracach danego autora wcześniej opublikowanych wątków ze względów merytorycznych. Jednak chciałby, żeby czytelnicy byli o tym informowani. Ja byłbym bardziej liberalny. Niech nawet nie informuje, tylko nie czyni z tych tekstów rzekomo odrębnych osiągnięć naukowych, by wykazać, jak są one "bogate". 

 

Nie wszyscy recenzenci mają zastrzeżenia do niefrasobliwego formułowania sądów przez autora tekstów, ich banalności, niepoprawności terminologicznej, prowadzenia analiz bez logiki, mylenia celu badań z pytaniami badawczymi, nietrafności dobieranych źródeł, nie doszukali się w monografiach systematyczności wywodu itp. Kiedy dochodzi do oceny tzw. "książki profesorskiej" ci rzetelni są już załamani. Piszą, że autor bazował na paradygmacie badań jakościowych, ale niewiele zrozumiał z przekładów literatury obcej na ten temat, skoro przeprowadził wywiady z niewielką liczbą badanych  ("kula śnieżna") doszukując się w ich wypowiedziach odpowiedzi na pytanie zależnościowe. Nie wyprowadził z uzyskanych treści żadnej teorii, tym bardziej - ugruntowanej, a powinien.  

 

Badanie ponoć było w paradygmacie interpretatywnym z akcentem na indukcję analityczną (sic!). Recenzent nie doszukał się tej indukcji, ale też nie dał się nabrać na ten termin, podobnie jak nie dał sobie wcisnąć przeświadczenia autora, że częściowo analiza wywiadów ma charakter autoetnograficzny. To, że nie poradził sobie z tym paradygmatem, nie zostało dostrzeżone przez niektórych recenzentów w tym postępowaniu.  

 

Co z tego, że recenzenci będący rzeczywiście wybitnymi metodologami badań w naukach społecznych, stwierdzają, że książka profesorska jest  na żenującym poziomie, charakteryzując się prymitywizmem metodologicznym?! Tytuł mu się należy, bo jest "swój".

 

Problem polega na tym, że pozostali recenzenci w ogóle nie dokonali oceny merytorycznej i metodologicznej prac kandydata do tytułu profesora. Nie ma się co dziwić, że jest on rozczarowany, bo przecież w nauce nie są ważne jego zdaniem argumenty merytoryczne i metodologiczne, tylko ... konkluzje po banalnych, powierzchownych recenzjach pozostałych osób, ba, profesorów tytularnych. To chyba jest idea zrównoważonego niedorozwoju?     

Muszę zaproponować profesorowi Krzysztofowi Rubasze z UMK w Toruniu, by sekcja przy Komitecie Nauk Pedagogicznych PAN zajęła się wreszcie treścią recenzji rozpraw z pedagogiki na poziomie wydawniczym i awansowym, skoro metodologiczne standardy są nieprzestrzegane przez część kadr naukowych. Niech zaistnieje wreszcie punk-pedagogika obnażająca żenadę!