Niektórzy
twierdzą, że są w bardzo trudnej sytuacji, kiedy przewodniczący rady dyscyplin
naukowych i ich członkowie w uniwersytetach czy na politechnikach pozaprawnie
sprzyjają tym, którym nie powinni, bo nie uzyskali pozytywnych recenzji. Jak się okazuje nawet w jednym z badawczych uniwersytetów "koszula habilitanta" okazała się "bliższa ciału rady dyscypliny".
Przewodniczący/-a rady dyscypliny naukowej był(a)by
oburzony/-a, gdyby podważyć jego/-j negatywną w konkluzji recenzję wniosku o
nadanie komuś stopnia czy tytułu naukowego, ale ,,jak w grę wchodzi sprawa
kolegi/koleżanki, współpracownika z własnej jednostki, to bezczelnie włącza się taki/-a
profesor do procesu podważania wiarygodności co najmniej dwóch recenzji negatywnych wniosku habilitacyjnego!
W sytuacji, gdy wpływają do organu negatywne recenzje "osiągnięć " habilitacyjnych kandydata/-ki, rada dyscypliny powinna podjąć uchwałę o odmowie nadania stopnia naukowego doktora habilitowanego.
Nie ma tu nad czym deliberować, kombinować. Poruszony negatywnymi recenzjami może przecież odwołać się do RDN, jeśli ma ku temu powód. Jednak, niektórym profesor(k)om wydaje się, że ich prawo nie obowiązuje. No, ale taki mamy klimat w kraju.
Pojawia się zatem precedens, bo oto jedna z takich rad podjęła uchwałę, by to RDN rozpatrzyła pozaprawną polemikę habilitanta z treścią co najmniej dwóch negatywnych w konkluzji recenzji (sic!).
Negatywnie
ocenione publikacje habilitanta stają się powodem do ubierania się przez
niego/nią - wraz z wsparciem takiej rady dyscypliny - w togę recenzenta
recenzentów! Fantastycznie! Ciekawe, czy członkowie tej rady życzyliby sobie podobnego postępowania wobec ich opinii, gdyby to dotyczyło wystawionych przez nich recenzji negatywnych habilitantowi spoza ich jednostki?
Do
tego już doszło, że w nauce przestają się liczyć merytoryczne argumenty, tylko
szuka się wszelkich możliwości, by je podważyć, najlepiej deprecjonując
recenzentów. Profesor/-ka jednego z centralnych uniwersytetów w kraju nie miał/-a
najmniejszego oporu, by włączyć się do tak nieuczciwej manipulacji, co tylko
daje środowisku do zrozumienia, że w postępowaniu o nadanie stopnia naukowego
nie liczą się względy naukowe.
Ważne jest to, w czyim interesie podejmuje się obrony kogoś, kto w świetle treści recenzji nie tylko na nią nie zasługuje, ale jeszcze usiłuje wywrzeć pozorną presję na swoich zwierzchników, z pełną świadomością ich życzliwości, by wbrew obowiązującym w nauce standardom i prawu, zachęcić ich do działań podważających kulturę universitas.
Nie po raz pierwszy okazuje się, że w pedagogice odgrywa istotną
rolę "moralność Kalego".
Proponuję
zatem, by habilitanci zamieścili w sieci ankietę, kto jest za tym, by nadać im
stopień doktora habilitowanego. Taki plebiscyt będzie nie tylko prostym rozwiązaniem, ale i
redukującym koszty publicznych instytucji. Po co jacyś profesorowie mają czytać ich
rozprawy? Po co mają uzasadniać zawarte w nich błędy czy zalety? Nie byłoby
lepiej nadawać stopnie każdemu, kto ma takie pragnienie? Będzie tanio,
bezkosztowo i populistycznie.
No i nasi profesorowie nie będą musieli troszczyć się o poziom nauki, gdyż wystarczy, że załatwią awans swojej koleżance czy koledze za pomocą takiego sondażu. Co za różnica?! Prawda? Mamy takie sms-owe sondaże na nauczyciela danego miasta.
Teraz rozumiem, dlaczego lewica usunęła z wykazu lektur szkolnych "W pustyni i w puszczy" Henryka Sienkiewicza. Uniwersytecka obłuda ma się całkiem dobrze.