15 września 2021

Pedagogika jako "bon mot"

 


(źródło

Nie wiem, czy ktoś już ustalił, ile razy i w jakim kontekście PEDAGOGIKA stała się idealną kategorią we współczesnej nowomowie? Już nawet nie dociekam powodu tego stanu rzeczy. Mam nadzieję, że ktoś podejmie badania naukowe na temat "Pedagogika jako bon mot w dyskursie politycznym".  

Pedagogika jako pseudometafora, jedno z nowych określeń w debatach politycznych, trafiła już do literatury z językoznawstwa. Jej bowiem poświęcił odpowiedni fragment asystent Wisławy Szymborskiej, literaturoznawca, naukowiec i pisarz - prof. UJ Michał Rusinek w napisanej z Katarzyną Kłosińską książce pt. Dobra zmiana. Czyli jak się rządzi światem za pomocą słów.  

   Elity polityczne władzy i opozycji rozbudowują system bon motów, dzięki którym mogą wzajemnie się zwalczać. Nikt nie powie socjologia wstydu czy psychologia hańby, bo jakoś nie chce się wierzyć w to, że lud chwyci przynętę. Mechanizmy kłamstwa stosowanego na użytek władzy czy opozycji w każdym ustroju politycznym odsłania nowomowa, za pomocą której wprowadza się w błąd opinię publiczną, by odwrócić jej uwagę od faktycznych źródeł patologii. Przy tej okazji skierowuje się uwagę na ważność norm moralnych i kryteriów poprawnego myślenia, których samemu się nie przestrzega.

Tak oto pedagogika trafiła na "salony" wielkiej polityki, ale nie jako wiedza naukowa i praktyczna, którą można wykorzystać do naprawy edukacji i tym samym Rzeczpospolitej (bo takie będą Rzeczypospolite, jakie młodzieży chowanie), ale jako idealna kalka językowa do wmawiania coraz mniej zorientowanemu w polityce społeczeństwu rzekomej obecności pedagogiki jako czyjegoś narzędzia (władzy, opozycji, postawy). 

Być może celem autorów tego zabiegu jest unieważnienie samej pedagogiki, z czym spotkało się pokolenie dorosłych czasów PRL. Na przełomie lat 60. i 70. XX w. pedagogika została usunięta ze szkół wyższych jako dyscyplina naukowa i kierunek kształcenia. Po dziś nie jest obecna w Polskiej Akademii Nauk, bo przecież nie może o jej statusie świadczyć przyzwolenie na działalność komitetu naukowego, który ma zupełnie inne funkcje i zadania niż naukowe instytuty PAN.

Wspomniani powyżej autorzy książki o "dobrej zmianie" w kontekście politycznej manipulacji sytuują pedagogikę, jako PEDAGOGIKĘ WSTYDU. Jest nią (...) określenie nieuzasadnionego przyznawania się przez Polaków do stosowania przemocy wobec innych, co narusza poczucie godności narodowej i osłabia duchową wyższość nad innymi narodami. Mamy tu do czynienia ze zwrotem, który pochodzi ze słownika propagandy, a zatem jest przykładem nowomowy politycznej, charakterystycznym dla każdej formacji sprawującej władzę. 

PiS nie jest tutaj wyjątkiem. W przypadku Zjednoczonej Prawicy pedagogika wstydu ma wzmacniać zakres kontrrewolucji nie tylko społecznej, kulturowej, ale także oświatowej, tak żeby odciąć obecne środowisko edukacyjne od swoich poprzedników, którzy też mieli swoje figury retoryczne zgodne z ideologią partii władzy. 

Używając tej frazesologii (bo tak nazywam to zjawisko) przedstawiciele władzy starają się osobom przeciwstawnym ideologicznie czy światopoglądowo odebrać prawo do własnych poglądów poprzez ich stygmatyzowanie. Nie chodzi tutaj o działania restrykcyjne, które w państwie totalitarnym oczywiście miałyby miejsce, ale o wywołanie uczucia – wstydźcie się wszyscy wy, którzy nie popieracie obecnej władzy i zmian przez nią wprowadzanych. I to jest paradoks. Bo w wyniku takiego zabiegu nowomowy ci, którzy występują de facto przeciwko pedagogice minionej władzy, sami robią dokładnie to samo. 

Natrafiłem na jeszcze inne pedagogiczne bon moty: 

1) Zbigniew Nosowski łączy PEDAGOGIKĘ SUMIENIA z pogromem kieleckim (sic!).  Skoro bowiem - jak twierdzi - Kielce były dla wielu Żydów oczywistym symbolem polskiej nienawiści - to teraz trzeba w ramach zadośćuczynienia upomnieć się o poruszenie ludzkich sumień, a do tego najlepiej nadaje się nie psychologia, psychoterapia, historia polityczna czy nawet politologia, ale właśnie pedagogika. Tymczasem obecnie – dzięki olbrzymiemu kilkunastoletniemu wysiłkowi wykonanemu w tym mieście – Kielce stały się dla tychże Żydów albo ich potomków miejscem przyjaznym, życzliwym, w którym mogą odnaleźć przyjaciół. 

 

2) Filozof kultury i psychoterapeuta Andrzej Leder wprowadził w obieg kolejną manipulację pojęciem pedagogika przypisując je do reform Leszka Balcerowicza. Tak oto mamy "PEDAGOGIKĘ BALCEROWICZOWSKĄ". Gdyby kolejni autorzy chcieli wykorzystać nazwę tej dyscypliny naukowej do innych premierów, wicepremierów, ministrów i ich zastępców, to mielibyśmy pokaźny zbiór nieco różniących się "bon motów".  

Tymczasem możemy przeczytać, że polityka prawicy jest w istocie "pośmiertnym zwycięstwem balcerowiczowskiej pedagogiki lat 90.". O ile jednak dobrze pamiętam, to ten znakomity ekonomista, który przeprowadził nasz kraj z gospodarki centralnie sterowanej do opartej na mechanizmach wolnego rynku, nie powoływał się w swoich publikacjach na pedagogikę. Musiałby bowiem najpierw zaprzeczyć tej, której był wyznawcą w okresie PRL, a wiem, że nie był. 

 3) W pozytywnym znaczeniu ujął metaforycznie pedagogikę minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek, uzasadniając konieczność uzupełnienia dotychczasowego kanonu lektur szkolnych, a miał na uwadze pierwsze dwudziestolecie XXI w. Powiedział bowiem w wywiadzie dla jednego z portali: 

(...) żeby nadrobić te dwie dekady straconego czasu, w którym karmieni byliśmy pedagogiką wstydu zamiast dumy, która powinna nas charakteryzować. Jesteśmy narodem, który w największym stopniu sprzeciwiał się totalitaryzmom XX wieku – i temu komunistycznemu i temu nazistowskiemu narodowemu socjalizmowi – obydwa wyrastające z marksizmu. 

Podchwycił to Patryk Obarski wprowadzając do swojego artykułu na temat zmian w kanonie lektur śródtytuł: Pedagogika dumy w nowej liście lektur szkolnych.  

4) Politolog dr hab. Marek Migalski wprowadził do przestrzeni publicznej w dn. 1 sierpnia kategorię PEDAGOGIKI GŁUPOTY I FAŁSZERSTWA. Sądziłem, że napisze o koleżankach i kolegach ze swojego uniwersytetu, którzy przedkładali Ministerstwu Nauki i Szkolnictwa Wyższego dyplomy docentów słowackich uzyskane na podstawie obronionych w kraju prac doktorskich. 

On jednak użył pedagogiką nasyconego bon motu do wyrażenia swojego negatywnego stosunku wobec dzisiejszych mitotwórców, którzy (...) zarażają umysły młodych ludzi kłamstwami, niczym nie uzasadnionymi tezami, historyczną głupotą i geopolitycznymi idiotyzmami. 

Wykorzystują PW44 do szerzenia dziecięcej wizji rzeczywistości, w której obryzganie wszystkich wokół własną krwią jest najlepszą metodą politycznej walki o interesy. Dlatego potrzebne jest im kłamstwo o znaczeniu tamtej masakry dla odzyskania przez Polskę niepodległości. W ten sposób formują kolejne pokolenia politycznych analfabetów, którzy za dobrą monetę przyjmą te mity.


Proponuję publicystom i politykom jeszcze takie bon moty, jak: 

pedagogika inwigilacji

pedagogika zdrady 

pedagogika korupcji

pedagogika katastrof  

pedagogika cynizmu 

pedagogika  rozstania

pedagogika zaborcza 

pedagogika respiracyjna 

pedagogika zazdrości

pedagogika powtórzeń 

pedagogika zemsty

pedagogika solidarności

pedagogika rywalizacji

pedagogika upadku

pedagogika rozczarowań 

pedagogika granic 

pedagogika exitu 

pedagogika wyborcza ... itd.itd....

 

 

14 września 2021

RODZICE! CZYJE SĄ WASZE DZIECI?

 



 

Dyrektor jednej ze szkół publicznych w Krakowie wzywa do siebie rodziców, by wyspowiadali się jemu, z jakiego powodu ich dziecko nie zostało zapisane na lekcje religii. Nikt bardziej nie zaszkodzi religii, jak właśnie taki "święty". 

Drodzy Rodzice! Gdyby się przydarzyło takie postęowanie innym dyrektorom, to zadajcie sobie najpierw paradoksalne pytanie: CZYJE SĄ WASZE DZIECI? 

Żaden dyrektor nie ma prawa wzywać rodziców do szkoły w tej czy innej sprawie, która dotyczy uczęszczania lub nieuczęszczania na zajęcia fakultatywne. Jeśli to czyni, to narusza prawo oświatowe. Rodzice i ich dzieci nie są własnością szkoły, a tym bardziej jej dyrektora/dyrektorki. 

Na miejscu rodziców podjąłbym działania na rzecz powołania Rady Szkoły, bo tylko ten organ ma prawo do  m.in. oceny pracy dyrektora szkoły publicznej. Żadna rada rodziców nie dysponuje takim uprawnieniem. Korzystajcie zatem z prawa i w sytuacji różnych patologii, urzędowej opresji należy wszcząć postępowanie wyjaśniające i egzekwujące od dyrektora prawo. Jeśli je narusza, to rada szkoły wnioskuje do organu prowadzącego o ocenę jego pracy.  

Proszę nie traktować tego wpisu jako mojego sprzeciwu wobec lekcji religii. Są one dobrowolne, a zatem tylko rodzice decydują o tym, czy ich dziecko ma na nie uczęszczać, czy też nie. Dyrektorowi szkoły nic do tego.  Lepiej niech idzie do kościoła i się wyspowiada z tego, że chce być bardziej święty od Papieża. 

 

13 września 2021

Dlaczego wstrzymuje się od głosu?

 





Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce zobowiązuje recenzentów w postępowaniach awansowych do sformułowania jednoznacznej konkluzji: albo RECENZENT jest ZA nadaniem stopnia naukowego czy tytułu profesora, albo jest PRZECIW. Koniec. Kropka.

W znacznie lepszej sytuacji są pozostali członkowie komisji doktorskiej czy habilitacyjnej. Oni mogą się WSTRZYMAĆ od sformułowania jednoznacznie brzmiącego werdyktu. To taki "fizjologiczny" bezpiecznik. 

Lepiej komuś nie podpaść, nie narazić się, bo może kiedyś się przydać, gdy inni będą decydować o losach jej/jego podopiecznej/-go. Może też być inny powód takiego wstrzymania się, a mianowicie znajomość kandydatki/-a do awansu, relacja sympatii lub "ukrytego" związku. 

Jest jednak jeszcze inna przyczyna wstrzemięźliwości, a mianowicie niezaznajomienie się z dorobkiem naukowym habilitanta czy dysertacją doktoranta. Skoro nie zna, to nie wie, więc nie ma zdania. Jednak umowę o dzieło/zlecenie chętnie podpisuje taki członek, bo w końcu pecunia non olet.

Nie zwraca się uwagi na obowiązujące w danej uczelni zasady głosowania w ramach powyższych postępowań. Niektórzy wstrzymują się od głosu bezmyślnie, gdyż nie są świadomi skutków wstrzymującego stanowiska. W jednym trybie głosowań stanowisko WSTRZYMANIA SIĘ od głosu oznacza - JESTEM PRZECIW.  Pozornie zatem uwalnia odruch sumienia, że wcale nie był na NIE. W innym zaś wstrzymanie się od głosu nie jest w ogóle brane pod uwagę. 

Habilitanci zaczynają zatem analizować uczelniane regulaminy, by wiedzieć, czy głos wstrzymujący będzie dodawany do tych na NIE, czy może sprawi, że ich sprawa przejdzie z pozytywną konkluzją pod obrady rady naukowej ich dyscypliny. 

Rady naukowe mają swoje reguły głosowań i w zdecydowanej większości ich członkowie nie zapoznają się z osiągnięciami naukowymi doktoranta czy habilitanta. Coraz częściej jednak pada w nich pytanie: Co to za przewodnicząca/-y komisji doktorskiej/habilitacyjnej, która/-y unika jednoznacznego stanowiska w sprawie nadania stopnia naukowego? Ma jakiś intra-lub interpersonalny problem? Czy może w ogóle nie zapoznał się z rozprawą/-ami doktoranta lub habilitanta?


12 września 2021

Inicjatywa związkowa pod obywatelskim szyldem?

 




Słusznie strajkują służby medyczne, by doceniono w naszym kraju ich ciężką i odpowiedzialną pracę. W podobnej sytuacji są nauczyciele wszystkich szczebli polskiej edukacji. 

 Chciałbym jednak wiedzieć, czy nadal jest tak, że działacze ZNP i NSZZ "Solidarność" nadal rzekomo walczą o godne płace dla nauczycieli, a sami są zatrudniani w szkołach publicznych na pełnym etacie? 

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że nie świadczą w tych szkołach pracy z racji pełnionych funkcji w związku. Może niektórym drgnęło sumienie, a przynajmniej u tych, którzy pojawiają się w świetle kamer TVP na mszach i nie pobierają dodatkowej pensji? 

Wielu krytykuje zatrudnianie członków rodzin członków partii rządzącej w różnych spółkach Skarbu Państwa, czy "króliczków" z rodzin władz samorządowych, wylicza, jakie to koszty ponosi oświata z tytułu zatrudniania księży do prowadzenia zajęć z religii, ale im samym jakoś nie drgnie powieka przy poborze pensji bez świadczenia pracy. To jest chyba polski fenomen?     

Po co nauczyciele utrzymują związki zawodowe, skoro te, by wymóc na politykach zmiany w budżecie na przyszły rok celem śladowego zwiększenia płac nauczycielom, uruchamiają inicjatywę obywatelską pod szczytnym hasłem "Godne płace i wysoki prestiż nauczycieli"? 

Oczywiście, jestem za poparciem takiej inicjatywy, ale nie na warunkach określonych przez ZNP, które bardzo nisko szacuje płace i prestiż nauczycielskiej pracy. "Solidarność" nie była w tym lepsza zdradzając własne środowisko oświatowe w 2019 r., kiedy to przystała na łamiący strajk układ z rządem.   

Drodzy Rodzice, w tym Nauczyciele! 

Jeśli chcecie, by w szkołach byli zatrudniani nie związkowcy, którzy nie świadczą pracy, nie w 30 proc. wypaleni zawodowo i sfrustrowani belfrzy, ale znakomici profesjonaliści, to zbierzcie podpisy za pozbawieniem każdej partii rządzącej prawa do upartyjnienienia edukacji szkolnej.

Powołajcie własny Komitet prawdziwej Inicjatyw Obywatelskiej i wyznaczcie w jej ramach rzeczywiście wysoki poziom płac, by zachęcało to najzdolniejszą młodzież do podejmowania studiów nauczycielskich, a pasjonatów do nieopuszczania uczniów w poszukiwaniu lepszych płac w „Biedronce” czy hurtowniach! Podpiszcie się pod obywatelskim, a nie związkowym projektem ustaw gwarantującym godne zarobki w szkolnictwie na każdym jego poziomie.   

Czas, by nauczyciele mówili własnym głosem, a nie rywalizujących między sobą związkowców i działaczy partyjnych. Związkowcy piszą, że szkoła nie może być partyjna, ale nie może być także związkowa. Szkoła jest dla dzieci i młodzieży. 


11 września 2021

SELEKTYWNA ANALIZA NISZCZENIA LUDZI, SPOŁECZEŃSTWA I ŚWIATA PRZEZ ... SZKOŁĘ



 Jak to dobrze, że w sierpniu 2021 r. ukazała się pod powyższym tytułem książka adiunkta Mikołaja Marcela z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, gdyż po wielu latach wznowiony został descholaryzacyjny dyskurs o stanie i (braku) przyszłości edukacji szkolnej w naszym kraju i na świecie. Być może sięgnęli już do niej nauczyciele czy rodzice, bo nie jest to praca dla uczniów, chociaż dotyczy przede wszystkich właśnie tych, którzy określani są mianem pokolenia milenialsów (Twenge, 2019). To o ich los zatroszczył się literaturoznawca, twórca szeregu poradników dla rodziców, a więc popularnonaukowych publikacji, autor książek dla dzieci, krytyk literacki i popkultury, autor tekstów piosenek, bloger (Kuchnia Dr. Marceli), facebookowy i instagramowy influencer.

Generalnie nie przepadam za tego typu literaturą, gdyż z definicji i warsztatu jej autorów wynika, że jest ona selektywna, oparta na myśleniu życzeniowym (samopotwierdzającej się hipotezie), które rzekomo ma je upełnomocnić. Popularyzator takich doświadczeń bazuje wówczas na przykładach kilku czy kilkunastu zdarzeń, na doniesieniach prasowych oraz specjalnie, chociaż bez rzetelnej kwerendy, dobranych źródłach wiedzy z nauk humanistycznych i społecznych. Gdyby autor recenzowanej książki chciał ubiegać się na jej podstawie o stopień naukowy z pedagogiki, to zapewne miałby kłopot, gdyż nie potwierdza wiedzy historyczno-oświatowej na temat szkolnictwa, ani też współczesnego stanu rozwoju pedagogiki szkolnej oraz dydaktyki na świecie. 

Tym nie mniej warto przeczytać tę książkę. Nie pożałujemy czasu poświęconego na jej lekturę, gdyż Marcela operuje świetnym warsztatem literackim, który sprzyja normatywności i perswazyjności przekazu treści. Tak od lat piszą swoje rzekomo oświatowe książki pisarze różnych państw i (sub)kultur, inspirując do refleksji, prowokując a przede wszystkim zobowiązując nauczycieli, pedagogów, wychowawców, opiekunów, rodziców, instruktorów, katechetów, edukatorów, a nawet prawników, polityków krajowych i samorządowych do wprowadzania zmian, które powinny być zorientowane na wolność, samorozwój, samowychowanie, autoedukację czy samozarządzanie przez młode pokolenie własnym rozwojem i życiem. 

 Przeczytamy, kto jest „mordercą uczniowskich dusz”, a zarazem dowiemy się, w jaki sposób szkoły są odczłowieczane w różnych systemach edukacyjnych, tak w naszym kraju, jak i poza jego granicami. Monografia Marceli jest fascynującą lekturą dochodzenia do powyższego wniosku, skoro barier dla innowacji szkolnych doświadczał każdy, kto próbował wprowadzić alternatywne myślenie i działania do istniejącego systemu oświatowego na miarę mikroskali (klasy, programy i metody autorskie), mezoskali (szkoły autorskie, alternatywne) czy w skali makro (np. system duńskiej oświaty).

Utopijne podejście do reform szkolnych spełnia w każdym okresie funkcjonowania społeczeństw ważną rolę, bowiem otwiera oczy na wiele patologii, dysfunkcji, absurdów, których nauczyciele są (współ-)sprawcami wraz z milczącymi rodzicami wobec toksycznych następstw pseudoedukacji [Illich, 2010]. Możemy wyzwalać się z nich pod warunkiem, że nie będziemy obawiać się sankcji, z jakimi możemy spotkać się w zderzeniu z nadzorem pedagogicznych i odmiennymi od naszej wizji roszczeniami czy oczekiwaniami rodziców naszych podopiecznych. 

Ani nauczyciele, ani rodzice, ani tym bardziej uczniowie nie są właścicielami, dysponentami szkół publicznych czy nawet niepublicznych. Te ostatnie bowiem, jeśli chcą (muszą) wydawać świadectwa uznawane w państwie i Unii Europejskiej (jak długo będziemy w niej państwem członkowskim), muszą spełnić wymogi centralnych (podporządkowanych interesom rządzącej partii) władz oświatowych. Wszelkie mrzonki podmiotów prowadzących szkoły o wolności, demokracji, możliwości uczenia się tego, czego chcemy, mogą być jedynie sloganem uwodzącym przyszłych klientów, ale pozbawionym realnych podstaw do realizacji.

W tym też sensie M. Marcela znakomicie uwodzi czytelników, podobnie jak czynili to amerykańscy, niemieccy, polscy antypedagodzy nurtu descholaryzacyjnego, ale każda z przywołanych w jego książce szkoła w jakimś zakresie (parcjalnie) także niszczy dzieci. Szkoły alternatywne były, są i będą marginesem, w pełni wartościowym i potrzebnym nielicznym, skoro są rodzice posyłający do nich własne dzieci. Różne zresztą są tego powody. W Polsce nie ma i jeszcze długo nie będzie Free Schools, nie ma i nie będzie szkół demokratycznych wbrew temu, co usiłują im przypisać ci, którzy nadali im taką nazwę. 

Owszem, są one częściowo zbliżone swoimi rozwiązaniami organizacyjnymi i dydaktycznymi, ale prowadzące je podmioty (osoby fizyczne, stowarzyszenia, związki wyznaniowe itp.) muszą stosować się do polskiego prawa oświatowego. Tym samym nie są ani w pełni wolne, ani w pełni demokratyczne. Marcela ma absolutnie rację, że nie da się w XXI wieku dalej tak uczyć dzieci, jakby świat zatrzymał się na przełomie XIX i XX wieku. Konieczne jest zatem radykalne odejście od dotychczasowego, behawioralnego systemu kształcenia, który sterowany jest odgórnie, partyjnie (politycznie), ale nie w duchu racjonalnej troski o dobro uczniów. 

Książka Marcela jest ahistoryczna, apedagogiczna, asocjologiczna, gdyż autor nie dotarł do wielu doniosłych idei, modeli i rozwiązań w dziejach naszego kraju i na świecie. Sięgnął do zaledwie kilku dostępnych mu rozwiązań, co sprawia, że niestety w swej narracji jest miejscami demagogiczny, płytki.  Jest w tej książce dużo demagogii, normatywnego uwodzenia czytelników pod pozorem troski o uwolnienie ich dzieci od szkoły. 

Książka Marcela jest jedną z wielu publikacji antypedagogicznego nurtu, bowiem dotyczy idei descholaryzacji społeczeństw [Illich, 2010; Śliwerski 1992; Szkudlarek, Śliwerski, 1992; Śliwerski 2009], a - jak zapowiada to w podtytule - nawet odszkolnieniu świata, co brzmi bardzo atrakcyjnie. Niestety, jest realistą, toteż sam nie wierzy w zamysł, któremu poświęcił kilkaset stron własnych analiz i sugestii. Jak w dobrym kryminale, dopiero na końcu dowiadujemy się, kto zabił.

Śląski naukowiec i pisarz ujawnia: Czekamy, aż politycy zmienią szkołę, choć to szkoła w znakomitej większości kształtuje polityków, a przez to instytucje państwowe oraz rynek. Można więc z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że zmiana w obrębie systemu edukacji nie zajdzie - bez udziału znaczącego wydarzenia, takiego jak wojna czy kataklizm naturalny na skalę globalną - dopóty, dopóki nie zaczniemy (każdy z osobna lub w większych wspólnotach) działać, by go zmienić, i nie przestaniemy go reprodukować [Marcela, 2021, s. 297 – podkreśl. BŚ]

Szczegółowa analiza tej publikacji ukaże się jesienią w numerze 3/2021 „Studiów z Teorii Wychowania”.  

 


10 września 2021

Którego nauczyciela zwolniłbyś z pracy?

 

W czasie wakacji spotykałem uczniów różnych typów szkół. W rozmowie z czternastolatkiem z jednej z trójmiejskich szkół podstawowych zapytałem go, którego nauczyciela zwolniłby z pracy za nicnierobienie?

Nadmieniam, że chłopiec ma świadectwo ukończenia klasy siódmej z wyróżnieniem (z tzw. czerwonym paskiem). Nawet nie zastanawiał się zbyt długo nad udzieleniem mi odpowiedzi. Stwierdził bowiem, że miał bardzo dobrych nauczycieli z wyjątkiem pani od... informatyki (sic!). 

Prawie cały rok zajęcie były prowadzone w formie zdalnej, więc wyraziłem swoje zdumienie. Jak to jest możliwe, że nauczycielka informatyki powinna być zwolniona, i to w trybie natychmiastowym, gdyby to było możliwe?

Z czego jak z czego, ale z informatyki zajęcia powinny być nie tylko wyjątkowo atrakcyjne, ale i realizowane w sposób budzący co najmniej zaciekawienie. Kto, jak nie nauczyciel informatyki, powinien wprowadzać uczniów w tajniki poruszania się w wirtualnym świecie i korzystania z dobrodziejstw programowania lub korzystania z programów internetowych? 

Co to zatem była za nauczycielka informatyki? Jak wyglądały zajęcia online? - zapytałem.

- Lekcje były beznadziejne, a raczej w ogóle ich nie było, bowiem pani kazała otworzyć podręcznik na stronie X, wykonać zadanie Y i przesłać na jej adres. Po czym rozłączała się. Nikt nie mógł o nic zapytać. Nie było szans na wyjaśnienia, przykłady, itp. 

Jak zatem uczeń miał sam np. skonstruować stronę internetową? 

Jak sobie poradził z tym poleceniem? Musiał pytać kolegów, ale i oni mieli problem. Ktoremuś ojciec odrobił pracę lekcyjno/domową, więc pozostali kopiowali ją wprowadzając drobną modyfikację.

A pani nauczycielka informatyki? Zapewne jest zadowolona. Przez cały rok nikt jej lekcji nie hospitował a ona mogła w tym czasie zająć się swoimi pracami (domowymi, koleżeńskimi, zarobkowymi itp.). 

W końcu szkoła jest dla części takich pseudonauczycieli gwarantem ZUS i NFZ, a i tak na boku lub w centrum dorabiają gdzie indziej.

 A może ta pani nie ma żadnych kompetencji, więc unika jakichkolwiek pytań ze strony uczniów? Płace otrzymuje regularnie. Niech uczniowie ją nauczą. Tylko co z dydaktyką? Co z metodyką kształcenia? 

Ilu jest takich pseudonauczycieli? Pani wróciła do stacjonarnej edukacji. Zaczęła lekcje od polecenia uczniom, by przepisali ze strony internetowej normę prawną dotyczącą etyki w sieci. Ciekawe, co jutro będą przepisywać? 


09 września 2021

Radosna wiadomość z akademickiego świata

 


Na początku lipca 2021 r. dotarła do mnie wiadomość o znaczącym sukcesie polskiego uczonego w naukach społecznych - profesora Marka Kwieka - dyrektora Institute for Advanced Studies in Social Sciences and Humanities (IAS) na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Profesor został wybrany członkiem zwyczajnym Academii Europaea z siedzibą w Londynie jako jeden z 15% najmłodszych naukowców do 55 r.ż. 


Dzięki osiągnięciom naukowym - publikacjom, udziałowi w światowych debatach na temat stanu kadr akademickich oraz organizacji licznych konferencji międzynarodowych należy do najbardziej rozpoznawanych i cenionych badaczy polityki szkolnictwa wyższego na świecie.  

W periodyku "Człowiek i Społeczeństwo", tom 52 (2021) ukazał się artykuł prof. M. Kwieka pt. Globalny system akademicki i stratyfikująca rola badań naukowych.   Zwraca w nim uwagę na to, że: Rola działalności badawczej na uczelniach osadzonych w gospodarkach opartych na wiedzy jest silnie stratyfikująca – a wyniki i efekty prowadzonych badań są łatwiej mierzalne i porównywalne na arenie międzynarodowej niż wyniki pozostałych misji uczelni, zwłaszcza kształcenia i tzw. trzeciej misji, czyli kontaktów z gospodarką (Marginson, 2014; Stephan, 2012; określeń „uczelnie” i „uniwersytety” używam tu wymiennie, abstrahując od ściśle zdefiniowanego, polskiego kontekstu) [s.2].   

Zapewne polska gospodarka i małe przedsiębiorstwa coraz chętniej sięgają po pomoc naukowców, to jednak w sferze publicznej działalności mamy do czynienia z zupełnie odwrotną sytuacją. Im więcej wiemy o procesach, mechanizmach funkcjonowania społeczeństwa, tym bardziej sprawujący władzę w państwie czynią wszystko, by nie korzystać z wiedzy naukowej oraz ograniczać do niej dostęp. 

Prof. M. Kwiek omawia w swoim tekście (...) radykalne konsekwencje różnicującego wpływu badań akademickich na jednostki i instytucje. Przyszłość uczelni i profesji akademickiej nie musi koniecznie potoczyć się zgodnie z omawianymi tu trendami, ale z pewnością może [s.2]

Na podstawie badań ich autor przewiduje coraz silniejszą stratyfikację w naszym szkolnictwie wyższym, gdyż większość uczelni nie jest w stanie dogonić elitarnych uniwersytetów, w które wpompowywane są ogromne pieniądze. Wiadomo, że większe szanse na uzyskanie grantów mają pracownicy naukowi tzw. pierwszej dziesiątki uczelni badawczych, aniżeli pozostałe "fabryki wiedzy". Być może polityka interwencjonizmu państwowego ministra edukacji i nauki Przemysława Czarnka wprowadzi pewne mechanizmy korygujące ten stan rzeczy. 

Jakich scenariuszy rozwoju możemy się zatem spodziewać? 

Ultraelitarne uczelnie jako „maksymalizatorzy prestiżu” będą dalej zasilane z budżetu państwa, by móc włączyć się do międzynarodowej rywalizacji naukowej a zarazem podwyższyć swój status w światowych rankingach. Liczą się w tej konkurencji tylko ci naukowcy, którzy w 118 dyscyplinach naukowych publikują globalnie, a więc ich rozprawy są najczęściej cytowane. Takich jest zaledwie 1% na świecie, w tym najwięcej na Uniwersytecie Harwardzkim.   

Jak pisze we wspomnianym artykule M. Kwiek:

Generowanie indywidualnego prestiżu poprzez publikacje, granty badawcze, patenty i nagrody to krytyczne zasoby dla uczelni intensywnie prowadzących badania. W tej „konkurencyjnej gospodarce opartej na statusie” (Marginson, 2014, s. 107), badania są potężnym źródłem zróżnicowania i pozycji, a prestiż jest główną siłą napędową tego, co Slaughter i Leslie (1997) nazwali „kapitalizmem akademickim”. Prestiż jest dobrem rywalizacyjnym, opartym na względnych, a nie absolutnych miarach – grą o sumie zerowej, w której „to, co wygrywają zwycięzcy, przegrywają przegrani” (Hirsch, 1976, s. 52) – w miarę jak globalne, intensywnie wykorzystujące badania naukowe segmenty akademii stają się coraz bardziej konkurencyjne [s. 5]

     W powyższej sytuacji nie ma szans na to, by wzrosło zainteresowanie pracą naukową w dziedzinie nauk humanistycznych i społecznych, skoro ta jest coraz mniej atrakcyjna, gdyż osiągnięcia badawcze i publikacje odzwierciedlają narodowy charakter kraju pochodzenia uczonych.  Następuje zatem reorientacja funkcji szkolnictwa wyższego z naukowo-badawczej na dydaktyczną, kształcącą, co wytrąci ich szanse na "produkcję naukową". Liderami  w naukowej rywalizacji są najwyżej opłacani w swoich krajach uczeni, którym zapewnia się najlepsze warunki do pracy badawczej.  

Zdaniem M. Kwieka: 

Można się spodziewać, że zaawansowane badania naukowe będą coraz bardziej kosztowne, a publikowanie wyników o dużym wpływie (na naukowców, gospodarkę i społeczeństwo) będzie coraz intensywniej koncentrować się w kilku tysiącach najlepszych, anglojęzycznych, recenzowanych czasopismach akademickich, a nie w dziesiątkach tysięcy łatwych do wydania, ogólnodostępnych, nieindeksowanych czasopism, w których wyniki badań będą szeroko rozpowszechniane, ale prawdopodobnie nie będą ani szeroko czytane, ani cytowane [s.8].

Nie mamy szans na sukces, skoro na badania naukowe wydatkowano w 2019 r. w: 

USA - 613 mld USD, 

Chinach - 515 mld USD, 

Japonii - 173 mld USD, 

Niemczech - 132 mld USD, 

Francji - 64 mld USD, 

Wielkiej Brytanii - 52 mld USD 

(za: OECD, 2021).

Ile wydaje się na badania naukowe, w tym na finansowanie uczonych w Polsce? Profesor M. Kwiek przez grzeczność już nie podał, by nas nie pogrążać. W świetle najnowszych danych Ministerstwa Finansów przewiduje się na rok 2022 zaledwie 1, 44 mld zł na działalność (a więc także biurokrację) Narodowego Centrum Nauki i 1,2 mld zł na działalność (a zatem także na biurokrację) Narodowego Centrum Badań i Rozwoju (DGP, 3-5.09.2021, s. A17). Dane wskazują zatem na wyraźny, bo od 5 do 20 proc. spadek nakładów na badania naukowe w stosunku do ubiegłego roku.     

Skoro tak, to pozostaje nam drugi scenariusz, a mianowicie kształcenia studentów z niewielką, marginalną liczbą naukowców prowadzących badania i publikujących ich wyniki. Jak pisze autor tego artykułu: 

Zorientowany na kształcenie subsektor szkolnictwa wyższego może z czasem charakteryzować się stosunkowo niskimi wynagrodzeniami (w porównaniu z innymi przedstawicielami klasy profesjonalistów) i wysokim odsetkiem pracowników zatrudnionych w niepełnym wymiarze godzin i/lub na podstawie krótkich kontraktów. W tym scenariuszu można się więc spodziewać rosnącej kontraktualizacji i feminizacji kadry akademickiej w globalnym podsektorze skoncentrowanym na kształceniu [s.10].

Jednak Polska należy do tych państw, w których z roku na rok maleje zainteresowanie studiami wyższymi. Zwiększy się zatem także w Polsce dostęp do szkolnictwa wyższego, w którym rzekomy prestiż i wysoka jakość będą wynikać jedynie z nazwy szkoły (np. zamiast PWSZ - Akademia).   W tym nowym świecie stale rosnącej liczby instytucji edukacyjnych o zróżnicowanym poziomie, które będą zajmowały się nieustannie rosnącą liczbą studentów, namawianych do studiowania przez swoje rodziny poszukujące najlepszych sposobów na zagwarantowanie dostępu do mitycznych zalet stylu życia globalnej klasy średniej – będzie musiała odnaleźć się profesja akademicka [s.14]. Tyle tylko, że klasa sprawująca władzę nie jest zainteresowana tymi procesami. W końcu rząd sam się wyżywi, toteż i załatwi "swoim" finanse na badania, byle tylko były one poprawne politycznie.