W najnowszym wydaniu Gazety Wyborczej czytam rozmowę Katarzyny Stefańskiej z Jarosławem Durszewiczem, założycielem fundacji Szkoła Bez Ocen. Zaczyna od klasycznego pytania: Skąd pomysł na Szkołę bez Ocen, by usłyszeć w odpowiedzi, że wynika ona (...) z potrzeby tego, by dzieci uczyły się bez niepotrzebnego stresu i żeby nie robiły tego dla ocen. Przecież uczenie się jest procesem naturalnym, który zachodzi w ciągu życia i dzieje się zupełnie nieświadomie. Bez konieczności oceniania. Więc szkoła powinna stworzyć warunki i możliwości, żeby dzieci uczyły się same. Korzystając z tych materiałów, które dostarczają nauczyciele i organizują ten proces uczenia się w czasie lekcji lub zajęć projektowych.
Wciąż zachwycamy się tym, co jest
wyspowym rozwiązaniem, czymś na marginesie funkcjonowania polskiego szkolnictwa.
Całe szczęście, że co kilka-kilkanaście lat pojawia się potrzeba wprowadzenia
zmiany mentalnej w procesie kształcenia, jaką jest odejście chcoiażby od wystawiania
uczniom stopni. Jednak ocenianie będzie w niej obecne, tylko w innej formie, z
zastosowaniem innych środków, by rzeczywiście dzieci nie traktowały uczenia się
jako aktywności służącej zdobywaniu stopni, tylko poznawaniu wiedzy i zdobywaniu umiejętności. Do tego
stopnie nie są potrzebne.
Nie
jest to ani nowy pomysł, ani też odkrycie rozmówcy dziennikarki, gdyż od
wystawiania stopni odstępowali twórcy szkół pedagogiki reformy ponad sto lat
temu m.in. Rudolf Steiner (szkoły steinerowskie), Helen Parkhurst (szkoły planu
daltońskiego) czy Aleksander S. Neill (szkoły wolne typu Summerhill), itd. Oby
Fundacji powiodło się zainfekowanie dyrektorów szkół publicznych potrzebą zmian
w edukacji, szczególnie w edukacji systematycznej w klasach IV-VIII szkół
podstawowych, bo w szkołach ponadpodstawowych konieczny byłby poważniejszy eksperyment
dydaktyczny, by pogodzić konieczność poszerzania wiedzy i umiejętności na
bazie motywacji wewnętrznej, pasji uczenia się, studiowania, a więc samorealizowania w procesie zdobywania
wiedzy, a nie serfowania po portalach społecznościowych z selekcją do państwowych szkół wyższych. Ta ostatnia bowiem jest bezwzględnie oparta na rankingu ocen z matury.
We wczesnej edukacji nauczyciele nie powinni wystawiać stopni szkolnych, gdyż obowiązuje ocenianie opisowe. Tym samym mamy już od 1999 roku szkołę bez ocen na poziomie elementarnym. Inna rzecz, że została ona zdegenerowana przez część nauczycieli, którzy nie akceptują
takiego paradygmatu kształcenia, bo „nie chce im się chcieć” inaczej motywować
dzieci do zdobywania wiedzy, rozwijania swoich talentów, silnych stron
osobowości. Wygodniej jest wkleić dziecku naklejkę z jakimś emotikonem, stawiać
plusiki/minusiki, wypełnić bezsensowną tabelkę, która ma zastąpić ocenę opisową
czy na zasadzie kopiuj-wklej wypełniać szablonowy formularz z gotowymi
kategoriami, sądami charakteryzującymi rzekomo konkretnego ucznia.
Życzę dużo wytrwałości organizatorom rozwiązań, które nie mogą być redukowane tylko do rezygnacji ze stopni na rzecz innej formy wartościowania czyjejś aktywności (np. na zasadzie samopoznania, samokontroli i samooceny). Do tego trzeba jeszcze odejść od systemu klasowo-lekcyjnego, od podziału uczniów na rocznikowe grupy w oddziałach szkolnych, koniecznie włączyć inteligencję techniczną jako przyjazdy środek do poznawania wiedzy i weryfikowania jej wiarygodności itd.
Tymczasem minęło ponad trzydzieści lat transformacji ustrojowej, a u nas wciąż dydaktycznie poziom wieku XIX. Dlatego tak niektórzy zachwycają się tym, co od wieku jest już dobrze sprawdzone.