W dniu wczorajszym odbył się w Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie panel na temat sytuacji czasopism pedagogicznych. Trudno było nie przywołać opublikowanej akurat tego dnia informacji o obnażeniu przez chemika z Akademii Górniczo-Huniczej w Krakowie pseudonaukowego czasopisma, któremu b. minister Przemysław Czarnek przyznał 100 pkt. Jednak spór o ewaluację periodyków trwa od samego początku jej wprowadzenia, najpierw przez MNiSW, potem KEN (KEJN).
W naukach społecznych następuje zmiana
paradygmatu czasopiśmienniczego. Część przedstawicieli ekonomii i finansów,
którzy piszą o sobie, że są laureatami nagród Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego,
zdobywcami grantów Narodowego Centrum Nauki i European Research Council
oraz autorami regularnie publikującymi wyniki swoich badań w prestiżowych
międzynarodowych czasopismach z zakresu ekonomii i finansów, opublikowała PETYCJĘ skierowaną
chyba do Komisji
Ewaluacji Nauki i ministra nauki, by oceniano ich rozprawy tak, jak w naukach
ścisłych.
Artykuły naukowe w tej
dyscyplinie nauk miałyby być oceniane na podstawie pozycji czasopism
naukowych w międzynarodowych bazach, takich jak Scopus czy Web of Science. Jak
piszą:
"Z uwagi na
uniwersalność i umiędzynarodowienie, dyscyplina ekonomia i finanse powinna być
oceniana według tych samych kryteriów, co nauki o życiu czy ścisłe i techniczne. Korekty
krajowych ekspertów grożą utrwaleniem obecnego stanu rzeczy, w którym
publikowanie w krajowych czasopismach treści nie zawsze ambitnych naukowo
przynosi autorom takie same punkty, jak publikowanie w czołowych czasopismach
międzynarodowych.
Takie wypaczanie
rankingu czasopism jest szkodliwe dla młodych naukowców, bo uczy ich złych
wzorców. Jest też szkodliwe dla doświadczonej kadry naukowej, bo legitymizuje
obniżanie standardów. Jest to jedną z przyczyn trwającego od lat drenażu mózgów
wśród polskich ekonomistów, którzy po doktoratach z czołowych uczelni
zagranicznych nie widzą powodu, aby pracować w miejscach, które nie docenią
efektów ich pracy. Z tego m.in. powodu na pracę w Polsce decyduje się też
niewielu ekonomistów zagranicznych".
Ekonomiści nie chcą być zaliczani
do "drugiej" kategorii nauk, jakimi są ich zdaniem nauki
humanistyczne i społeczne. W tej sytuacji powinni złożyć kolejną petycję,
by usunięto ich dyscyplinę naukową z dziedziny nauk społecznych. Czyżby miała
powstać odrębna dziedzina nauk ścisłych? Czy w kolejce do postulowanych zmian
ustawią się też psycholodzy oraz geografowie społeczni i socjolodzy?
Pojawiające się w
czasopismach publicystycznych i prasie ogólnopolskiej artykuły naukowców -
redaktorów impaktowanych czasopism krajowych, którzy dopominają się odejścia od
ręcznego sterowania przez ministra wykazem czasopism naukowych, usunięcia z
wykazu agresywnych "czasopism oportunistycznych", lokalnych czy
wprost "podwórkowych", świadczą o tym, że niektórzy mają już z KEN
i/lub MNiSW przecieki na temat spodziewanych zmian. Są nawet przekonani, że w
gronie decydentów są osoby reprezentujące niszowe periodyki czy jednostki
akademickie, a zatem będą kontynuować politykę "uśmiercania"
czołowych światowych czasopism zorientowanych na konkretną tematykę (?) czy
dyscypliny naukowe.
Uczelnie w III RP skazane
zostały przez poprzednie rządy na patologiczną ewaluację dyscyplin naukowych,
której częścią jest odpowiedni wskaźnik publikowanych artykułów i monografii
naukowych. Tym samym zmiana może nastąpić dopiero po zakończeniu tego procesu,
skoro zmienione prawo w powyższym zakresie nie powinno działać wstecz.
Dr hab. Sebastian
Kołodziejczyk, prof. UJ, Instytut Filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego w
Krakowie uważa, że nadal będzie "pudrowanie ewaluacyjnego
trupa":
"Spór
o listę czasopism jest jałowy i wcześniej czy później będzie
prowadzić do równie arbitralnej i względnej decyzji scedowania ostatecznego jej
ukształtowania na grupę uczonych (szczególnie w naukach humanistycznych i
społecznych) lub na bazy prywatnych firm, które zajmują się akumulacją i
przetworzeniem informacji bibliometrycznej, a jednocześnie są to koncerny
wydawnicze, które tworzą platformy do publikowania tekstów naukowych. I znów: w
tym nie ma niczego zdrożnego i niewłaściwego. Tyle że trzeba sobie jasno
powiedzieć: Czasopisma? Proszę bardzo! Bierzemy Scopus i dzielimy: pierwszy
decyl – 200 pkt., drugi decyl 140 pkt., trzeci – 100 pkt., czwarty – 70, piąty
– 40, pozostałe – 20 pkt.
Czy
to usunie patologię? Nie. To jedynie sprawi, że
część czasopism wydawanych w Polsce zostanie zlikwidowanych, a tym samym
przestrzeń komunikacji naukowej zostanie przeniesiona do innych czasopism
będących w bazie Scopus. Czy to jest złe? Nie. To jest bardzo dobre, tyle że
dobre w wymiarze, który dotyczy korelacyjnego i względnego systemu obiegu
informacji naukowej, a nie systemu obiegu o charakterze bezwzględnym i
absolutnym.
Co
to znaczy? Wyłącznie to, że jeśli czasopismo X, które wydawane jest w Polsce,
miałoby się znaleźć w pierwszym decylu bazy Scopus, musiałoby wykonać
działania, które spowodują, że będzie spełniać korelacyjne kryteria
obowiązujące w tymże decylu. Każdy świadomy ilościowego przetwarzania
informacji bibliometrycznej to wie, jak również wie, że takich czasopism z
Polski, nie mówiąc o polskojęzycznych, może być zaledwie kilka. Minister
Czarnek też to wiedział i wie, tak jak wie to minister Maciej Gdula".
Ilu jest w Polsce naukowców, tyle też będzie opinii na temat tego, jak powinny być ewaluowane dyscypliny czy jednostki naukowe oraz czy potrzebny jest do tego z partyjnego klucza władzy wykaz czasopism i wydawnictw. w resorcie lobbują ci, którzy mogą stracić lub chcą zarobić. Z nauką nie ma to wiele wspólnego.
Jakiś czas temu trafnie ocenił "hunwejbinów parametrycznej rewolucji" prof. dr hab. Mirosław Karwat:
"(...) miernik, który staje się wartością
samoistną, celem samym w sobie, niczego już nie mierzy. Przestają rozumieć, że
kumulacja (tudzież weryfikacja) wiedzy nie polega na tym samym, co zgromadzenie
punktów na koncie w sieci Carrefour czy Orlenu i zamiana punktów na fanty
(tutaj: na stopnie naukowe i stanowiska). Mylą asertywność w autopromocji z
uzdolnieniami poznawczymi. Nie odróżniają grafomanii od kreatywności i
oryginalności. A niektórzy popadli w indeksomanię: z nerwicowym natręctwem
liczą i liczą – u siebie i u innych. Są oni – trafnie to porównał jeden z moich
kolegów – jak facet, który, gdy dostał młotek, to wszędzie szuka gwoździa.
Fetyszyści bibliometrii wmówili sobie (bo wiara w to jest to dla nich
wygodna, poprawia im samopoczucie), że mają tyle punktów i tak wysokie
„indeksy” dlatego, ponieważ są tacy świetni. Udają nieświadomość, że mają tyle
punktów, ponieważ taki cennik ustala ministerstwo odpowiednio do swoich
preferencji i strategicznych zamiarów".
" (...) że wykaz nie może deprecjonować wybranych dyscyplin naukowych. W przypadku
gdyby były one słabiej reprezentowane w takich bazach, jak Web of Science czy
Scopus, należy sięgnąć po bardziej reprezentatywne źródła i zwiększyć w tej
sytuacji rangę oceny eksperckiej."
Proszę bardzo, Grzegorz Bartosz ma jeszcze jedną propozycję, a mianowicie by zamiast oceniania zdolności (zaradności) do publikowania, "(...) nie lepiej
byłoby oceniać efekty publikacji, czyli ilość cytowań prac danej jednostki
opublikowanych w ocenianym okresie? To uniezależniłoby ocenę od mniej czy
bardziej arbitralnej punktacji czasopism i jej administracyjnych zmian i byłoby
bardziej miarodajne, odzwierciedlając raczej oddźwięk środowiska naukowego na
publikacje niż umiejętność „sprzedania” wyników redakcjom czasopism (co
oczywiście samo w sobie też jest cenne, ale mniej cenne niż wartość prac
mierzona ich cytowalnością). Proponowałbym wyłączenie prac przeglądowych z
takiego indeksu cytowań, by oceniać rolę jedynie prac oryginalnych".
Czekamy na to, kto da lub zabierze więcej? Karuzela sprzecznych postulatów mocno się rozkręca.