26 lutego 2012

Nie wszystko złoto, co się świeci?

Już kiedyś o tym pisałem, że nazwy własnej "uniwersytet" - "uniwersytecki" -używają nie tylko uniwersytety, ale także te podmioty w sferze usług edukacyjnych, które nie są powiązane z jakimkolwiek uniwersytetem w naszym kraju. No, chyba, że ktoś w nich pracujący, ma uniwersytecki dyplom.

Zastanawiam się zatem nad tym, czy każdy może używać tej nazwy w sytuacji, gdy jest podmiotem gospodarczym powiązanym z edukacją np. gdy jego oferta edukacyjna nie ma nic wspólnego z akademicką, tylko jest adresowana do uczniów szkół podstawowych, gimnazjów czy ponadgimnazjalnych? Czy też możemy nazwać ją uniwersytecką? Czy nie mamy tu do czynienia z nadużywaniem nazwy "uniwersytet" , "uniwersyteckość" tylko po to, by wprowadzić klientów w błąd, sugerując im związek z instytucją, którego nie ma? Czy właściwe jest podnoszenie sobie w ten sposób niczym niezasłużonego prestiżu w rynkowej walce o zdezorientowanego klienta?

Jeżeli czytam informację o tym, że działa w mieście X szkoła uniwersytecka, to w sposób naturalny, oczywisty kojarzę ją z uniwersytetem. Tymczasem istnieje na rynku niepubliczna placówka oświatowa, która w autoprezentacji żadnych powiązań z uniwersytetem nie wykazuje:

"Uniwersytecka Szkoła Kształcenia Indywidualnego jest placówką powstałą na bazie wieloletnich doświadczeń ośrodków edukacyjnych działających w systemie SELF STUDY w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych. Oferta naszej szkoły stworzona została z myślą o tych, którzy bez wychodzenia z domu, w sposób łatwy i wygodny, bez narzuconych godzin, według własnego rytmu pragną podnosić swój poziom wiedzy oraz kwalifikacje. Te zalety są powodem, dla których wiele osób podejmuje naukę w Uniwersyteckiej Szkole Kształcenia Indywidualnego." http://www.uski.edu.pl/?page=onas

Nie wszystko złoto, co się świeci? W językach obcych tak ponoć brzmi to porzekadło:

angielski: (1.1) all that glitters is not gold
arabski: (1.1) ليس كل ما يلمع ذهبا
bułgarski: (1.1) не всичко, което блести, е злато
czeski: (1.1) navrch huj, vespod fuj
duński: (1.1) det er ikke alt guld, som skinner
hiszpański: (1.1) no es oro todo lo que reluce, no todo lo que brilla es oro
jidysz: (1.1) ניט אַלץ וואָס גלאַנצט איז גאָלד (nit alc wos glanct iz gold)
łaciński: (1.1) non omne quod nitet aurum est
niemiecki: (1.1) es ist nicht alles Gold, was glänzt
nowogrecki: (1.1) ό,τι λάμπει δεν είναι χρυσός
rosyjski: (1.1) не всё то золото, что блестит
szwedzki: (1.1) allt är inte guld som glimmar
włoski: (1.1) non è tutto oro quel che luccica

http://pl.wiktionary.org/wiki/nie_wszystko_z%C5%82oto,_co_si%C4%99_%C5%9Bwieci

25 lutego 2012

Doktoranci jako outsiderzy?

Doktorant jednego z uniwersytetów napisał do mnie list, wskazując zarazem, że jest regularnym czytelnikiem mojego bloga. Zapytałem, czy mogę jego treść opublikować, bo jest ona kluczowa dla mających miejsce w naszym środowisku zjawisk, które oczekują na tak hucznie zapowiadaną przez resort nauki i szkolnictwa wyższego zmianę jakości nauki, badań, dydaktyki. Autor tego listu pisze:

"Chciałbym się odnieść w swoich przemyśleniach do zmiany ustawowej, która miała stworzyć podwaliny pod rywalizację kandydatów na stanowiska naukowe, naukowo-dydaktyczne w państwowych uczelniach i instytutach naukowych. Otóż zgodnie z literą obowiązujących przepisów na każde stanowisko w uczelni państwowej, dziekan czy dyrektor jednostki ma obowiązek rozpisywać konkurs w sytuacji, gdy kończy się okres zatrudnienia osoby dotychczas na tym stanowisku pracującej. Wydawałoby się, że twórcom przepisów zależało na zdyscyplinowaniu naukowców i zdopingowaniu ich do wytężenia wysiłków nakierowanych na rozwój, a także umożliwienie wymiany kadry, na lepszą, zdolniejszą, ale jak to ma się do rzeczywistości?

Sytuację można podzielić na dwa przykłady

1. Kandydat na stanowisko naukowe (rozpatruję tutaj tylko stanowisko asystenta i adiunkta) jest zdolny, być może wybitny (raczej nie zakładam, że osoby przeciętne są w stanie ubiegać się o takie pozycje), ale nie posiada odpowiednich kontaktów „pozanaukowych”.

2. Kandydat jest dobry, a może nawet tylko przeciętny, albo wręcz słaby, ale ma odpowiednie kontakty lub zazwyczaj już obejmował konkursowe stanowisko, lecz mimo upływu okresu zatrudnienia nie był w stanie stworzyć wiekopomnego dzieła.

W przypadku kandydata nr 1, szans na objęcie stanowiska naukowego ma niewiele. Przyjmując, że co dwudziesty konkurs jest rozpisywany przejrzyście, z sensownymi wymaganiami, to licząc populację kandydatów bez odpowiednich „kontaktów” – rywalizacja może przybrać wymiary wręcz walki bokserskiej.

W przypadku kandydata nr 2, bez względu, co by się nie wydarzyło (negatywna opinia wydziałowej komisji oceniającej, brak zaawansowania pracy naukowej na stopień itd.), to i tak stanowisko otrzyma.

Śledząc wydarzenia w swojej dyscyplinie naukowej zauważyłem, że nowe przepisy niczego konstruktywnego nie wniosły, więc, po co je było wprowadzać? Na usta cisną się tylko stwierdzenia, że i z tym jest jak w Polsce ze wszystkim. Słabo. Bez głowy.

Obecnie adiunkt ma 9 lat na uzyskanie habilitacji z możliwością warunkowego przedłużenia okresu zatrudnienia, gdy ma gotową pracę habilitacyjną, złożoną do druku, wydrukowaną lub wszczęty przewód habilitacyjny – a jaka jest rzeczywistość? Bywa tak, że zwalnia się adiunkta bez habilitacji, po czym - zamiast rozpisać konkurs na wakujące stanowisko - przeforsowuje się ze względów pozanaukowych, np. społecznych (bo np. ma ciężką sytuację rodzinną) zamianę stanowiska na starszego wykładowcę. Mimo, że owa osoba nie ma szans na habilitację (mizerny dorobek), ba, nawet nie ma w planach podjęcia wysiłków zmierzających do poprawy dorobku lub przygotowania rozprawy. Taka osoba jest spokojna, bo dostała etat na 2, 3, 5 lat.

Inny przykład, nagminny, to rozpisywanie konkursu na adiunkta pod osobę, która dotychczas to stanowisko obejmowała. Oczywiście nie ma w tym niczego złego, jeśli komisja konkursowa oceni dorobek takiej osoby za najlepszy, najkorzystniejszy dla uczelni, ale co jeśli jej podanie jest jedyne? Nie może być inaczej, bo w prawie każdym konkursie wymagania są tak wyspecyfikowane, żeby nikt inny złożyć swojej aplikacji nie mógł (aż wstyd przytaczać tutaj takie wymagania, ale bywają różne, począwszy od nietypowego wykształcenia np. mgr z fizyki i muzyki, czy studia podyplomowe z logopedii na… matematyce (sic!), aż po szczegółowe, wydanie książki o objętości XYZ w języku rumuńskim).

Dobry, solidny kandydat, ale w świetle wymagań konkursowych, totalnie przeciętny, bo przecież nie ma publikacji w języku rumuńskim, tylko publikuje w dziwnych językach typu angielski czy niemiecki, nie ma szans… ".
(...)

"Nie powinienem mieć pretensji do nikogo, bo świadomie wybrałem drogę. Miałem jednak w tym wszystkim nadzieję, że przy dobrym dorobku, bliskim sfinalizowaniu doktoratu, moje szanse na wygraną w „jakimś” konkursie będą rosły. Okazuje się, że nic bardziej mylnego. Przez ostatnie dwa lata w „mojej” jednostce odbyły się dwa konkursy asystenckie. Żaden z kandydatów nie miał takiego dorobku naukowego jak ja, żaden nie miał nawet w połowie przygotowanej rozprawy, ale… są wieloletnimi pracownikami i nie przystoi się ich pozbywać." Na co, Panie Profesorze, te wszystkie zmiany ustawowe? Sądzę, że z nową ustawą o stopniach naukowych będzie podobnie, wszakże to Polacy w słyną z kombinatorstwa… Kto wie czy to u nas nie będzie jeszcze łatwiej, z czasem oczywiście, uzyskiwać habilitacje, niż w przytaczanej przez Pana Słowacji.


Doktorant słusznie pyta, co ma uczynić ktoś, kto naprawdę kocha pracę naukową? Co ma zrobić doktorant, któremu dziekan odmówił przyznania stypendium naukowego, gdyż podjął pracę zawodową na więcej niż pół etatu, poza uczelnią, by utrzymać się przy życiu? Co ma zrobić doktorant, który miał na uczelni świetne wyniki, a mimo to został uznany, jako persona non grata, bo nie kombinował, nie oszukiwał?

Wiele osób w takiej sytuacji rezygnuje ze studiów doktoranckich, co wykazuje także raport z badań, jakie prowadził tylko w odniesieniu do studiów doktoranckich na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie zespół pod kierunkiem prof. Józefa Górniewicza. Spadek zainteresowania studiami doktoranckimi na pedagogice wyniósł tam przed kilku laty ponad 40%. Pasjonaci nauki muszą przecież gdzieś podjąć pracę na pełen etat, by mieć środki do życia, chociaż wcale nie muszą z tego powodu rezygnować ze swoich dotychczasowych zamiłowań. Jedną z takich dróg jest przygotowywanie rozprawy doktorskiej w trybie indywidualnym, eksternistycznym, poza strukturą uczelni.

Większości młodych osób wydaje się, że w takiej sytuacji nie mogą liczyć na niczyje wsparcie. Same zatem finansują udział w konferencjach, wydawanie rozpraw monograficznych i same też zabiegają o to, by redakcje czasopism przyjęły ich tekst do druku. Prawdą jest, że do czasu reformy były w beznadziejnej sytuacji, gdyż takie osoby nie tylko nie mogły ubiegać się o granty badawcze w MNiSW (tu konieczne było zakorzenienie w instytucji akademickiej), ale i jeszcze nie wolno im było prywatnie finansować przewodu doktorskiego, by przeprowadzić go na własny koszt w uczelni publicznej.

Zmiana jednak nastąpiła, i to radykalna. Od 2011 r. można aplikować o środki na badania naukowe do Narodowego Centrum Nauki w Krakowie i nie trzeba być z tego tytułu zatrudnionym w szkolnictwie wyższym! Warto o tym wiedzieć. Konkursy są rozpisywane systematycznie, toteż najlepsze projekty naukowe zyskują poważne wsparcie finansowe, adekwatne do planowanych zadań badawczych! Już nie ma ograniczenia, jak miało to miejsce w przypadku dawnych grantów promotorskich, że po pierwsze, musiał być otwarty przewód doktorski, a po drugie, koszty projektu badawczego nie mogły przekraczać kwoty 20 tys. zł. Dzisiaj takich ograniczeń już nie ma. Można realnie (ale nie z sufitu) planować koszty własnych badan naukowych do rozprawy doktorskiej.

Doktorantom eksternom, którzy są niejako outsiderami w szkolnictwie wyższym i funkcjonują na marginesie życia naukowego, jest niesłychanie trudno przekonać do wartości swoich dokonań środowisko akademickie. Gdyby prowadzili zajęcia dydaktyczne, to mieliby informację zwrotną, tak od innych naukowców, jak i od studentów na temat tego, jaką wartość mają ich dociekania badawcze. A tak, tworzą w osamotnieniu, chociaż w relacjach bliskich humboldtowskiemu modelowi pracy naukowej, bo w bezpośrednim kontakcie ze swoim opiekunem naukowym (promotorem pracy). W takiej sytuacji ciężar wsparcia spada niejako na opiekuna ich pracy naukowo-badawczej. Czy każdemu promotorowi zależy na tym, czy widzi w tym sens i odczuwa taką potrzebę? Ilu promotorów staje się dla swoich doktorantów-outsiderów mecenasami ich talentu i zaangażowania?

Rację ma Doktorant, że konkursy na stanowiska w publicznym szkolnictwie wyższym wciąż są obciążone pozostałością minionego ustroju, braku standardów zorientowanych na troskę o naukę, o wspólne dobro, jakim powinien być też wizerunek własnej jednostki akademickiej. Nadal obowiązują: prywata, kolesiostwo, układy, "akademicka winda" wynosząca tylko swoich do góry. Tego jednak nie zmieni się w ciągu kilku miesięcy, ani też kilku lat. Nie usprawiedliwiam tej sytuacji. Musimy na nią zwracać uwagę. Kluczową rolę powinien odgrywać tu rektor uczelni, który dysponuje, jako jedyny, instrumentami rozliczania dziekanów z ich polityki kadrowej.

Jeśli kierownicy jednostek nie są zainteresowani poziomem nauki, wysokim statusem kierowanej przez siebie (nie dla siebie) akademickiej struktury, bo są tak bardzo uwikłani w owe układy, zależności i ciche zobowiązania, to nie tylko źle świadczy o nich samych, ale i prowadzi ową jednostkę do naukowej klęski, niezdolności do konkurowania w nauce, na rzecz podtrzymywania status quo, bycia firmą kształcącą i jako taka troszczącą się o swoich, dla siebie, a to z nauką niewiele ma wspólnego. Czeka nas zatem długi, powolny, ale jednak już rozpoczęty proces przemian, w wyniku których coraz czytelniejsze będzie to, WHO IS WHO.

24 lutego 2012

Jak władze odwracają kota ogonem

Premier rządu zapowiada konieczność wprowadzenia zmian w Karcie Nauczyciela. Jeszcze nie wiemy, czego one mają dotyczyć, ale nie bez powodu pojawiają się na łamach codziennej prasy drobne "przecieki", które - jak twierdzą politolodzy - są sterowane przez władze, by wyczuć nastroje społeczne. Pierwsze zapowiedzi zmian już pojawiały się wcześniej, a dotyczyły czasu pracy nauczycieli. Nie bez powodu prowadzone są przez socjologów - z podporządkowanego MEN - Instytutu Badań Edukacyjnych badania ogólnopolskie mające wykazać (bo taka była zapowiedziana hipoteza samosprawdzająca się), że nauczyciele pracują w szkołach za mało, czego wskaźnikiem ma być jedynie czas ich pracy dydaktycznej w szkole, w klasach lekcyjnych, świetlicach, warsztatach czy salach gimnastycznych.

Mówi się o fatalnych wynikach kształcenia w szkołach podstawowych, które - jak wiadomo są fundamentem pod dalsze sukcesy lub porażki uczniów - spowodowane są zdaniem rządzących m.in. złym przygotowaniem nauczycieli do wykonywania zawodu. Zdaniem premiera D. Tuska nauczycieli w szkołach jest za dużo, podobnie zresztą jak samych szkół. Te ostatnie udaje się z powodzeniem zamykać, natomiast władze nie mogą pozbyć się nadmiaru nauczycieli, na co ponoć miał użalać się szef rządu w czasie spotkania z minister edukacji Krystyną Szumilas w ramach analizy osiągnięć i planów także tego resortu. Co ciekawe, tego samego dnia premier spotkał się z ministrem obrony narodowej, więc nie wiemy, czy aby nie wiąże się z powołaniem mężczyzn w kamasze, gdyby chcieli zanadto protestować przeciwko planowanym zmianom?

To przypominamy panu premierowi i pani minister:

1) Na obniżenie standardów wykształcenia nauczycieli zgodziła się b. minister edukacji Katarzyna Hall, a podtrzymała ten stan prawny obecna minister - Krystyna Szumilas;

Oto ciekawy przykład:

ORE ogłosił wyniki konkursu na programy nauczania (konkurs został sfinansowany ze środków unijnych). W zakresie edukacji wczesnoszkolnej nagrodzony został program "Nowoczesna Edukacja – szkoła w działaniu" Marzeny Kędry. W programie tym treści i osiągnięcia w zakresie kształcenia językowego przedstawiają się następująco: "Uczeń kl. I-III zna alfabet, potrafi wskazać różnicę między głoską i literą. Dzieli wyrazy na sylaby. Wyróżnia wyrazy w zdaniach i zdania w tekście".

Czy my musimy cofać dzieci w ich rozwoju? Takie traktowanie języka nie tylko ogranicza możliwości komunikowania się dzieci za pomocą pisma, a zatem ogranicza ich rozwój, ale jest także przyczyną ich trudności w czytaniu i pisaniu. Pisałem o tym m.in. 4 grudnia 2011.

2) To decyzją rządu i parlamentu w budżecie państwa planuje się mniej środków na edukację publiczną, a samorządy zmusza do realizacji coraz większej liczby zadań, które kosztują;

3) To rząd wywiera presję na samorządy, by oszczędzały kosztem jakości kształcenia, wychowania i sprawowania opieki nad dziećmi i młodzieżą, by pozbywały się małych szkół, bo w molochach i karykaturalnych już zespołach szkół np. podstawowych z gimnazjami (co daje 9-letnią szkołę, zamiast wcześniejszej 8-letniej) realizuje się zadania publicznej oświaty taniej;

4) To decyzją ministrów edukacji oraz nauki i szkolnictwa wyższego każdy może być nauczycielem, nawet po 3-semestralnych studiach podyplomowych, które są poza wszelką kontrolą jakości kształcenia, nie wspominając o bylejakości ich kadr.

5) To rząd zachęcił regulacjami prawnymi do przejmowania szkół publicznych przez organizacje pozarządowe, stowarzyszenia, fundacje, wciskając im niskie kwoty, mające niejako refundować koszty kształcenia w sprywatyzowanych de facto placówkach. Z możliwości przekazywania szkół (bez ich wcześniejszej likwidacji)stowarzyszeniom rodziców, fundacjom czy osobom fizycznym korzysta coraz więcej gmin. Na podstawie art. 5 pkt 5g ustawy o systemie oświaty organ prowadzący może bowiem, liczącą nie więcej niż 70 uczniów, placówkę przekazać osobie prawnej lub fizycznej bez uprzedniej likwidacji. w ten sposób ukrywa się rzeczywistą liczbę "zlikwidowanych" placówek oświatowych w kraju.

6) Totalny bałagan zapanował w opiece przedszkolnej.Premier poinformował dzisiaj, że rząd chce - dopiero - w 2013 roku uruchomić pomoc dla przedszkoli w formie subwencji lub dotacji z budżetu państwa, by rodzice ponosili możliwie niskie koszty związane z tą opieką. Z jednej strony prawi się komunały na temat dobrodziejstwa związanego z edukacją przedszkolną, a z drugiej zostawia z tym samorządy bez adekwatnego do zadań programowych tych placówek wsparcia finansowego.

7) Zaniedbane przez władze oświatowe szkolnictwo zawodowe usiłuje ratować się tym, że przerzuca się na nauczycieli tych szkół obowiązek przygotowania nowych programów kształcenia, dając im na to zaledwie trzy miesiące. Kolejna, nieprzygotowana zmiana wchodzi w życie z dniem 1 września br. Nie ma podręczników do nauki zawodów według nowych zasad(nowa podstawa programowa kształcenia w zawodach), które zostały ogłoszone ... dopiero na początku stycznia 2012 r. Nauczyciele muszą przygotować na tej podstawie nowe programy do końca kwietnia, bo wtedy szkoły zatwierdzają w samorządach arkusz organizacyjny, czyli dokument m.in. o siatce godzin w poszczególnych klasach i przydział nauczycieli do ich nauczania. Dotychczas programy kształcenia były przygotowywane przez specjalistów, a zatwierdzało je MEN. Oczywiście, resort edukacji nie przewidział środków na doposażenie szkół, by możliwa była realizacja nowych programów kształcenia.

Mamy zatem nową strategię reformowania oświaty - jakoś to będzie.

W środowisku zawsze znajdą się tacy, którzy te zmiany poprą. Popierali wcześniejsze - o jednoznacznie destrukcyjnym dla edukacji charakterze, to poprą i kolejne.

Tymczasem 5 października 2011 r. D. Tusk tak mówił do nauczycieli:

W tej sali w "bardzo podobnym gronie złożyłem wobec was zobowiązanie, że nad zmianami w polskiej szkole będziemy pracować razem, że wszystkie zmiany, te, które ułatwiają wam pracę, jak i te, które będą stawiały wyższe wymagania, będą zmianami wspólnie zaprojektowanymi. (...) nauczyciel nie może być niewolnikiem głupich przepisów, zbyt małych pieniędzy, nieudolności urzędników czy polityków". "Nauczyciel i uczeń, rodzice i samorząd - to wszystko są równoprawne podmioty, z którymi będziemy wspólnie, dzień po dniu, rok po roku, na lepsze zmieniać polską edukację i polską szkołę". (http://biznes.onet.pl/tusk-do-nauczycieli-razem-pracujmy-nad-zmianami-w-,18512,4871381,1,news-detal)

Coś się zmieniło? TAK. Pokazała to telewizja TVN24 w programie "Szkło kontaktowe", jak premier rządu w czasie wypowiedzi minister K. Szumilas śmiał się do dziennikarzy. Widać, jak silną ma ta pani pozycję w rządzie. Przy ministrze Rostowskim na to by sobie nie pozwolił. Taki jest też realny stosunek tej władzy do oświaty. Dziennikarzy też, bo to ponoć oni kpili sobie w trakcie wypowiedzi minister edukacji, a premier nie był w stanie powstrzymać się na ten widok.

23 lutego 2012

Paradoks kłamcy

Komunikat MEN z dnia 21 lutego jest króciutki:

"Ministerstwo Edukacji Narodowej informuje, że od wtorku, 21 lutego, osobą pełniącą obowiązki rzecznika prasowego jest Joanna Dutkiewicz, zastępca dyrektora Biura Informacji MEN. Dotychczasowy rzecznik Grzegorz Żurawski zrezygnował z pełnienia funkcji i oddał się do dyspozycji ministra." (http://www.men.gov.pl/)

Cóż to za komunikat i dla kogo? Doprawdy, aż tak źle szacują władze MEN poziom inteligencji polskiego narodu, że zgodnie z instrukcjami, jakimi uprzednio same karmiły swojego b. rzecznika, teraz usiłują wmówić nam, że ów młodzieniec znalazł sobie lepsze zajęcie lub odechciało mu się już być rzecznikiem? Mimo specjalnej zakładki na stronie MEN - pt. "MINISTERSTWO - Komunikaty i wyjaśnienia MEN" - nie znajdziemy w niej żadnych eksplikacji tego faktu. Jeszcze pan Premier nie tupnął nogą, a już rzecznik podał się do dymisji? A coż to takiego się stało? Podobno, jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Gdyby bowiem rzecznik nie podał się do dymisji, to nie otrzymałby sowitej odprawy z budżetu MEN z tytułu koniecznego osuszenia łez. Odwołanie pracownika przez ministra pozbawiłoby go tego przywileju.

Władze MEN w ten sposób pozwoliły p. G. Żurawskiemu honorowo (z honorarium, a nie honorami) odejść z tej zaszczytnej funkcji w resorcie. W końcu, jak się okazało dzięki mediom, przez cztery lata ten pan nauczył się wpuszczać społeczeństwo w przysłowiowe maliny, bo - jak sam nauczał metod public relation swoich kursantów na studiach podyplomowych (pensja w MEN - chociaż wyższa, niż w szkolnictwie wyższym, to jednak okazała się kiepska, więc gdzieś dorabiać musiał) - rzecznik jest od tego, by "kłamać", manipulować informacjami i danymi. Taki młody, a stosował metody rodem z PRL - Jerzego Urbana? To jednak prawda, że historia kołem się toczy?

Czego uczył G. Żurawski? Sprawdzonych w resorcie MEN technik manipulowania informacjami, wśród których najlepszą okazała się technika nie mówienia całej prawdy, a więc unikania całej prawdy. Musiała być marna ta oświatowa rzeczywistość, skoro pobierał publiczną pensję za to, by po prostu kłamać ludziom w oczy. Jak ujawnia dziennikarz "eMetro", wśród ulubionych trików b. rzecznika MEN były: nie wiesz, nie chcesz czegoś powiedzieć do kamery? Upuść długopis (zyskujesz kilka sekund na wymyślenie sprytnej wymijającej odpowiedzi). Albo noś przy sobie statystykę, którą zawsze można zmanipulować na swoją korzyść. Nikt jej i tak nie sprawdzi, a twoja wypowiedź będzie miała merytoryczną podporę.(...) Z dziennikarzami, którzy przyjeżdżają na nagrania, nie warto rozmawiać. To stojaki. Żeby przeforsować swoją myśl, trzeba odnaleźć ich redaktora i jego bombardować telefonami.

Dziennikarzy się nie słucha. Na każde ich pytanie odpowiadamy tylko to, co mamy do powiedzenia w danej sprawie, nic ponad to. Nie, to nie jest kłamstwo. To po prostu mówienie niecałej prawdy. W kontaktach z mediami nie chodzi o informację, ale o sprzedanie się z jak najlepszej strony. Czyli: gdy sufit wali się ludziom na głowy, to mówimy, że to nie nasz sufit.


(http://www.emetro.pl/emetro/1,85648,11186126,Rzecznik_ministra_radzi__jak__nie__rozmawiac.html)


Dziękujemy dziennikarzom za demistyfikację taktyki komunikacyjnej b. rzecznika prasowego resortu oświaty. Teraz wiemy, że tylko połowa przekazywanych nam informacji była prawdziwa. Chociaż raz G. Żurawski wpadł w paradoks kłamcy. Miał - jak widać - świetnych przełożonych, o etyce zawodu już nie wspominając. Dziękujemy za wypowiedziane słowa prawdy. Domyślaliśmy się, że tak jest w istocie, niektórzy nawet byli tego pewni, ale dzięki wyzwolonej szczerości nareszcie uzyskaliśmy prawdziwe fakty.

22 lutego 2012

Miejsce dr Marii Łopatkowej jest w Encyklopedii Dobroci, a nie na ławie oskarżonych!


Otrzymałem dzisiaj list od dr Marii Łopatkowej o bardzo niepokojącej treści. Pani Maria, jak mówią o Niej wszyscy Ci, którzy Ją osobiście poznali, autorka i afirmatorka pedagogiki serca, załączyła do korespondencji kserokopię artykułu, jaki napisała o Jej pobycie w Zakładzie Karnym w Rzeszowie absolwentka pedagogiki resocjalizacyjnej Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie - pani Małgorzata Jakubczak. Z zamieszczonej w artykule fotografii oraz relacji wynika, że i ona tam była, przybliżając w tekście dla "Dziennika. Polska" (12.07.2011, s.6),jak odbywające się od kilku lat spotkania M.Łopatkowej z osadzonymi więźniami-recydywistami rzutują na ich resocjalizację:

"Spotkanie z profesor Łopatkową odbyło się bez udziału personelu więziennego, grupa piętnastu więźniów, którzy sami zgłosili chęć uczestnictwa, mogła poczuć się swobodnie, każdy z nich miał możliwość bez skrępowania wypowiadać swoje myśli. Wsród przybyłych na spotkanie znaleźli się zarówno ci, którzy przychodzą regularnie i regularnie piszą listy, jak i ci, którzy przyszli z ciekawości po raz pierwszy. Przyszły osoby z najwyższymi wyrokami – dwadzieścia pięć lat i dożywocie. Jak mówią sami skazani, jest to: “kolejne pokolenie recydywistów, którzy dobrowolnie przychodzą na spotkanie z profesor Łopatkową, mają szansę na zastanowienie się nad sobą i kolegami”. Spotkania organizowane są od 2007 roku. Z inicjatywą wystąpili sami więźniowie, po kilku latach korespondencji z Marią."

W liście do mnie M.Łopatkowa pisze, że nie wie, czy wkrótce nie podzieli losu więźniów, z którymi od lat spotyka się w Zakładzie Karnym, gdyż toczy się przeciwko Niej rozprawa w jednym z sądów rejonowych, jaką wytoczyli Jej dziadkowie, opiekujący się wnukiem w zastępstwie jego rodziców. Nie znam tej historii, ani też nie została ona opisana przez Panią Marię, toteż nie zajmuję wobec niej jakiegokolwiek stanowiska. Wspomina jedynie w swoim liście o tym, że wystąpiła przeciwko dziadkom owego wnuczka (Kubusia) w obronie jego prawa (zasądzonego zresztą przez Sąd Rodzinny) do spotykania się z ojcem biologicznym. Jest ono mu jednak odmawiane, bo - zdaniem wspomnianych dziadków - jest on dla tego dziecka za biedny.

Pani Maria stwierdza, że być może sama w związku z tym trafi do więzienia, toteż zastanawia się, co mogłaby tam robić. Oczywiście, trafiłaby do zakładu karnego dla kobiet. Sama przez wiele lat walczyła o to, by miały one tam godne warunki, a nawet by mogły przebywać w ZK z własnymi dziećmi.

Pisze, zatem tak: (...)"jako skazana miałabym okazję radzić matkom więźniarkom, jak w sytuacjach trudnych wychowywać dzieci na uczciwych ludzi. Jeszcze jestem na wolności, lecz nawet, jeśli wygram sprawę o prawa Kubusia do pozytywnego, lecz niezamożnego ojca, to może mnie oskarżyć o zniesławienie wiceburmistrz dzielnicy (...), którego nazwałam urzędasem, bo zamiast starać się pomagać mieszkańcom z tego terenu mając ku temu uprawnienia, szkodził im."

Puentą jednak do tego listu jest załączona kopia pisma, jakie skierowali do Wydziału Odwoławczego Sądu Okręgowego ... więźniowie, którzy od lat uczestniczą w spotkaniach z dr Marią Łopatkową. Jest ono zarazem apelem skazanych recydywistów (a zarazem uczestników programu resocjalizacyjnego "Klub literacki") - w sprawie Marii Łopatkowej - "Autorytetu Moralnego, Obrończyni Praw: Dobra, Rodziny, Dziecka i Ludzi oskarżonej o ... obronę małoletniego Jakuba (...). Apelujemy do Wysokiego Sądu (...) o umorzenie postępowania odwoławczego. (...) Piszemy to MY - więźniowie, którzy dla znacznej części społeczeństwa są: odrażający, brudni, źli - ale, nawet my wiemy, że dobro dziecka jest zawsze najważniejsze! (...) Pani Maria Łopatkowa to dla wielu ludzi, którzy znają Ją od lat, taki spadający ANIOŁ, który cicho, bez szelestu spada na ziemię. Przybywają takie anioły incognito i pomagają innym ludziom. Wysoki Sądzie! Nie wyobrażamy sobie, aby mogło być inaczej! Nie jesteśmy uprawnieni, aby wdawać się w polemiki prawne, ale w ludzkie - i owszem, możemy, bowiem nikt nas takiego prawa nie pozbawił.

Nie mieści się nam to w głowie, że można autorytety sadzać na ławie oskarżonych!!! I to za co? Za obronę prawa do prawdy?!? (...) wiemy, że stoimy na pozycji straconej, ale nie możemy być obojętni, tego uczy nas ŁOPATKOWA, nie możemy być nieczuli na rażącą (pisząc skromnie) głupotę, nie możemy też tolerować pieniactwa, jakim jest odwołanie od umorzenia w sprawie (...). MY mamy na pieńku z Sądami, w przypadku MARII ŁOPATKOWEJ - karnie schylamy głowy w uprzejmej prośbie: (...) miejsce Marii Łopatkowej - jest w encyklopedii dobroci, a nie na ławie oskarżonych! Uprzejmie prosimy o włączenie naszego apelu - poglądu do sprawy rozpoznawanej przez Sąd." (5 podpisów więźniów).

Nie wiem, czy Jubilatka, która obchodziła w dniu 28 stycznia br. jakże piękne - 85 urodziny, może nie lękać się o swój los, choć sama od kilkudziesięciu lat nieustannie zabiega m.in. o prawa dziecka do miłości Najbliższych. Oby była Pani z nami jak najdłużej i mogła dalej obdarzać innych pedagogiką serca, zamykającą się w haśle: "Amico ergo sum"

Warto obejrzeć na stronie: http://vod.onet.pl/jesli-sie-odnajdziemy,33106,film.html polski film obyczajowy pt. "Jeśli się odnajdziemy" (1982), który został nakręcony na podstawie reportażu Małgorzaty Szejnert i jest oparty na autentycznym eksperymencie pedagogicznym - Marii Łopatkowej. W jego ramach, małżeństwom i osobom samotnym, pragnącym adoptować dzieci, zaproponowano spędzenie urlopu razem z sierotami z domów dziecka. Jaki był tego efekt? Nie zdradzam. Do czytania Jej książek zachęcać chyba nie muszę, bo wiem, jak wielką cieszą się popularnością wśród osób różnych pokoleń i środowisk, nie tylko studiujących pedagogikę.

21 lutego 2012

Jak mogłaby wyglądać rozmowa ministra edukacji narodowej na dywaniku u Premiera III RP?


Musimy to sobie wyobrazić, gdyż media i tak nie będą miały do niej dostępu. Gdyby w resorcie rządził Roman Giertych, to może odbywałyby się one w "Sali lustrzanej", czyli z lustrem weneckim w ścianie. Wówczas moglibyśmy sobie coś z tej rozmowy podejrzeć i po gestykulacji oraz mimice domyśleć się, o czym też oni ze sobą rozmawiają i jaki jest klimat tej „spowiedzi”. Co najwyżej pozostaje nam liczyć na nagranie, które za jakiś czas ktoś ujawni, bo na platformie ponoć trzeba nagrywać, najlepiej z ukrycia. Jeden z nauczycieli wyższej szkoły prywatnej w Łodzi, gdyby nie nagrywał rozmowy z jej rektorem, to nigdy by nie udowodnił, że miał do czynienia z prostactwem i naruszeniem dobrego imienia w pseudo akademickich klimatach. A tak, złożył sprawę do sądu i wygrał zadośćuczynienie.

No więc, jak mogłaby taka rozmowa wyglądać? Wczujmy się w rolę pani minister. Może ta rozmowa mogłaby wyglądać tak:

Drogi Panie Premierze, proszę mnie jeszcze nie zwalniać ze stanowiska ministra edukacji narodowej. Dopiero upłynęło sto dni, a sam Pan wie, że to niewiele, jak na 4 lata bycia Podsekretarzem Stanu, w dodatku jako wiceministrowa pani Katarzyny Hall. Sekretarzem Stanu jestem przecież dopiero od 18 listopada 2011 r. a do matury mam jeszcze 100 dni. Ja wiem, że w tym Stanie nie jest łatwo być Sekretarzem. Pozostawiono mi w resorcie rzecznika, który jest przedłużonym ramieniem (tamtej) władzy, więc nie mam właściwie ruchu. W dodatku mimo młodego wieku nie potrafił nauczyć się, ustawy o systemie oświaty. Właściwie, to mu się nie dziwię, bo ciągle przecież musimy ją nowelizować. Już sama nie wiem, o co w niej chodzi.
Najważniejsze, że mamy na rynku tyle firm prywatnych, które prowadzą szkolenia dla dyrektorów i kuratorów, wizytatorów, że ktoś im to wszystko lepiej wytłumaczy, niż nasz rzecznik.

A że wiedza kosztuje? No cóż, w końcu tworzymy społeczeństwo wiedzy. Dlatego przepraszam, ale nie wszystko jeszcze zdążyłam w tej oświacie sprywatyzować. Byłam pewna, że uda się przerzucenie kosztów obowiązkowej edukacji na społeczeństwo, a tu pech, zaczęli nam patrzeć na ręce. Tam, gdzie mamy zaufanych prezydentów miast, wójtów i starostów, to jakoś leci, ale opozycja ciągle pod nami kopie dołki i kwestionuje zamykanie szkół, likwidowanie ośrodków szkolno-wychowawczych, zamykanie szkół specjalnych, itp. a mogło być tak pięknie, tanio i bez stresu. Zatkalibyśmy dziurę budżetową.

Czego nie uczynię, to i tak zostanie to zakwestionowane, ośmieszone przez media, związki zawodowe i wścibskich naukowców. Co zacznę coś planować, to z resortu wcześniej wyciekną tajne informacje i jestem spalona. Chciałam wykorzystać środki unijne na jakiś wywiad sponsorowany czy apel do społeczeństwa, ale podobno są z tym problemy. Ci niewdzięczni nauczyciele nie potrafią docenić nawet tego, jak wiele razy otrzymywali dzięki nam, naszej platformie z peeselem podwyżki płac. I co? Znowu są niezadowoleni. Ile by im nie dać, i tak będą narzekać.

Trzeba było zachęcić niektóre samorządy, żeby przetestowały możliwości obejścia Karty Nauczyciela. Musimy tym leniom odebrać przywileje zbyt krótkiego czasu pracy, zbyt długich wakacji, zbyt wysokich pensji, zbyt wysokiego wykształcenia, nader wysokich aspiracji. Nie damy im laptopów i palmtopów, ipodów i tabletów. Niech sobie biorą sami tablety, skoro tak często są na chorobowym i na urlopach zdrowotnych. Po co mamy im te tablety finansować z naszej puli? Nie może za to zapłacić minister B. Arłukowicz? Niech no Pan Premier weźmie go w obroty. W końcu, jak już uporał się z pieczątkami lekarzy i aptekarzy, to może pójść na ugodę z Ruchem Palikota i sypnąć trochę marychy młodzieży. Będzie miała bardziej optymistyczny nastrój, przestanie narzekać i nie będzie musiała nawet pracować, bo pozwolimy jej studiować w wyższych szkołach prywatnych, gdzie zostanie poddana resocjalizacji i rewalidacji. Odroczymy jej bezrobocie o 3 lata. To tak, jak sześciolatkom. Niech się Pan Premier nie martwi. Mam w resorcie na stanowisku doradcy politycznego psychologa klinicznego, specjalistę od narkomanii.

Co jeszcze bym mogła Panu przekazać? Rzeczywiście, niepotrzebnie chlapnęłam na początku swojej kadencji, że odroczę wcześniejszy obowiązek szkolny sześciolatków. Przestraszyłam się trochę rodziców, którzy postanowili ratować maluchy mimo, że jeszcze wszystkie nie zaczęły tonąć. Szkoła miała być dla nich przyjazna, a tu okazało się, że rodzice są nieprzyjaźni MEN. Jak zatem krzewić przyjaźń? Postanowiłam, że trzeba z tej przyjaźni zrezygnować, bo skoro ona nie podobała się rodzicom, to nie będzie im przyjazna. Teraz szkoła będzie otwarta. Jak komuś się nie podoba, to może z niej wyjść, zrezygnować. A co! Każdy minister musi mieć jakąś swoją szkołę.

Była już promowana przez nasz (a raczej nie nasz) resort szkoła bezpieczna –nie podobała się. Była szkoła radosna - nie podobała się. Była wreszcie szkoła przyjazna – nie podobała się. Była szkoła z pasją – nie podobała się. To może wreszcie spodoba się moja szkoła – szkoła otwarta. Kto się odważy ją zamknąć, tego my przymkniemy. Zresztą, na stronie MEN zamieściliśmy wszystkie te szkoły, bo wiadomo, że to są tylko hasełka, a rzeczywistość i tak idzie swoją drogą. Coś jednak trzeba zamarkować. Od 2014 r., jak tylko sześciolatki trafią do naszych szkół, ogłoszę konkurs na nowy model polskiej szkoły - szkołę przetrwania.

Właściwie, to gdyby Pan Premier chciał mnie odwołać to tak, jakby odwoływał Katarzynę Hall, bo przecież podpisuję wszystko to, co ona dotychczas przygotowała w tym resorcie. Muszę jednak coś wymyśleć, jakąś reformę reformy reform, taką postreformę, bo w końcu jest post, żeby pojeździć sobie trochę po kraju. Mamy przecież „Tuskobusy”, więc póki jeszcze jest sto dni do matury, to mam trochę czasu na namysł. Ufff…

Ps. Podobieństwo do zdarzeń i osób jest zupełnie przypadkowe.

20 lutego 2012

WSP, czyli wyższe szkoły pretensjonalności


Lech Witkowski przywołuje w swojej najnowszej rozprawie pt. „Historie autorytetu wobec kultury i edukacji” (Impuls 2011) krytykę pretensjonalności jako celu, który jest realizowany w wyższych szkołach prywatnych i państwowych, gdzie nastąpiła i jest kontynuowana polityka degradacji kultury, wiedzy i nauki na skutek realizowania w nich filisterskiej inżynierii społecznej. Ta bowiem prowadzi do radykalnego obniżania standardów kształcenia i badań naukowych we wszystkich niemalże wymiarach funkcjonowania szkół wyższych – od finansowego, infrastrukturalnego, poprzez ideowy i osobowy. Deklaracja Bolońska jest niczym innym jak realizacją polityki ukrytego terroru przeciętności, bylejakości, pozoranctwa, pod maską pochwały włączania się polskiej nauki w rywalizację międzynarodową. Prowadzi to do kształcenia młodych pokoleń pod oczekiwania przyszłych pracodawców (rynku pracy), którzy nie są zainteresowani głęboką wiedzą, refleksyjnością, krytycyzmem, kreatywnością jako istotnymi komponentami wykształcenia kandydatów do zawodu.

Czyżby zatem następował koniec kultury uczenia się na rzecz edukowania ludzi o wąskich horyzontach, zainteresowanych wyłącznie sprawami materialnymi i przyziemnymi, a więc filistrów? Do uwolnionego przez polskie władze rynku szkolnictwa wyższego głównie w prywatnym sektorze idą tłumy młodzieży, zachęconej do uzyskiwania dyplomów (kredencjałów) jak najmniejszym kosztem, by było jej w murach często wynajmowanych budynków szkolnych - tanio, łatwo i przyjemnie.

Osoby bez naukowego i kulturowego autorytetu, zachęcają młodzież do utrzymywania struktur „ziejących” pozorem, upowszechniających pseudonaukową nicość, by w „akademickim przebraniu” drenować ludzką naiwność, pieniądze, czas i nadzieje w środowisku zwykłej gry cynizmem i obłudą. Wiele wyższych szkół prywatnych to nominalne struktury z szyldem, w których wykładowcami stają się w wielu przypadkach osoby pozbawione nie tylko wykształcenia, wiedzy, warsztatu naukowego, ale i wypaczające sens i wartość celów, jakie powinny być realizowane w tych instytucjach.

Coraz częściej rozpoznajemy, że wśród założycieli wyższych szkół prywatnych są „dzierżyciele” struktur, rytualizujący swoje pozycje ambicjami, które w rzeczywistości zaprzeczają rzeczywistym poparciem jakichkolwiek starań o rozwój autentycznego środowiska akademickiego. Wszystko zaczyna się od myślenia i działania zgodnie z kategoriami „minimum”. Uzurpatorskie roszczenia do konkurowania na akademickim rynku sprowadzają się przede wszystkim do „skupowania” akademickiej kadry szkolnictwa publicznego nie po to, by tym najlepszym stworzyć lepsze od minionych warunki do pracy naukowo-badawczej i dydaktycznej, tylko by ich wykorzystać jak „lep na muchy” do podnoszenia pozycji szkoły w rankingach, zewnętrznych ocenach czy staraniach o kolejne przywileje, bez jednak pokrycia kulturowego i materialnego.

Takim założycielom wydaje się, że jak nie „wykupią” dla swoich celów biznesowych najlepszych naukowców, to chociaż część z nich potraktują jak magnes dla innych. A nuż się powiedzie, i to nie rozwój akademicki szkoły, tylko rozwój firmy, którą będą obudowywać różnego rodzaju przybudówkami, by środki z czesnego inwestować we własne, pozaakademickie interesy.

Świadomość niezdolności do włączenia się w akademicką rywalizację odsłania w działaniach założycieli takich szkół ich cynizm i fałszywe zaangażowanie, które jest podtrzymywane przez sprzymierzeńców o niskich kwalifikacjach, osoby pozbawione jakichkolwiek ambicji rozwojowych i możliwości awansowania w nauce, a więc odcinające kupony od uzyskanych dyplomów (doktora, doktora habilitowanego czy profesora). Są wśród nich ci, którzy „załatwili „ sobie znanymi metodami dyplomy stopni naukowych, pozbawieni jakiejkolwiek wdzięczności wobec swoich promotorów czy naukowych opiekunów, uciekający od jakiegokolwiek wysiłku intelektualnego, a tym samym oferujący niski kapitał wiedzy studiującym. Tacy „pedagodzy” chętnie, choć niekoniecznie wprost, przekazują swoim studentom postawy bylejakości, pozoranctwa, cwaniactwa, tymczasowości, cynizmu, obojętności i pośpiechu, byle nie tylko od nich nikt niczego nie oczekiwał, ale i by oni nie musieli ich czymkolwiek obdarzać.

Tak jedni, jak i drudzy zaczynają się łatwo i szybko urządzać, zaliczać, załatwiać, uzgadniać po jak najmniejszej linii oporu i wysiłku.
Cóż ma zrobić naukowiec, który reprezentuje wysoki kapitał naukowy, kiedy dostrzega, że nie jest traktowany na serio, że założyciela szkoły nie interesuje to, czy jest genialny, wybitny, znakomity, tylko ile na nim zarobi, zarazem z ubolewaniem inwestując w jego obecność w murach szkoły? Jakie ma on szanse na realizację akademickiego kierunku rozwoju tego środowiska, które z założenia właściciela ma służyć zupełnie innym celom? Ma rację L. Witkowski, że historia autorytetu jako zjawiska musiałaby się stać opowieścią o wszelkich małościach, nikczemnościach, władczych patologiach w ustanawianiu blagi, fikcji, pozoru, skutecznych na lata tryumfów miernot (…). Musiałaby dodatkowo wręcz obnażać upadek autorytetu instytucji, które swoimi rzecznikami, reprezentantami czy całymi elitami, zwłaszcza władczymi, uczyniły tych, którzy sami bez oznak władzy na żaden autorytet by nie zasłużyli. (s. 46)

Tacy pseudoakademiccy założyciele szkół wyższych stają się alegatami fingującymi w relacjach z władzą swoją troskę o szkołę, choć w istocie nie o nią im chodzi. Potrzebują w swojej grze bezwzględnego posłuszeństwa i oddania pod swój nadzór pełnomocnictw, które dotychczas przysługiwały jedynie przedstawicielom świata nauki. Dlatego w takich szkołach senaty czy rady wydziałów są tworzone jedynie pro forma, a statuty są tak konstruowane, by opinie władz akademickich w żadnej mierze nie miały statusu obowiązującego dla założyciela szkoły. On musi mieć akademików w swojej kieszeni, by mógł w każdej chwili ostentacyjnie potwierdzić fakt nieliczenia się z nimi, nie brania pod uwagę ich wiedzy, nawet kosztem usunięcia ich z pracy lub zmuszenia do tego, by sami z niej odeszli.

Wystarczy mianowanie na kierowniczych funkcjach w szkole osób miernych, ale wiernych, nic nieznaczących w środowisku akademickim, ale za to rozstrzygających o możliwości samorealizacji naukowca w szkole, którego autorytet jest przedmiotem szantażu, intryg i manipulacji. Miernoty, które założyciel instytucji wyniósł do struktur władzy, zaczynają w nich funkcjonować tak, jakby historia zaczynała się od nich. Nie są nawet w stanie dostrzec, że wraz z nimi historia tych placówek właśnie się kończy i być może pozostaje im już tylko „darcie pierza”.

Jak pisze L. Witkowski: Stąd rozmaite środowiska naukowe pełne są toksycznych relacji, zawiści, układów i zwykłej gry pozorów. Gra w lokalny autorytet to chyba ulubiona rozrywka, traktowana tym bardziej serio, im mniej grozi okrzyk choćby chłopca z baśni Andersena: „Król jest nagi!” Zresztą nawet gdyby to orzekł ktoś poważny, to zawsze można przejść nad tym do porządku dziennego, z przyzwoleniem większości, milcząco nawet zniechęcającej do zabierania głosu. (s. 61)