20 lutego 2012
WSP, czyli wyższe szkoły pretensjonalności
Lech Witkowski przywołuje w swojej najnowszej rozprawie pt. „Historie autorytetu wobec kultury i edukacji” (Impuls 2011) krytykę pretensjonalności jako celu, który jest realizowany w wyższych szkołach prywatnych i państwowych, gdzie nastąpiła i jest kontynuowana polityka degradacji kultury, wiedzy i nauki na skutek realizowania w nich filisterskiej inżynierii społecznej. Ta bowiem prowadzi do radykalnego obniżania standardów kształcenia i badań naukowych we wszystkich niemalże wymiarach funkcjonowania szkół wyższych – od finansowego, infrastrukturalnego, poprzez ideowy i osobowy. Deklaracja Bolońska jest niczym innym jak realizacją polityki ukrytego terroru przeciętności, bylejakości, pozoranctwa, pod maską pochwały włączania się polskiej nauki w rywalizację międzynarodową. Prowadzi to do kształcenia młodych pokoleń pod oczekiwania przyszłych pracodawców (rynku pracy), którzy nie są zainteresowani głęboką wiedzą, refleksyjnością, krytycyzmem, kreatywnością jako istotnymi komponentami wykształcenia kandydatów do zawodu.
Czyżby zatem następował koniec kultury uczenia się na rzecz edukowania ludzi o wąskich horyzontach, zainteresowanych wyłącznie sprawami materialnymi i przyziemnymi, a więc filistrów? Do uwolnionego przez polskie władze rynku szkolnictwa wyższego głównie w prywatnym sektorze idą tłumy młodzieży, zachęconej do uzyskiwania dyplomów (kredencjałów) jak najmniejszym kosztem, by było jej w murach często wynajmowanych budynków szkolnych - tanio, łatwo i przyjemnie.
Osoby bez naukowego i kulturowego autorytetu, zachęcają młodzież do utrzymywania struktur „ziejących” pozorem, upowszechniających pseudonaukową nicość, by w „akademickim przebraniu” drenować ludzką naiwność, pieniądze, czas i nadzieje w środowisku zwykłej gry cynizmem i obłudą. Wiele wyższych szkół prywatnych to nominalne struktury z szyldem, w których wykładowcami stają się w wielu przypadkach osoby pozbawione nie tylko wykształcenia, wiedzy, warsztatu naukowego, ale i wypaczające sens i wartość celów, jakie powinny być realizowane w tych instytucjach.
Coraz częściej rozpoznajemy, że wśród założycieli wyższych szkół prywatnych są „dzierżyciele” struktur, rytualizujący swoje pozycje ambicjami, które w rzeczywistości zaprzeczają rzeczywistym poparciem jakichkolwiek starań o rozwój autentycznego środowiska akademickiego. Wszystko zaczyna się od myślenia i działania zgodnie z kategoriami „minimum”. Uzurpatorskie roszczenia do konkurowania na akademickim rynku sprowadzają się przede wszystkim do „skupowania” akademickiej kadry szkolnictwa publicznego nie po to, by tym najlepszym stworzyć lepsze od minionych warunki do pracy naukowo-badawczej i dydaktycznej, tylko by ich wykorzystać jak „lep na muchy” do podnoszenia pozycji szkoły w rankingach, zewnętrznych ocenach czy staraniach o kolejne przywileje, bez jednak pokrycia kulturowego i materialnego.
Takim założycielom wydaje się, że jak nie „wykupią” dla swoich celów biznesowych najlepszych naukowców, to chociaż część z nich potraktują jak magnes dla innych. A nuż się powiedzie, i to nie rozwój akademicki szkoły, tylko rozwój firmy, którą będą obudowywać różnego rodzaju przybudówkami, by środki z czesnego inwestować we własne, pozaakademickie interesy.
Świadomość niezdolności do włączenia się w akademicką rywalizację odsłania w działaniach założycieli takich szkół ich cynizm i fałszywe zaangażowanie, które jest podtrzymywane przez sprzymierzeńców o niskich kwalifikacjach, osoby pozbawione jakichkolwiek ambicji rozwojowych i możliwości awansowania w nauce, a więc odcinające kupony od uzyskanych dyplomów (doktora, doktora habilitowanego czy profesora). Są wśród nich ci, którzy „załatwili „ sobie znanymi metodami dyplomy stopni naukowych, pozbawieni jakiejkolwiek wdzięczności wobec swoich promotorów czy naukowych opiekunów, uciekający od jakiegokolwiek wysiłku intelektualnego, a tym samym oferujący niski kapitał wiedzy studiującym. Tacy „pedagodzy” chętnie, choć niekoniecznie wprost, przekazują swoim studentom postawy bylejakości, pozoranctwa, cwaniactwa, tymczasowości, cynizmu, obojętności i pośpiechu, byle nie tylko od nich nikt niczego nie oczekiwał, ale i by oni nie musieli ich czymkolwiek obdarzać.
Tak jedni, jak i drudzy zaczynają się łatwo i szybko urządzać, zaliczać, załatwiać, uzgadniać po jak najmniejszej linii oporu i wysiłku.
Cóż ma zrobić naukowiec, który reprezentuje wysoki kapitał naukowy, kiedy dostrzega, że nie jest traktowany na serio, że założyciela szkoły nie interesuje to, czy jest genialny, wybitny, znakomity, tylko ile na nim zarobi, zarazem z ubolewaniem inwestując w jego obecność w murach szkoły? Jakie ma on szanse na realizację akademickiego kierunku rozwoju tego środowiska, które z założenia właściciela ma służyć zupełnie innym celom? Ma rację L. Witkowski, że historia autorytetu jako zjawiska musiałaby się stać opowieścią o wszelkich małościach, nikczemnościach, władczych patologiach w ustanawianiu blagi, fikcji, pozoru, skutecznych na lata tryumfów miernot (…). Musiałaby dodatkowo wręcz obnażać upadek autorytetu instytucji, które swoimi rzecznikami, reprezentantami czy całymi elitami, zwłaszcza władczymi, uczyniły tych, którzy sami bez oznak władzy na żaden autorytet by nie zasłużyli. (s. 46)
Tacy pseudoakademiccy założyciele szkół wyższych stają się alegatami fingującymi w relacjach z władzą swoją troskę o szkołę, choć w istocie nie o nią im chodzi. Potrzebują w swojej grze bezwzględnego posłuszeństwa i oddania pod swój nadzór pełnomocnictw, które dotychczas przysługiwały jedynie przedstawicielom świata nauki. Dlatego w takich szkołach senaty czy rady wydziałów są tworzone jedynie pro forma, a statuty są tak konstruowane, by opinie władz akademickich w żadnej mierze nie miały statusu obowiązującego dla założyciela szkoły. On musi mieć akademików w swojej kieszeni, by mógł w każdej chwili ostentacyjnie potwierdzić fakt nieliczenia się z nimi, nie brania pod uwagę ich wiedzy, nawet kosztem usunięcia ich z pracy lub zmuszenia do tego, by sami z niej odeszli.
Wystarczy mianowanie na kierowniczych funkcjach w szkole osób miernych, ale wiernych, nic nieznaczących w środowisku akademickim, ale za to rozstrzygających o możliwości samorealizacji naukowca w szkole, którego autorytet jest przedmiotem szantażu, intryg i manipulacji. Miernoty, które założyciel instytucji wyniósł do struktur władzy, zaczynają w nich funkcjonować tak, jakby historia zaczynała się od nich. Nie są nawet w stanie dostrzec, że wraz z nimi historia tych placówek właśnie się kończy i być może pozostaje im już tylko „darcie pierza”.
Jak pisze L. Witkowski: Stąd rozmaite środowiska naukowe pełne są toksycznych relacji, zawiści, układów i zwykłej gry pozorów. Gra w lokalny autorytet to chyba ulubiona rozrywka, traktowana tym bardziej serio, im mniej grozi okrzyk choćby chłopca z baśni Andersena: „Król jest nagi!” Zresztą nawet gdyby to orzekł ktoś poważny, to zawsze można przejść nad tym do porządku dziennego, z przyzwoleniem większości, milcząco nawet zniechęcającej do zabierania głosu. (s. 61)